Rozdział siódmy. Świat przewrócony na drugą stronę

Pierwszym błędem na temat Kościoła katolickiego jest przekonanie, że jest to Kościół. To znaczy Kościół w znaczeniu, jakiego używają nonkonformistyczne gazety, kiedy mówią o Kościołach. Nie zamierzam wyrażać się z pogardą o Kościołach; nie będzie też wyrazem pogardy, jeśli powiem, że wygodniej byłoby nazwać je sektami. Jest to prawdą w sensie pełnym sympatii i znacznie głębszym, niż mogłoby się z początku zdawać, ale przede wszystkim jest to z pewnością prawdą w sensie całkowicie zwyczajnym i historycznym, który nie ma w ogóle nic wspólnego z sympatią. Mam na przykład więcej sympatii dla małych narodów niż dla małych sekt. Ale jest po prostu faktem historycznym, że Cesarstwo Rzymskie było imperium, a nie małym narodem. I również faktem historycznym jest to, że Kościół katolicki jest Kościołem, a nie sektą. Nie ma też nic ciasnego ani niedorzecznego w stwierdzeniu, że Kościół jest Kościołem. Może to i dobrze, że Cesarstwo Rzymskie rozpadło się na narody; ale na pewno nie było jednym z narodów, na które się rozpadło. A nawet ktoś, kto rozpad Kościoła na sekty uważa za rzecz dobrą, powinien umieć rozróżnić między małymi częściami, które mu się podobają, a wielką całością, którą rozbił. Tymczasem w przypadku rzeczy tak wielkich, tak niepowtarzalnych i mających tak wielki wpływ na otaczającą je kulturę jak Cesarstwo Rzymskie i Kościół katolicki, nie jest wcale kontrowersyjne ograniczenie jednego słowa do jednego przykładu. Każdy, kto początkowo używał słowa „cesarstwo”, używał go w odniesieniu do Cesarstwa; każdy, kto używał słowa „Kościół”, używał go w odniesieniu do Kościoła. W innych miejscach mogły istnieć podobne rzeczy, ale nie można by ich określić tą samą nazwą z tego prostego powodu, że nie nazwano ich w tym samym języku. Wiemy, co rozumiemy przez rzymskiego cesarza; jeśli chcemy, możemy mówić o chińskim cesarzu, podobnie jak możemy, jeśli chcemy, powiedzieć, że jakiś rodzaj mandaryna jest odpowiednikiem markiza. Nigdy jednak nie będziemy do końca pewni, czy jest dokładnym odpowiednikiem, bo to, o czym myślimy, przynależy do naszej historii i w tym sensie jest jedyne w swoim rodzaju. W tym sensie, jeśli nie w żadnym innym, Kościół katolicki jest jedyny w swoim rodzaju. Nie przynależy jedynie do kategorii kościołów chrześcijańskich. Nie przynależy jedynie do kategorii ludzkich religii. Gdyby popatrzeć na niego zupełnie chłodno i obiektywnie, jak gdyby oczami człowieka z księżyca, trzeba by uznać, że jest o wiele bardziej sui generis. Jest to, jeśli tak chce krytyk, ruina po nieudanej próbie zbudowania uniwersalnej religii, która nie mogła się powieść. Ale rozebrany statek nie zamienia się w jedną z desek, a podzielona na trzy części Polska nie jest tym samym co Poznań.

Jednak w sensie znacznie głębszym i bardziej filozoficznym pogląd, że Kościół to tylko jedna z sekt, jest wielkim nieporozumieniem. Jest to sprawa bardziej psychologiczna i trudniejsza do przedstawienia. Ale być może jest to jeden z najbardziej spektakularnych cichych wstrząsów lub przewrotów w myśleniu, które składają się na rewolucję zwaną konwersją. Każdy człowiek myśli o sobie, że porusza się w jakiegoś rodzaju kosmosie. Człowiek z czasów mojej młodości poruszał się w rozległym i przestronnym Pałacu Kryształowym (1), w którym poustawiano obok siebie eksponaty. Kosmos ten, wykonany ze szkła i żelaza, był częściowo przezroczysty, częściowo bezbarwny. Tak czy owak, było w nim coś pesymistycznego; wznoszące się nad naszymi głowami sklepienie, odległy jak niebo dach wydawał się bezstronny i bezosobowy. Nasza uwaga skupiała się na eksponatach, starannie opisanych i poustawianych w rzędy – był to bowiem wiek nauki. Stały tu ustawione w rzędzie wszystkie religie – kościoły, sekty, jak zwał, tak zwał. Pod koniec rzędu stał wyjątkowo obskurny i ponury kościół o spiczastym, na wpół zapadniętym dachu, i spiczastych oknach, w większości potłuczonych kamieniami przez przechodniów. Mówiono nam, że ten właśnie eksponat to Kościół rzymskokatolicki. Niektórym z nas robiło się go żal, a nawet wydawało się, że raczej źle się z nim obchodzono. Większość z nas uważała go za brudny i nędzny; kilku z nas nawet wskazywało, że wiele szczegółów pośród ruin było pięknych artystycznie bądź ważnych architektonicznie. Ale większość ludzi wolała handlować przy innych, bardziej poważnych stoiskach; w kwakierskim sklepie Pokoju i Dostatku albo sklepie Armii Zbawienia, gdzie gra wielki bęben. Otóż konwersja, w swojej warstwie intelektualnej, polega w dużej mierze na odkryciu, że ten obraz równych sobie wyznań wewnątrz obojętnego kosmosu jest całkowicie fałszywy. Nie chodzi o porównywanie zalet i wad kwakierskiego domu modlitwy postawionego obok katolickiej katedry. Kwakierski dom modlitwy znajduje się wewnątrz katolickiej katedry; katolicka katedra mieści w sobie wszystko, jak sklepienie Pałacu Kryształowego; i dopiero patrząc w górę na ogromną daleką kopułę pokrywającą wszystkie eksponaty, zauważamy gotyckie sklepienie i ostro zwieńczone okna. Innymi słowy, kwakryzm jest tylko chwilową formą kwietyzmu, która powstała, ściśle rzecz biorąc, poza Kościołem, tak jak kwietyzm Fénelona pojawił się, ściśle rzecz biorąc, wewnątrz Kościoła. Obydwa były jednak tylko czasowe i wcześniej czy później powróciłyby, jak Fénelon, do Kościoła, żeby żyć. Zasadą życia, o ile nie śmierci, wszystkich tych odmian protestantyzmu jest to, co pozostało w nich z katolickiego chrześcijaństwa i do katolickiego chrześcijaństwa zawsze wracają, żeby odzyskać żywotność. Wiem, że zabrzmi to prowokacyjnie, ale taka jest prawda. Powrót katolickich idei do oddzielonych części świata chrześcijańskiego często był rzeczywiście niebezpośredni. Ale mimo że wpływ ten pochodził z wielu stron, to zawsze miał jedno źródło. Oddziaływał poprzez romantyzm, będący jedynie przebłyskiem barwności średniowiecza; ale to coś więcej niż przypadek, że romantyzm, jak języki romańskie, swą nazwę zawdzięcza Rzymowi. Oddziaływał też poprzez instynktowną reakcję staroświeckich ludzi, takich jak Johnson, Scott czy Cobbett, chcących zachować to, co dawne i początkowo katolickie, przed postępem, który był zwykłym kapitalizmem. Wpływ ten sprawił jednak, że odrzucili ten kapitalistyczny postęp i właściwie stali się, tak jak Cobbett, wrogami protestantyzmu, nie będąc praktykującymi wyznawcami katolicyzmu. Podobnie wpływ ten widać u prerafaelitów albo w otwarciu się na sztukę i kulturę europejską u Matthew Arnolda, Morrisa (2), Ruskina (3) i innych. Przyjrzyjmy się jednak umysłowi współczesnego dobrego kwakra albo duchownego kongregacjonalisty i porównajmy go z umysłem podobnego dysydenta z Little Bethel, który nie słyszał jeszcze o tej kulturze. Przekonamy się, jak wiele zdrowia i szczęścia zawdzięcza Ruskinowi i temu, co Ruskin zawdzięczał Giottowi; Morrisowi i temu, co Morris zawdzięczał Chaucerowi; wspaniałym uczonym z jego własnej szkoły, takim jak Philip Wicksteed i temu, co zawdzięczali Dantemu i św. Tomaszowi z Akwinu. Człowiek taki wciąż będzie mówił czasem o średniowieczu jako o ciemnych wiekach; ale te ciemne wieki upiększyły tapetę na jego ścianie, sukienkę na jego żonie oraz ponure i pozbawione gustu życie, jakie wiódł w czasach Stigginsa i brata Tadgera (4). Bo on również jest chrześcijaninem i żyje tylko życiem świata chrześcijańskiego.

Niełatwo jest wyrazić ten wielki przewrót w myśleniu, który starałem się oddać za pomocą obrazu świata przenicowanego na lewą stronę. Chcę powiedzieć, że to, co wydawało nam się małe, rozrasta się i pochłania wszystko. Christianitas jest w dosłownym tego słowa znaczeniu kontynentem. Dochodzimy do przekonania, że zawiera wszystko, nawet to, co przeciw niemu się buntuje. Być może mamy tu do czynienia bodaj z najwspanialszą intelektualną przemianą, i to taką, którą najtrudniej jest cofnąć, nawet czysto teoretycznie. Prawie niemożliwe jest bowiem, nawet w wyobraźni, odwrócić odwrócenie. Mówiąc inaczej, patrzymy na wszystkie te historyczne postacie jako postacie z katolickiej historii, nawet jeśli nie są to katolicy. W pewnym zaś sensie, historycznym, nie teologicznym, nigdy nie przestają to być katolicy. Nie są to ludzie, którzy stworzyli coś zupełnie nowego, o ile nie przekraczają granicy rozumu, tworząc mniej lub bardziej szalone koszmary. Koszmary jednak nie trwają długo, a większość z nich właśnie w tym momencie jest na jakimś etapie budzenia się ze snu. Protestanci to katolicy, którzy pobłądzili; to właśnie oznacza stwierdzenie, że są chrześcijanami. Niekiedy bardzo błądzą, ale nieczęsto brną dalej dokładnie w tym samym kierunku. Tak oto kalwinista to katolik mający obsesję na punkcie katolickiej idei władzy Boga. Ale kiedy rozumie przez nią, że Bóg pragnie potępienia niektórych ludzi, wolno nam powiedzieć, zachowując powściągliwość, że stał się dość mrocznym katolikiem. W rzeczywistości jest chorym katolikiem; jego choroba, nieleczona, oznaczałaby śmierć lub szaleństwo. Ale tak naprawdę choroba nie trwała długo, a dzisiaj jest już praktycznie wyleczona. Każdy jednak krok, który przybliża go do ludzkości, przybliża go również do katolicyzmu. Z kolei kwakier jest katolikiem mającym obsesję na punkcie katolickiej idei łagodnej prostoty i prawdy. Ale kiedy rozumie przez to, że zwracanie się do kogoś per „pan” jest kłamstwem (5), a zdejmowanie kapelusza przed kobietą aktem idolatrii, można śmiało powiedzieć, że bez względu na to, czy ma na głowie kapelusz, czy nie, z pewnością w środku brakuje mu piątej klepki. Tymczasem jednak sam uznał za konieczne uwolnić się od tego dziwactwa (i kapelusza) i zejść z prostej drogi prowadzącej do zakładu dla obłąkanych. Z tym, że każdy krok w kierunku zdrowego rozsądku jest krokiem w kierunku katolicyzmu. W tym, gdzie miał słuszność, był katolikiem; w tym, gdzie się mylił, sam nawet nie potrafił pozostać protestantem.

Dlatego jest dla nas niemożliwe postrzeganie kwakra jako postaci będącej początkiem nowej kwakierskiej historii albo kalwinisty jako twórcy nowego kalwińskiego świata. Dla nas jest całkiem oczywiste, że są to jedynie postacie naszej własnej katolickiej historii; postacie, które narobiły sporo zamieszania, bo próbowały zrobić coś, co my moglibyśmy zrobić lepiej, a czego oni tak naprawdę wcale nie zrobili. Niektórym wydaje się, że tak można by powiedzieć o dawniejszych sektach, takich jak kalwiniści i kwakrzy, ale nie o współczesnych ruchach, takich jak socjalizm czy spirytyzm. Jednak zupełnie nie mają racji. Tak samo jak dawne religijne manie, również współczesne manie pochodzą od katolickich idei; tak samo materializm, spirytyzm, jak i purytanizm. Każdy z nich najpierw przyjmuje za pewnik jakiś katolicki dogmat, następnie popada w przesadę prowadzącą do błędu, a później zazwyczaj broni się przed nim i odrzuca go jako błąd, przybliżając się kilka kroków z powrotem do domu. Taki heretyk prawie zawsze cechuje się tym, że chociaż zapamiętale kwestionuje każdy inny dogmat katolicki, nigdy nie przyjdzie mu do głowy, by zakwestionować jego własny ulubiony dogmat katolicki; chyba nawet nie wie, że można by go zakwestionować. Żadnemu kalwiniście nigdy nie przyszło do głowy, że ktoś mógłby wykorzystać swoją wolność do zaprzeczenia lub ograniczenia Boskiej wszechmocy, a kwakrowi, że ktoś mógłby zakwestionować nadrzędność prostoty. Dokładnie tak samo jest z socjalistą. Bolszewizm i każda inna z podobnych teorii braterstwa opiera się na jednym dogłębnie mistycznym katolickim dogmacie: równości ludzi. Komuniści stawiają wszystko na równość ludzi, tak jak kalwiniści stawiali wszystko na wszechmoc Boga. Zajeżdżają ją na śmierć, podobnie jak tamci zajeździli swój dogmat na śmierć, a ich koń zmienia się w upiora. Nigdy chyba jednak nie przychodzi im do głowy, że niektórzy nie wierzą w katolicki dogmat o mistycznej równości ludzi. Wielu jest takich heretyków, nawet wśród chrześcijan, którzy go kwestionują. Socjaliści mocno się plączą, próbując go zastosować. Sprzeniewierzają się własnym ideałom; zmieniają własną doktrynę. W końcu, tak jak kwakrzy i kalwiniści, po wszystkich swoich skrajnych szaleństwach jedynie przybliżają się o jeden dzień marszu do Rzymu.

Krótko mówiąc, historie tych sekt to nie proste linie wychodzące na zewnątrz i biegnące dalej, choć gdyby tak było, wszystkie biegłyby w różne strony. Układają się one raczej w krzywe, wciąż powracające na kontynent, gdzie jest życie ich i naszej cywilizacji. Streszczeniem tej cywilizacji i właściwego jej zdrowego rozsądku jest filozofia Kościoła katolickiego. Dla nas spirytyści to ludzie badający istnienie duchów, całkiem niepomni istnienia złych duchów. Są to ludzie na tyle wykształceni, by wiedzieć coś o duchach, ale nie na tyle, by wiedzieć coś o wiedźmach. Jeśli złe duchy sprawią, że nie zdobędą więcej wiedzy, a rozwój ich umysłów zostanie powstrzymany, mogą rzecz jasna powtarzać w nieskończoność głupkowate wiadomości od Platona i rymowanki od Miltona. Jeśli jednak zamiast maszerować w miejscu na pograniczu, pójdą dalej o kilka kroków, dowiedzą się o tym, czego mógłby nauczyć ich Kościół. Dla nas scjentyści to po prostu ludzie ogarnięci jedną ideą, której nigdy nie nauczyli się równoważyć i łączyć ze wszystkimi innymi ideami. Dlatego bogaci biznesmeni tak często stają się scjentystami. Nie są przyzwyczajeni do idei i jedna uderza im do głowy, jak kieliszek wina wygłodniałemu człowiekowi. Ale dla Kościoła katolickiego idee nie są niczym nowym. Żyje on pośród nich i przechadza się między tymi bardzo niebezpiecznymi i dzikimi bestiami z opanowaniem i godnością poskramiacza lwów. Scjentysta może w kółko powtarzać swoją jedną ideę i pozostać scjentystą. Jeśli jednak kiedyś dostrzeże inne idee, będzie mu już o wiele bliżej do katolicyzmu.

Kiedy konwertyta już raz popatrzy w ten sposób na świat i zobaczy równowagę idei w Kościele oraz szereg innych idei, które go opuściły i straciły równowagę, nie doświadcza wcale żadnego niepokoju, którego mógł się słusznie spodziewać przed tą cichą, ale oszałamiającą rewolucją. Nie przejmuje się, słysząc, że jest coś w spirytyzmie albo scjentyzmie. Wie, że we wszystkim coś jest. Większe wrażenie robi na nim fakt, że znajduje wszystko w czymś. Jest też całkiem pewien, że jeśli owi badacze rzeczywiście szukają wszystkiego, a nie tylko czegoś, coraz bardziej prawdopodobne jest, że będą tego szukać w tym samym miejscu. W tym sensie martwi się o nich o wiele mniej niż wtedy, gdy sądził, że któryś z nich może być jedyną osobą mającą jakiś kontakt z nadprzyrodzonością i, co oczywiste, mogącą napytać tym sobie biedy. Raczej nie onieśmieli go pani Eddy (6), która osiągnęła zdolność duchowego uzdrawiania, ani pan Home (7), który osiągnął stan lewitacji. Tak samo ubrany w cylinder nagi dzikus nie onieśmieliłby kompletnie ubranego dżentelmena na Bond Street. Cylinder to być może dobry kapelusz, ale kiepskie ubranie. Magnetyczna sztuczka to być może wystarczająca sensacja, ale bardzo niewystarczająca filozofia. Konwertyta nie zazdrości bolszewikowi przeprowadzenia rewolucji, tak jak bobrowi zbudowania tamy, bo wie, że osiągnięcia jego własnej cywilizacji nie są aż tak proste i monotonne. Ale mniema tak o własnej cywilizacji i religii, a nie o sobie. W jego postawie nie ma nic z wyniosłości, bo wie, że dopiero odkrywa ogrom duchowych bogactw, które mu dano. Innymi słowy, konwertyta wcale nie porzuca poszukiwań ani nawet przygód. Nie myśli, że wie wszystko, i wciąż chce się dowiedzieć tego, czego nie wie. Ale doświadczenie nauczyło go, że znajdzie niemal wszystko w obrębie tej posiadłości i że wielka ilość osób poza nią nie znajduje prawie nic. Ta bowiem posiadłość jest czymś więcej niż eleganckim ogrodem albo uporządkowanym gospodarstwem rolnym; można tu polować, łowić ryby i, jak to się mówi, świetnie się bawić.

Jest to właśnie jedno z najdziwniejszych rozpowszechnionych i błędnych przekonań na temat tego, co dzieje się z konwertytą. Ludzie mylą całkiem normalne uwagi konwertytów o tym, że odnaleźli moralny pokój z jakimś przekonaniem, że odnaleźli intelektualny odpoczynek, w sensie intelektualnej bezczynności. Równie dobrze mogliby powiedzieć, że człowiek, który całkowicie wyzdrowiał, po ataku paraliżu albo choroby św. Wita, okazuje swoje zdrowie, siedząc nieruchomo jak kamień. Odzyskując zdrowie, odzyskał zdolność poruszania się we właściwym, a nie w niewłaściwym kierunku; odtąd prawdopodobnie będzie poruszał się o wiele więcej niż przedtem. Przyjmując katolicyzm, konwertyta nie przestaje myśleć, ale uczy się, jak myśleć. Dokładnie tak samo chory uleczony z paraliżu nie ma przestać się poruszać, ale nauczyć się poruszać. Katolicki konwertyta po raz pierwszy ma punkt wyjścia ku uporządkowanemu i intensywnemu myśleniu. Po raz pierwszy ma sposobność sprawdzenia prawdziwości każdego pytania, które postawi. Jeśli zaś chodzi o świat, zwłaszcza dzisiejszy, to raczej inni ludzie – poganie i heretycy – posiadają chyba wszystkie zalety poza zdolnością logicznego myślenia. Kiedyś, przez krótki czas, po stronie pogańskiej, czy też heretyckiej, rzeczywiście istniała intensywnie myśląca mniejszość. Przetrwała zaledwie od czasów Woltera do czasów Huxleya. Obecnie w ogóle już jej nie ma. To, co dzisiaj nazywa się wolnomyślicielstwem, ceni się nie dlatego, że jest to wolność myślenia, ale wolność od myślenia; że jest to bezmyślność.

Nic ma nic zabawniejszego dla konwertyty, od którego konwersji upłynęło już trochę czasu, niż słuchanie spekulacji na temat tego, kiedy i czy pożałuje konwersji; kiedy mu się znudzi, jak długo wytrzyma, na jakim etapie wewnętrznej irytacji wybuchnie i powie, że już dłużej nie może. Wszystko to opiera się na złudzeniu optycznym związanym z tym, co na zewnątrz i wewnątrz, które starałem się opisać w tym rozdziale. Osoby z zewnątrz stoją i widzą, albo myślą, że widzą, jak konwertyta wchodzi ze schyloną głową do jakiejś małej świątyni. Są przekonani, że wewnątrz wygląda ona jak więzienie, jeśli nie sala tortur. Ale tak naprawdę wiedzą jedynie, że wszedł przez drzwi. Nie wiedzą, że wkroczył nie w ciemność, ale w biały dzień. To on jest, w pięknym i błogim tego słowa znaczeniu, outsiderem. Nie chce wejść do większego pokoju, bo nie widzi żadnego większego pokoju, gdzie mógłby wejść. Widzi wiele dużo mniejszych pokoi, z których każdy określa się jako bardzo duży; jest jednak całkiem pewien, że każdy z nich byłby ciasny. Każdy z nich ma zawierać w sobie cały kosmos, podobnie jak to ma być w przypadku Sekty z Clapham (8) czy sekty Agapemone (9). Każdy ma być pokryty sklepieniem niebieskim albo mieć wymalowane na suficie wszystkie gwiazdy. Ale każdy z tych kosmicznych systemów czy machin wydaje mu się o wiele mniejszy, a nawet o wiele prostszy od rozległego i pełnego równowagi kosmosu, w którym żyje. Jeden z tych systemów zwie się agnostycyzmem, ale konwertyta wie z doświadczenia, że nie ma tam nawet wolności płynącej z niewiedzy. Jest to koło, które wciąż musi się poruszać, bez żadnych nadprzyrodzonych zakłóceń, koło niezłamane żadną mistyczną matematyką; machina, którą trzeba oczyścić ze wszelkich duchów, jak gdyby była to jawna machina materializmu. Żyjąc w świecie o dwóch porządkach, nadprzyrodzonym i przyrodzonym, konwertyta czuje, że żyje w większym świecie i nie odczuwa najmniejszej pokusy, aby z powrotem przeczołgać się do mniejszego. Jeden z takich małych światów nazywa się teozofią lub buddyzmem, ale konwertyta wie z doświadczenia, że to tylko ten sam rodzaj monotonnego koła, z tą różnicą, że tu chodzi o sprawy duchowe, a nie materialne. Żyjąc w świecie, gdzie jest wolny i może zrobić wszystko, nawet iść do diabła, nie za bardzo rozumie, po co miałby przywiązywać się do koła przeznaczenia. Inny z tych światów to humanitaryzm; wie jednak, że tacy humanitaryści mają tak naprawdę niewielkie pojęcie o człowieczeństwie. Wie, że myślą prawie wyłącznie o ludziach, którzy mieszkają obecnie w nowoczesnych miastach i nie mają za grosz tego wielkiego zainteresowania człowiekiem, które przejawia chrześcijaństwo, głoszone na początku legionistom w Palestynie, a obecnie i chłopom w Chinach. Jest to dla mnie tak jasne, że czasami pytam sam siebie, pół żartem, pół serio: „Dokąd bym teraz poszedł, gdybym opuścił Kościół katolicki?”. Z pewnością nie poszedłbym do żadnej z tych małych towarzyskich sekt, które podążają tylko za jedną ideą, bo ta akurat jest modna. Najlepsze, co mógłbym zrobić, to odejść do lasu i zostać nie panteistą (bo to też ograniczone i nudne), ale raczej poganinem, wołającym, że wierzchołek jakiejś góry albo kwitnące drzewo owocowe jest święte i godne czci. To przynajmniej oznaczałoby rozpoczęcie jeszcze raz na nowo, ale ostatecznie stanąłbym znów przed tym samym problemem. Skoro można czcić święte drzewo, to czemu nie święty krucyfiks? A skoro Boga można znaleźć na jakiejś górze, to czemu nie pod jakąś wieżą kościelną? Kto odkryje nową religię, wkrótce przekona się, że zamieniła się już w starą; czemu więc miałbym być niezadowolony z tej, którą odkryłem? Zwłaszcza że, jak powiedziałem na samym początku niniejszego eseju, gdy jest to jedyna stara religia, która, jak się zdaje, może pozostać nowa.

Wiem bardzo dobrze, że gdybym udał się w tę podróż, albo popadłbym w rozpacz, albo zawrócił; i że żadne z drzew nie mogłoby nigdy zastąpić prawdziwego świętego drzewa. Pogaństwo jest lepsze niż panteizm, bo poganinowi wolno wyobrażać sobie bóstwa, podczas gdy panteista jest zmuszony udawać, w pedantyczny sposób, że wszystkie rzeczy są tak samo Boskie. Ale bóstwa, które bym sobie wyobraził, nie byłyby wystarczająco Boskie. Wydaje mi się, że znam tę męczącą drogę powrotną przez lasy; myślę bowiem, że w pewien symboliczny sposób kiedyś nią już szedłem. Próbowałem, bez zbędnego egotyzmu, wyznać tu, że moim zdaniem jestem człowiekiem, który przyszedł do Chrystusa od Pana i Dionizosa, a nie od Lutra czy Lauda (10); że swoją konwersję rozumiem jako porzucenie pogaństwa, a nie purytanizmu. Ta antyczna przemiana legła u podstaw całego świata, który znamy. To przeobrażenie jest o wiele większe i donioślejsze niż jakiekolwiek spory konfesyjne czy doktrynalne, o których słychać od tylu lat, przynajmniej w Anglii i Ameryce. Z wyżyn tego starożytnego imperium i tego doświadczenia przekraczającego granice narodów ludzkość miała widzenie. Innego już nie było; tylko kłótnie o to jedyne. Pogaństwo było największą rzeczą na świecie, ale chrześcijaństwo było większe; a wszystko inne w porównaniu z nimi małe.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Pałac Kryształowy (Crystal Palace) w Londynie wybudowano z okazji Wielkiej Wystawy Światowej, która odbyła się w 1851 roku.

(2) William Morris (1834–1896) – architekt, malarz, dekorator, rysownik, poeta i prozaik, inicjator Arts and Crafts Movement. Nawiązywał do motywów średniowiecznych; przyczynił się do odnowy rzemiosła artystycznego i sztuk użytkowych.

(3) John Ruskin (1819–1900) – krytyk i teoretyk sztuki, publicysta społeczny.

(4) Postacie z Klubu Pickwicka Charlesa Dickensa.

(5) Kwakrzy nie używali zaimka osobowego „you”, ale formę „thou/thee” podkreślającą równy status rozmówcy.

(6) Mary Baker Eddy (1821–1910) – założycielka Stowarzyszenia Nauki Chrześcijańskiej (scjentystów).

(7) Daniel Dunglas Home (1833–1886) – szkocki spirytysta.

(8) Clapham Sect – wpływowa grupa anglikańskich reformatorów społecznych, działająca w Anglii w latach 1790–1830, m.in. na rzecz zniesienia niewolnictwa.

(9) Sekta założona w 1846 roku w Anglii przez wielebnego Henry’ego Prince’a, oparta na teoriach różnych niemieckich mistyków; następca Prince’a, John Hugh Smyth-Pigott, ogłosił się wcieleniem Jezusa Chrystusa.

(10) William Laud (1573–1645) – protestancki duchowny, arcybiskup Canterbury.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.