Rozdział ósmy. Święty Cuthbert – Biskup pustelnik

W całej okolicy nie było chłopca równie silnego i nieustraszonego jak Cuthbert, pastuszek, który mieszkał wśród wzgórz górujących nad starym miastem Melrose.

Było to w czasach, kiedy życie ludzi było ciężkie i trudne, a nawet bogacze prawie nie mieli w swych domach wygody i luksusu. W owych czasach dzieci wcześnie uczyły się stawiać czoła niebezpieczeństwom i znosić liczne trudy. Rosły silne i przywykłe do życia na dworze, dlatego nie straszne im były ani lodowate zimowe wichry ani burze śnieżne, które co i raz zasypywały krainę położoną na południowej granicy Szkocji.

Ale wśród tych zahartowanych przez trudy dzieci żadne nie mogło się równać z Cuthbertem, który przodował we wszystkich zabawach wymagających siły lub zręczności. Czy to zimą, kiedy bawili się w wojnę szturmując za pomocą śnieżek wspaniałe, ulepione ze śniegu zamki, czy latem, kiedy biegali i mocowali się na trawiastych stokach wzgórz, to Cuthbert zawsze dowodził zwycięską stroną, był niepokonanym zapaśnikiem i najszybszym biegaczem. A kiedy jego wyczerpani przeciwnicy prosili o rozejm, on nadal był świeży i gotów do dalszej walki, najwyraźniej nie wiedząc co to znaczy się poddać. Jednak w życiu Cuthberta były takie momenty, kiedy wymykał się samotnie daleko na wzgórze, z którego widać było biegnącą w dole wąską szarą ścieżkę, i siedział tam tak cicho i nieruchomo, że z norek u jego stóp zaczynały wychylać główki płochliwe króliki. Każdy, kto by go tam zobaczył na pewno uznałby, że śpi, ale jego jasne, gorejące oczy, wskazywały, że rozmyśla teraz równie intensywnie, jak przedtem oddawał się zabawie.

Jednak na tym odległym wzgórzu nie było nikogo, kto obserwowałby chłopca, prócz jego małych puchatych przyjaciół królików, które wykradały się z norek i pasły u jego stóp, oraz ptaków, które skakały wokoło czekając, aż podzieli się z nimi posiłkiem, pewne, że nie mają się czego obawiać ze strony kogoś, kto nigdy ich nie skrzywdził. Czasami zniecierpliwione jego zamyśleniem podchodziły bliżej i dziobały go lekko w bose stopy, a wówczas Cuthbert sypał im okruszki łając przy tym za łakomstwo.

Jasne oczy chłopca wpatrywały się zawsze w szarą ścieżkę u stóp wzgórza, a jego myśli wybiegały poza jej liczne zakręty, aż do starego opactwa w Melrose, domu świętych mnichów, sług Boga. Czasami widywał dwóch lub trzech braci zakonnych, ubranych w ręcznie tkane płaszcze i zdążających do domu. Częściej słyszał słodkie tony hymnów śpiewanych na nieszpory, które przywiewał do niego wiatr, a wówczas jego oczy rozbłyskiwały jeszcze jaśniej. Wiedział, ile ci dobrzy mnisi robili dla ludzi w tych okolicach. Wiedział, że chronią słabych, pomagają biednym, opiekują się chorymi, a wszędzie chodzą bez broni i strachu, choćby na ich ścieżce czaiło się nie wiem jak wiele niebezpieczeństw. Coś w wyrazie ich miłych, poważnych twarzy fascynowało chłopca i zmuszało do obserwowania ich kroków, albo do rozmyślań o ich pracy i odwadze. Śpiewał nawet cicho zapamiętane kawałki hymnów, a te pieśni poruszały jakąś strunę w jego duszy.

– Kto wie, może pewnego dnia i ja zostanę sługą Bożym? – szeptał do siebie. Było to jego największe marzenie.

A potem nadszedł dzień, którego Cuthbert nie zapomniał do końca życia. Bawił się jak zwykle z innymi chłopcami: skakali razem, mocowali się i próbowali przybierać najdziwniejsze pozy. Ale kiedy tak śmiali się i krzyczeli radośnie, jakiś mały chłopiec, niemal niemowlę, podbiegł i pociągnął Cuthberta za płaszcz.

– Czemu zajmujesz się takimi głupimi zabawami? – zapytał z naganą.

Cuthbert zatrzymał się i spojrzał zaskoczony w poważnie oczy chłopca.

– A co, mały mądralo, może ty nas nauczysz jakiejś mądrzejszej? – zapytał ze śmiechem, odpychając łagodnym ruchem malca.

Dziecko odwróciło się i z łkaniem rzuciło na ziemię, płacząc tak, jakby miało mu pęknąć serce. Inne dzieci zebrały się wokoło, przestraszone, że może chłopiec się zranił, ale nikt nie był w stanie go uspokoić, póki sam Cuthbert nie podniósł go z ziemi.

– Czy się zraniłeś? – zapytał łagodnie.

– Nie, nie – załkało dziecko. – Ale jak ty, Cuthbercie, którego Bóg wybrał na swego sługę i biskupa możesz bawić się z dziećmi w takie niemądre gry, skoro On wezwał cię, byś uczył starszych?

Cóż to były za dziwne słowa! Inni chłopcy nie mieli cierpliwości do płaczącego dziecka, i szorstko nakazali mu zmykać do domu. Ale w uszach Cuthberta słowa chłopca zabrzmiały wielką powagą, dlatego zapamiętał je sobie i zamierzał zastanowić się dobrze nad ich znaczeniem. Co chciało mu powiedzieć to dziecko? Czy to możliwe, że pewnego dnia jego marzenie się ziści i że istotnie został wybrany przez Boga na jednego z Jego sług?

Miał teraz tyle do przemyślenia, że coraz więcej czasu spędzał samotnie na wzgórzu i rzadko brał udział w grach. Nawet w nocy nie mógł zasnąć, tylko rozmyślał nad tymi sprawami. Wiedział, że mnisi często modlą się w nocy do Boga, dlatego nauczył się kochać tę mroczną, cichą porę i wykradał się na swoje samotne wzgórze, by odmawiać modlitwy wprost pod rozgwieżdżonym niebem.

Miał wrażenie, że między nim a tymi sługami Boga istnieje jakaś więź. Po dziecinnemu wierzył, że kiedy anioły niosą modlitwy mnichów do tronu Pana, po drodze zatrzymują się i zabierają przy okazji i jego małe paciorki, uważał bowiem, że w tak dobrym towarzystwie Bóg przyjmie również największy prezent, jaki może otrzymać od dziecka – szczerą modlitwę kogoś, kto bardzo pragnie Mu służyć.

Kiedy Cuthbert dorósł, miał mniej czasu na marzenia czy zabawę. Owce, które mu powierzono, wymagały ciągłej uwagi, ponieważ w owych czasach praca pasterza wcale nie była łatwa. Na wzgórzach czaiło się wielu wrogów, gotowych porwać niestrzeżoną owieczkę. Wokół stada krążyły nie tylko głodne wilki, ale i niezbyt uczciwi ludzie, czyhający by skraść stado, dlatego pasterz musiał być przez cały czas czujny i ostrożny.

W nocy pasterze zbierali się razem i wspólnie czuwali przy ognisku, rozpalonym z zeschniętego wrzosu i martwych gałązek przyniesionych z lasu. Ta praca nie wydawała się Cuthbertowi ciężka, ponieważ kochał długie, spokojne noce na wzgórzach i często kiedy inni spali, on czuwał samotnie, wykorzystując ten czas na modlitwy.

Pewnej nocy jak zwykle pomógł przygotować ognisko i sprawdził, czy owce są bezpieczne, a kiedy pozostali pasterze jeden po drugim zapadali w sen w cieple ognia, postanowił ich nie budzić, tylko stanąć na straży samotnie. Odszedł tylko nieco od ogniska, by oddać się w spokoju modlitwie, jak to już weszło mu w zwyczaj.

Noc była bardzo ciemna: czarnego jak smoła nieba nie rozjaśniała ani jedna gwiazda, zaś światło ogniska sprawiało, że mrok na zboczu wzgórza wydawał się jeszcze głębszy. Cuthbert ledwie widział zarysy stłoczonych razem dla ochrony przed zimnem owiec, zaś w tym mroku i samotności Bóg zdawał mu się bardzo odległy. Ale gdy ukląkł, by się pomodlić i uniósł wzrok ku niebu, ujrzał nagle wizję podobną do tej, jaka ucieszyła oczy pastuszków z Betlejem. Oto z ciemności wystrzelił wielki strumień olśniewającego światła, jakby w Niebie otworzono okno, a w tym jasnym świetle na ziemię zstąpiła grupa aniołów. Jednak tym razem nie przynieśli wieści o narodzinach – ich triumfalna pieśń opowiadała o końcu dobrego życia, o nagrodzie dla zwycięzcy w wielu bitwach stoczonych w słusznej sprawie, prowadzili bowiem do nieba duszę człowieka, którego walka dobiegła już końca i który miał teraz dostąpić wiekuistego szczęścia w Panu.

Wielka radość i trwoga wypełniły duszę Cuthberta, kiedy patrzył na to nieziemskie zjawisko. Jeszcze długo po tym, jak zgasły ostatnie promienie cudownego światła i ucichły ostatnie echa pieśni aniołów, klęczał oniemiały na ziemi. Zatem tych, którzy wstępowali na służbę Pana, czekał właśnie taki, pełen chwały koniec. „Walcz w dobrych zawodach o wiarę, zdobywaj życie wieczne” (1 Tm 6, 12); czy było to echo pieśni aniołów, czy może ktoś szeptał mu te słowa do ucha w jakiś inny, cudowny sposób?

Z głośnym okrzykiem zerwał się na równe nogi i pobiegł do ogniska, przy którym spali inni pasterze.

– Wstawajcie! Wstawajcie! – krzyczał potrząsając ich za ramiona. – Jak możecie spać, skoro zstąpiły tu anioły?

Młodzieńcy skoczyli na równe nogi, w pierwszej chwili sądząc, że albo wilk albo złodziej dobrał się do ich stada. Jednak mimo zaskoczenia i trwogi spostrzegli blask, jaki rozjaśniał twarz Cuthberta. Wstrzymując oddech ze zdumienia wysłuchali jego opowieści o anielskiej wizycie i duszy, która wstąpiła do Nieba. Co to mogło oznaczać? Jakże teraz żałowali, że zamiast spędzić noc na modlitwie, spali spokojnie przy ogniu!

Wczesnym rankiem, gdy tylko zrobiło się widno i Cuthbert mógł bezpiecznie zostawić na pastwisku swe owce, zszedł do najbliższej wioski, a tam dowiedział się, że tej nocy zmarł Aiden, święty biskup Lindisfarne.

A więc to dusza dobrego biskupa dostąpiła tak pełnego chwały końca, nie, raczej triumfalnego początku, gdyż zaprowadzono ją do stóp tronu Pana. Cuthbert był ogromnie zdumiony, że dane mu było ujrzeć tak cudowny widok. Uznał to za znak, że Bóg wysłuchał jego modlitw i przyjmie go na swego sługę. Ta wizja była tak naprawdę wezwaniem do broni, a on był gotów z zapałem stoczyć walkę w słusznej sprawie i zapracować sobie na życie wieczne.

Dlatego wkrótce obmyślił cały plan. Bo przecież mógł z łatwością pójść w ślady dawnych uczniów Chrystusa, porzucić wszystko i ruszyć za Panem. Wystarczyło tylko zagnać owce do owczarni i zrzec się opieki nad nimi; wystarczyło odwiedzić małą chatkę na wzgórzu i pożegnać się ze starą piastunką. Cuthbert stracił oboje rodziców kiedy miał osiem lat, zaś staruszka opiekowała się nim od tamtej pory. A choć bardzo się zasmuciła koniecznością rozstania z chłopcem, rozumiała, że jego cel jest szczytny i że nic go nie odwiedzie od tego kroku. Dlatego drżącą ręką pobłogosławiła go tylko przed rozstaniem i prosiła, by nigdy nie zapomniał samotnej małej chatki na zboczu wzgórza i starej piastunki, która się nim opiekowała.

W końcu wszystko było gotowe i Cuthbert wyruszył wreszcie w dół wzgórza, a potem wąską szarą ścieżką, która prowadziła do klasztoru w Melrose, zbudowanego na brzegu srebrzystej, wijącej się rzeki Tweed.

Wzgórza wokoło pokrywał śnieg, a zimowy wicher wył ponuro między ścianami domów i nagimi gałęziami drzew, które otaczały opactwo. Tak smutny i niepokojący był ten dźwięk, że z łatwością można go było wziąć za zawodzenie złego ducha, opłakującego zbliżającą się klęskę sił ciemności, kiedy kolejny młody żołnierz wstępował do armii sług Pana.

U bramy klasztoru stała grupa mnichów wypatrując na ciemnej drodze powrotu jednego z braci. Stał wśród nich nawet sam przeor Boisil i to on pierwszy zauważył zbliżającą się wielkimi krokami postać.

– To ktoś obcy – stwierdził jeden z braci wpatrując się w zapadający zmrok.

– I to nie żebrak – dodał drugi. – Wydaje mi się, że to jakiś młody rycerz. Jego kroki są szybkie i niecierpliwe, a on sam na pewno jest bardzo silny.

Przeor nie rzekł ani słowa, ale z przejęciem obserwował zbliżającą się postać. Ogarnęło go dziwne uczucie oczekiwania, jakby coś się miało zaraz zdarzyć, coś na co od dawna nieświadomie czekał. A kiedy chłopiec podszedł bliżej i spojrzał w twarz przeora gorliwymi, pytającymi oczami, natychmiast podbił serce dobrego człowieka.

– Spójrzcie na tego oto sługę Pana – zawołał Boisil z powagą, wyciągając na powitanie ramiona, a potem złożył w błogosławieństwie dłonie na głowie młodzieńca, który ukłonił się przed nim głęboko.

To powitanie zdumiało zakonników. Kim był ten chłopiec? I co miało znaczyć takie zachowanie przeora? Ale jeszcze dziwniej zabrzmiało to powitanie w uszach samego Cuthberta, który z trudem mógł uwierzyć, że nazwano go „sługą Pana”. Czy ten święty człowiek naprawdę zwrócił się do niego, prostego pasterza, tak wielkim imieniem?

– Ojcze! – wykrzyknął niemal w przerażeniu. – Czy naprawdę nauczysz mnie jak zostać sługą Pana, gdyż takiej służby szukam?

Przeor uśmiechnął się łagodnie na widok zaniepokojonej twarzy Cuthberta i zaprosił go w Imię Boże do klasztoru.

– Mój synu – rzekł. – Musisz się wiele nauczyć, wiele wycierpieć, wiele trudności pokonać, ale z pewnością odniesiesz zwycięstwo.

I tak Cuthbert wszedł wreszcie do klasztoru, którego bramy zamknęły za nim jego stare życie. Nastały czasy nowego.

Sam przeor uczył chłopca, gdyż jego miłość do młodzieńca z każdym dniem stawała się głębsza. Boisil przeczuwał, że Cuthberta czeka wielka przyszłość i często śnił o tej wielkości i o pracach jakie jego uczeń wykona dla Chrystusa na ziemi.

– Kto wie, jakie zaszczyty zarezerwował dla ciebie Bóg – powtarzał. – Skoro niebo zsyła mi sny, twoja przyszłość jest już ustalona. Widziałem cię w nich z biskupią mitrą na głowie i z pastorałem w ręku.

Sam Cuthbert był jednak zbyt zajęty, by rozmyślać o snach, czy snuć plany na przyszłość. Tak jak niegdyś z całych sił starał się zwyciężyć w chłopięcych zabawach, tak teraz całą duszę poświęcił pracy dla zakonu. Nauki, modlitwy, posty i czuwania, wszystkich przestrzegał gorliwie i aż miło było patrzeć na jego radość, kiedy ruszał wykonywać swoją pracę. Im cięższe czekało go zadanie, tym bardziej zdawał się cieszyć, zadowolony z siły swojego ciała. Chociaż mieszkał teraz w cichej dolinie, jego myśli często jak ptaki ulatywały na zielone wzgórza i skaliste przełęcze, do małej samotnej, targanej wichrami chatki, gdzie mieszkała jego stara piastunka. Nigdy nie zapomniał o ludziach, którzy zamieszkiwali te góry, o biednych pasterzach, zniszczonych ciężką pracą kobietach i małych silnych dzieciach. Prowadzili takie ciężkie życie, a nikt nigdy nie zaniósł im dobrej nowiny, w której znaleźliby nadzieję i pociechę. Nic dziwnego, że ich ścieżki często stawały się kręte i złe, a Bóg był dla nich jedynie odległym, mglistym i na wpół zapomnianym snem. Nic dziwnego, że nadal pociągała ich czarna magia skoro trwali w strachu i niewiedzy.

Dobry przeor często rozmawiał z młodym gorliwym bratem o tych zbłąkanych owieczkach, a kiedy nadszedł właściwy czas, pobłogosławił Cuthberta i posłał go znowu do pracy na wzgórzach, by zagonił rozproszone stado do Prawdziwej Owczarni.

Jak dobrze Cuthbert znał te strome górskie ścieżki! Z jak lekkim sercem odszukiwał drogę na surowych stokach gór, którędy nie wiodła żadna ścieżka, by dotrzeć do zapomnianych wiosek, gdzie mieszkało ledwie kilka ubogich rodzin, a nawet do samotnych chatek, gdzie tylko jedna biedna duszyczka potrzebowała jego pomocy. Było w tym młodym zakonniku coś takiego, co sprawiało, że gdziekolwiek się pojawił, wszędzie witano go z radością. Być może dlatego, że był taki pewny, iż wszyscy chętnie przyjmą nowinę jaką im przynosi. A być może dlatego, że w każdym doszukiwał się dobra, a zatem i ludzie pokazywali się mu z jak najlepszej strony.

Cuthbert wędrował bezustannie, bez względu na to jak trudna była droga, ani jak straszna burza przetaczała się nad tym nadgranicznym krajem. Na zboczach gór mógł sobie zalegać głęboki śnieg, a on sam mógł głodować przez cały dzień, ale żadna trudność nigdy nie zawróciła go z drogi, ani nie odwiodła od jakiejś wizyty.

A wszędzie ludzie zaczęli niecierpliwie wyczekiwać jego przybycia i gorliwie słuchać jego nauk. Zawsze miał mnóstwo pracy: musiał wysłuchać wielu spowiedzi i wielu grzeszników nauczyć skruchy. Musiał też chrzcić dzieci, a tę pracę kochał zawsze najbardziej. To były jego ukochane jagnięta, które ze szczególną troską chronił przed Złym, zawsze czającym się w pobliżu, by je porwać ze stada. Często odwiedzał też chatkę, gdzie mieszkała stara piastunka, gdyż nigdy nie zapominał o przyjaciołach. Dlatego i jego „siostrzyczki ptaki” szybko ponownie nauczyły się mu ufać, a dzikie zwierzęta ze wzgórz zachowywały się przy nim jak oswojone. Powiadają, że podczas jednej ze swych wędrówek, kiedy szedł odprawiać Mszę świętą, do której miał mu służyć mały chłopiec, skończyło im się jedzenie i musieli głodować. Wówczas nagle nad ich głowami przeleciał orzeł i rzucił im pod nogi rybę, którą niósł w szponach. Chłopiec schwycił ją z radością i chciał z niej natychmiast przygotować posiłek, ale Cuthbert przypomniał, że uprzejmy rybak również powinien otrzymać swoją część. Chłopiec spojrzał niepewnie na orła, a potem na małą rybkę. Wiedział jednak dobrze o co chodzi jego mistrzowi, więc przeciął ją na pół, a orzeł porwał z ziemi swoją część obiadu.

Jest też inna opowieść o uprzejmości, jaką okazali świętemu Cuthbertowi jego futrzani przyjaciele, a zna ją wiele osób, chociaż losy samego świętego Cuthberta zostały już niemal zapomniane.

Zdarzyło się to, kiedy Cuthbert wybrał się z wizytą do świętej przeoryszy z Coldingham. Jak miał w zwyczaju, gdy zapadła noc, wyszedł na dwór pomodlić się w ciszy i samotności. A jeden z braci zakonnych, który zawsze bardzo chciał się dowiedzieć co Cuthbert robi w nocy, wykradł się za nim na wybrzeże i ukrył wśród skał.

Noc była bardzo ciemna i zimna, a morze za linią przyboju zdawało się zupełnie nieruchome, czarne i posępne. Jednak Cuthbert nie obawiał się ani chłodu ani ciemności. Zdecydowanym krokiem ruszył na sam skraj wody, a potem dalej, coraz głębiej, aż woda sięgała mu do piersi. Wówczas zaśpiewał hymn na chwałę Pana Boga, zaś słodkie tony psalmów wznosiły się triumfalnie, godzina po godzinie ponad szum morza i zawodzenie zimowego wiatru. Dopiero gdy pierwsze światło poranka zabarwiło wschód nieba na różowo Cuthbert zakończył swe modły, po czym, całkiem zdrętwiały i przemarznięty, wyszedł z wody na plażę, a za nim podążyły dwie wydry. Ukryty wśród skał brat zakonny ze zdumieniem zobaczył jak te małe stworzonka pocierają czule swe miękkie futerka o zmarznięte stopy Cuthberta przywracając im nieco ciepła i życia. A kiedy zakończyły swą pracę, cicho odeszły z powrotem do wody i więcej nikt ich nie widział. I właśnie ta opowieść o uprzejmych wydrach zawsze przychodzi ludziom na myśl, gdy ktoś wspomni imię świętego Cuthberta.

Cuthbert przebywał w Melrose przez czternaście lat, a kiedy dobry Boisil umarł, bracia wybrali jego ulubieńca na swego nowego przeora. Ale on wkrótce porzucił to opactwo i przeniósł się do klasztoru na Lindisfarne, dzikiej i ponurej wyspie nazywanej Świętą. Tam przez dwanaście lat pracował równie gorliwie i odważnie jak w Melrose, a jego łagodność i nieskończona cierpliwość, jego uprzejmość i mądre uczynki pokonywały wszelkie trudności i przynosiły pokój i szczęście całej tutejszej społeczności.

Życie Cuthberta wcale nie było łatwe na tej ponurej, nagiej, targanej wichrami wyspie na Morzu Północnym, ale on ciągle szukał czegoś jeszcze trudniejszego. Bardzo pragnął pójść za przykładem dawnych pustelników, dlatego ostatecznie postanowił poszukać sobie jakiegoś całkiem bezludnego miejsca, gdzie mógłby zamieszkać sam, tylko z Bogiem, daleko od świata pełnego miłości do łatwego życia i śmiertelnych pokus.

Z klasztoru w Lindisfarne rozciągał się widok na małe wysepki, które latem błyszczały w słońcu jak cenne klejnoty na srebrnej tafli morza, a zimą wyglądały zupełnie jak małe szare duchy owinięte w całuny przywiewanej ze wschodu mgły. Jednak gdy wiały okrutne wiatry z północy tylko biała piana przyboju wskazywała miejsce gdzie się znajdowały. Bracia szeptali między sobą, że te małe wysepki nawiedzają złe duchy, bo i rzeczywiście wydawały się one odpowiednim schronieniem dla ciemnych mocy. Na jednej z nich, o nazwie Farne, nie rosło ani jedno drzewo, a i innych roślin było niewiele, ponieważ silne wiatry rzucały na ląd słone krople wody. Tylko dzikie morskie ptaki, mewy, maskonury i edredony budowały gniazda wśród tamtejszych skał.

Było to dokładnie takie miejsce, jakiego szukał Cuthbert, a gdy bracia zakonni próbowali go odwieść od zamiaru przeniesienia się tam i opowiadali o niebezpieczeństwach, jakie czyhają na każdego, kto ośmieli się wylądować na tej wyspie, tylko uśmiechał się spokojnie.

– Czy nie słyszeliśmy nieraz jak wyją tam demony i jak się zaśmiewają podczas burzy? – zapytał poważnie jeden z braci.

– Tak, i czy nie widzieliśmy blasku ich ogni, które zapalają, by sprowadzić rybaków na manowce? – spytał drugi.

– Tym bardziej powinienem się tam udać, gdyż żołnierz Chrystusa jest najodpowiedniejszą osobą do walki ze złymi mocami – odparł na to Cuthbert i wyruszył osiedlić się na tej opuszczonej wysepce, gdzie zupełnie sam rozpoczął budowę swego własnego małego królestwa. Nie wiadomo, czy demony uciekły na widok świętego człowieka, czy też zostały, by stoczyć walkę o swoje królestwo i zostały pokonane przez moc Cuthberta. Być może po prostu nigdy ich tam nie było, a mnisi słyszeli nie wycie hordy złych duchów tylko zawodzenie wiatru i okrzyki dzikich ptaków. Wiadomo natomiast, że kiedy wreszcie niektórzy bracia odważyli się przybyć na Farne z wizytą, by zobaczyć jak radzi sobie ich przeor, zastali tu tylko żyjącego w samotności i spokoju Cuthberta oraz dzikie ptaki.

Chata, którą zbudował sobie przeor, przypominała bardzo ptasie gniazdo, gdyż została wydrążona głęboko w skałach. Jej ściany zbudowano z surowych kamieni i torfu, zaś dach z patyków i wyschniętej trawy. Ponieważ niektóre użyte do budowy kamienie były tak duże, że do ich poruszenia trzeba by ze trzech ludzi, wniesienie tej chaty na pewno wymagało wielkiego trudu.

– Nie mógł tego uczynić sam – szeptali między sobą bracia – Pewnie pomagały mu w tym anioły.

A gdy zobaczyli jeszcze małe źródełko słodkiej wody bijące ze skały tuż koło kapliczki, każdy z nich w głębi serca powiedział sobie: „Ten, który potrafi obrócić kamień w źródło wody po raz kolejny okazał jak bardzo dba o swego sługę”.

Z początku całą żywność trzeba było przywozić na wyspę łodzią. Jednak Cuthbert bardzo pragnął stać się samowystarczalny, a ponieważ zawsze kochał pracę, z zapałem wziął się do roboty. Plony pszenicy, którą zasiał najpierw, zupełnie się nie udały, ale kiedy zasiał jęczmień, zboże wzeszło pięknie i dojrzało, co bardzo ucieszyło pustelnika, ponieważ oznaczało, że nie będzie już dłużej zależny od innych ludzi. Jednak plony były bardzo niewielkie i nie bez powodu ludzie szeptali, że na pewno to aniołowie przynoszą żywność temu świętemu człowiekowi, gdyż zdawało się, że nigdy nie zabrakło mu codziennego chleba.

Dzikie ptaki, które budowały gniazda na wyspie Farne, wkrótce przywykły do swego nowego towarzysza, i przestały wzbijać się z łopotem w powietrze niczym białe chmury za każdym razem gdy się do nich zbliżał. Wśród tych ptaków jego ulubieńcami i najlepszymi przyjaciółmi były edredony, które jeszcze i dziś nazywa się czasem kaczkami świętego Cuthberta. Wkrótce zaprzyjaźniły się z nim tak bardzo, że kiedy do małej wysepki uśmiechał się słoneczny czerwiec i edredony zaczynały wysiadywać jaja, pozwalały świętemu Cuthbertowi podchodzić do siebie i gładzić swe pióra, a nawet zaglądać do gniazda, żeby zobaczyć ukryty tam skarb: pięć jasnooliwkowych jaj, ułożonych schludnie na dnie.

Przez osiem lat Cuthbert prowadził na Farne życie pełne modłów i wyrzeczeń, mieszkając w małym domku, który sam dla siebie zbudował. W końcu jednak Bóg powierzył mu jeszcze jedno zadanie. W ówczesnym świecie, pełnym konfliktów i namiętności, Kościół potrzebował silnego ramienia i czystego serca, dlatego uznano, że pustelnik z Farne powinien zostać biskupem.

Wnet na wyspie wylądowała delegacja, niosąc wielką nowinę klęczącemu w kapliczce pustelnikowi. Ale Cuthbert nie chciał nawet wysłuchać ich prośby. Powiedział, że ten zaszczyt jest dla niego zbyt wielki i poprosił, by zostawili go raczej w spokoju przy modłach. Wówczas na wyspę przybył sam król ze wspaniałym orszakiem biskupów i wielkich panów prosić Cuthberta aby ruszył do walki o Boga i Kościół. Pustelnik zrozumiał wtedy, że taka jest wola Boga i z wielkim smutkiem ustąpił. Z ciężkim sercem porzucał swój dom i dzikie ptaki, gotując się do powrotu do świata jako biskup Lindisfarne. I tak sprawdziły się sny Boisila, dobrego przeora z Melrose. Ubogi pasterz ze wzgórz, mnich z Melrose, przeor Lindisfarne, a wreszcie pustelnik z Farne, trzymał teraz w ręku pastorał, a na głowie dźwigał biskupią mitrę.

Pastorał nie był dla Cuthberta tylko symbolem urzędu. Był przecież prawdziwym pasterzem, tyle, że ludzkich dusz, których strzegł równie uważnie, jak niegdyś swego stada owiec. Raz jeszcze ruszył wąskimi górskimi ścieżkami niosąc pociechę i pomoc tym, którzy mieszkali daleko i rozpalając wszędzie wątłe światełko wiary. Czasami, w odległych, dzikich okolicach, gdzie nie było kościoła, ludzie budowali altanę z gałązek i tam, w zielonej katedrze stworzonej przez samą Naturę, zbierali swe dzieci na bierzmowanie. Należy przypuszczać, że żadne z tych dzieci nigdy nie zapomniało chwili, gdy uklękło przed dobrym biskupem i poczuło na swej pochylonej główce dotknięcie jego dłoni. Blada, wychudła twarz, nosiła głębokie ślady przebytych trudów i cierpień, ale dawny słodki uśmiech nadal przyciągał do Cuthberta ludzkie serca, a miłość, która błyszczała w jego oczach zdawała się pochodzić raczej z nieba niż być ziemskim uczuciem. Biskup zawsze bardzo kochał jagnięta, a każda jasna główka, na której kładł dłoń w błogosławieństwie prowadząc niewinną duszyczkę do owczarni Dobrego Pasterza, miała w jego sercu specjalny kącik.

Cuthbert dbał nie tylko o dusze swoich ludzi, ale i o ich ciała. Uleczył wielu chorych, a wielu cierpiących zawdzięczało swe życie opiece biskupa. Zupełnie jakby sama jego obecność napełniała umierających nową odwagą i siłą, jakby jego dłoń zawracała ich sprzed bram śmierci. Bóg dał widać swemu słudze prawdziwy dar uzdrawiania, bo któż zdoła zmierzyć siłę modlitw dobrego człowieka?

Pewnego razu, w odległej osadzie, którą nawiedziła straszliwa zaraza, Cuthbert chodził od chaty do chaty i pocieszał nieszczęsnych chorych, dając im nową odwagę i nadzieję wyzdrowienia. Wkrótce poczuł się bardzo znużony, gdyż było to ciężkie zadanie, ale nim odszedł, zwrócił się do towarzyszącego mu księdza z pytaniem:

– Czy jest tu jeszcze jakiś chory, którego mógłbym pobłogosławić nim odejdę?

– Została jeszcze tylko pewna uboga kobieta – odparł ksiądz. – Jeden z jej synów już nie żyje, a drugi właśnie umiera.

Kilka szybkich kroków i biskup znalazł się u boku biednej matki. Nie myślał o niebezpieczeństwie, nie obawiał się, że sam się nabawi tej okropnej choroby. Delikatnie odebrał kobiecie umierające dziecko i trzymając je tuż przy sercu ukląkł i modlił się do Boga, by oszczędził to młode życie. A wówczas oddech dziecka stał się lżejszy, zaś jego zimne policzki pokrył rumieniec. Kiedy biskup oddawał dziecko matce, żyło i wcale nie miało zamiaru umierać.

Siły Cuthberta szybko się teraz wyczerpywały, a jego dawne wspaniałe zdrowie i siła należały do przeszłości. Wiedział, że jego czas na ziemi zbliża się do końca i że dni jego pracy są już policzone, a wraz z tą wiedzą przyszło wielkie pragnienie powrotu na małą samotną wysepkę i spędzenia tam choć kilku miesięcy sam na sam z Bogiem.

Z wielkim smutkiem bracia zakonni obserwowali przygotowania do odjazdu ich ukochanego biskupa.

– Powiedz nam ojcze, kiedy mamy się spodziewać twojego powrotu? – zapytał jeden z nich.

– Kiedy będziecie zabierać z Farne moje ciało – brzmiała spokojna odpowiedź. Wówczas mnisi zrozumieli, że jest to ostatnie pożegnanie i uklękli w milczeniu, by otrzymać błogosławieństwo.

Kres żywota był już bliski. Kilka krótkich tygodni wśród beztroskich ptaków: znużone ciało ułożone do snu u stóp ołtarza w małej kapliczce; szczęśliwa dusza wzbijająca się radośnie w Niebo, do Boga, i oto życie świętego Cuthberta dobiegło końca.

Końca? Nie, przecież życie świętych Pana nie kończy się nigdy! Oni zawsze przychodzą przecież do nas, pomimo upływu czasu, a ich złote dziedzictwo nigdy nie umiera. Są jak gwiazdy na ciemnym nocnym niebie, które spokojnym światłem „oświetlają jasno doskonały dzień”.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Święta Brygida i wilk króla. Fascynujące opowieści o świętych.