Rozdział ósmy. Rodzina powiększa się

15 sierpnia, w Prouille, Dominik odebrał ślubowanie zakonne od swego niewielkiego zgromadzenia. Później raz jeszcze obwieścił swoje plany na przyszłość. Siostry miały pozostać w klasztorze, bracia natomiast mieli wyruszyć w świat. Mieli zakładać klasztory w większych miastach, szczególnie w pobliżu wielkich uniwersytetów. Tam mieli sami uczęszczać do szkół, żyć pomiędzy studentami i uczonymi i czynić co w ich mocy, by życie uczelni było bardziej chrześcijańskie.

Gdy słuchali żarliwych słów swego przywódcy, szesnastu mężczyzn poczuło jak napełnia ich odwaga, która przez ostatnie tygodnie ich opuściła. Było prawdziwym wyróżnieniem móc służyć Bogu w nowy sposób opisany przez ojca Dominika. Jeśli każdy z nich nawróci choć jedną osobę na uniwersytecie paryskim… w szkołach Madrytu i Tuluzy… a później, jeśli każdy nawrócony z kolei przekona jedną osobę…

– Jedna tylko rzecz nie daje mi spokoju – powiedział brat Jan. – Próbowałem odsuwać tę myśl, lecz uparcie powraca.

Dominik spojrzał nań z uśmiechem.

– A cóż to takiego, synu?

– Jak mamy wyruszyć do Paryża i Madrytu bez grosza przy duszy? A co jeśli któryś z nas zachoruje po drodze, a nie dostaniemy od nikogo jałmużny…

– Mówiłem wam wiele razy, że Bóg zatroszczy się o was, tak jak troszczył się o apostołów.

– Ale to okropne ryzyko, ojcze, być zależnym od jałmużny! Jeśli o mnie chodzi, nie mam dość wiary.

Troska zachmurzyła na moment twarz Dominika. Brat Jan był dobrym młodzieńcem, pilnym uczniem, lecz posiadał wysoce rozwinięty zmysł praktyczny. Czasem wyrażał nawet pogląd, że brat Franciszek z Asyżu musi być prostaczkiem, skoro tak wierzy w święte ubóstwo, że nie zabezpiecza w żaden sposób przyszłości swojej i współbraci.

– Obawiam się, że nie pomogę ci w żaden sposób – rzekł Dominik. – Rozmawialiśmy o tej sprawie już wiele razy wcześniej.

– Wiem, ojcze.

– Dopiero co przed ołtarzem złożyłeś śluby, w których przysięgałeś mi posłuszeństwo jako przełożonemu naszej rodziny.

– Z tego też zdaję sobie sprawę.

– Dlaczego więc po prostu nie dotrzymasz słowa? Idź i dołącz do swych towarzyszy. Wyprawa do Paryża powiedzie się mimo braku funduszy.

Po chwili milczenia Jan pokręcił głową z uporem.

– Nie mogę tego zrobić, ojcze! Po prostu nie potrafię zostać żebrakiem!

W tej samej chwili Dominik pojął, co się dzieje. Oto diabeł odbierał mu cennego pomocnika, prowokując jego, Dominika, do gniewu! Nieposłuszeństwo brata Jana zasługiwało na surową reprymendę. Już za chwilę Dominik prawdopodobnie ukarałby go tak surowo, że ten złamałby śluby, opuścił zakon i tym samym popełnił ciężki grzech.

„Nie musi tak się stać” – pomyślał szybko. Po chwili rzekł na głos:

– Chcesz pieniędzy, mój synu? Dobrze więc, dopilnuję byś dostał potrzebną sumę na podróż do Paryża.

Brat Jan przez moment był tak zaskoczony jego słowami, że stracił głos, a po chwili jego oczy wypełniły się łzami i padł na kolana.

– Ojcze, mówisz poważnie?

– Oczywiście.

– Ale… ale ja nie oczekiwałem…

– Chodź ze mną, zobaczymy ile pieniędzy jest w skarbcu.

Po kilku minutach wszystko było już ustalone. Brat Jan otrzymał sakiewkę monet, którą miał zabrać w drogę do Paryża. Nie była to wielka suma, lecz zawsze coś. Jednak, gdy on i jego towarzysze wyruszyli w blisko sześćsetkilometrową podróż na północ, Dominik pospieszył do kaplicy Matki Boskiej. Był zwyczajnie, po ludzku, zasmucony. Umiłował swych młodych pomocników, a teraz został przez nich opuszczony. Miał też inne zmartwienie. Uratował powołanie brata Jana, lecz czy zrobił to w mądry sposób?

– Najdroższa Matko, daj nam wszystkim proszę swe błogosławieństwo! – błagał. – Wiara brata Jana jest tak słaba! Wzmocnij ją, spraw, by stała się potężna, tak by nigdy więcej nie zwątpił w miłość i opiekę Pana Naszego!

Po odejściu braci, Dominik miał nadzieję szybko udać się do Rzymu wraz z bratem Stefanem. Z Bożą pomocą pragnął i tam założyć klasztor zakonu. Jednak przybycie do Prouille czwórki nowych kandydatów – braci Arnolda, Romea, Poncia i Rajmunda – zmusiło go do odłożenia podróży. Byli to czterej gorliwi mężczyźni, nie mieli jednak pojęcia o życiu zakonnym i wymagali wiele nauki. Z tego powodu dopiero w październiku 1217 roku nadarzyła się sposobność wyjazdu do Wiecznego Miasta.

– Jaką drogą pójdziemy do Rzymu? – zapytał brat Stefan – południową czy północną?

Dominik zawahał się. Podróż trasą południową – przez Marsylię i inne śródziemnomorskie porty zabrałaby mniej czasu. Jednak gdyby obrali drogę północną, mógłby zatrzymać się w Paryżu i zobaczyć jak radzą sobie jego zakonnicy.

– Myślę, że wybierzemy dłuższą drogę – powiedział wreszcie. – Na północy Francji też potrzeba kaznodziejów.

W Paryżu Dominik przekonał się, że bracia radzili sobie znakomicie. Nabyli niewielki dom niedaleko uniwersytetu, powierzyli go opiece świętego Jakuba i zadomowili się tam. Zgodnie z zaleceniami każdy z zakonników zapisał się także na zajęcia z teologii i Pisma Świętego na uniwersytecie.

Jednak decyzja o udaniu się do Paryża kosztowała Dominika w efekcie utratę towarzystwa swego wiernego zwolennika, brata Stefana. Gdy podążyli w dalszą drogę i dotarli do miasta Metz w Belgii, gdzie Stefan przyszedł na świat, okazało się, że tamtejsza ludność rozpaczliwie pragnie, by ich ziomek pozostał wśród nich. Metz przecież też potrzebowało kaznodziejów, a któż lepiej nadawał się do zorganizowania zgromadzenia niż brat Stefan, świetny mówca i doświadczony misjonarz? Z pewnością w ciągu roku czy dwóch zdołałby zebrać cały zakon braci kaznodziejów…

– Zgadzam się z wami – rzekł Dominik. – Brat Stefan może zdziałać wiele dobra, jeśli zostanie tu, w Metz.

Stefan nie ufał zbytnio w swe umiejętności, nie próbował jednak uciec przed zadaniem, które tak nagle spadło na jego barki. Polecenie od Dominika było jak rozkaz od samego Boga. Cóż z tego, że nie będzie mu dana radość płynąca z towarzyszenia Dominikowi do Rzymu? Co z tego, że nie spędzi długich, szczęśliwych chwil słuchając jego rozważań o Bogu, Niebie, świętych? W Metz czekała praca do wykonania, ważna praca. I została powierzona właśnie jemu.

– Zrobię, co w mojej mocy by pomóc tutejszym ludziom, ojcze – obiecał. – Lecz, czy będziesz pamiętał o mnie w swych modlitwach?

Dominik skinął głową.

– Będę co dzień o tobie pamiętał przed ołtarzem Boga – zapewnił go.

Nie minęło wiele czasu nim Dominik wyruszył w dalszą drogę samotnie. Gdy mijał wsie i miasteczka w południowych Niemczech korzystał z okazji, by głosić kazania dla mieszkańców. Jego czarno-białe wełniane odzienie wzbudzało zainteresowanie, lecz większą ciekawość budziła wspaniała elokwencja, z jaką przemawiał. Nigdy nie widziano ani nie słyszano nikogo podobnego. Kim był ten mnich? Skąd przybywał? Co zamierzał?

Dominik odpowiadał na te i inne zadawane mu pytania z radością, błogosławił chorych i dzieci, słuchał spowiedzi i rozstrzygał spory, gdy była taka potrzeba. Wreszcie pewnego dnia poprosiło go o spotkanie czterech młodych mężczyzn: Grzegorz, Henryk, Albert i Otto. Byli tak poruszeni kazaniem o Matce Bożej, które wygłosił w ich wiosce, że pokonali wrodzoną nieśmiałość i przyszli zadać mu kilka pytań.

– Nigdy wcześniej nie słyszeliśmy nikogo, kto mówiłby o Najświętszej Pannie tak… przekonywająco – powiedzieli. – Ojcze, czy to wszystko, co mówiłeś o Niej jest prawdą?

Dominik uśmiechnął się na widok powagi na ich młodych twarzach.

– Zawsze robię wszystko, by mówić prawdę, moi synowie.

– Powiedziałeś jednak, że Maryja zawsze słucha naszych modlitw!

Tak właśnie mówiłem.

– Cóż, często modliłem się do Niej o łaski, ojcze, i nigdy ich nie otrzymałem – zauważył Grzegorz.

Otto skinął głową.

– I ja także, wiele razy.

Dominik zamyślił się na kilka chwil, po czym zwrócił się do młodzieńców:

– Powiedzcie mi, jaki jest najcenniejszy dar, który kiedykolwiek otrzymaliście – poprosił cicho.

Czterej mężczyźni popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Czy ojciec Dominik żartował? Jednak nie, na jego twarzy malowała się powaga, i najwyraźniej czekał na odpowiedź.

– Ja… Cóż, mój ojciec jest bogatym człowiekiem – rozpoczął Grzegorz. – Na osiemnaste urodziny podarował mi miecz wysadzany rubinami i szmaragdami. Kosztował mnóstwo pieniędzy.

Otto rozglądał się w zamyśleniu.

– Mój ojciec nie jest aż tak zamożny – przyznał – lecz rok temu ofiarował mi własnego konia, wspaniałego rumaka, który pędzi jak wiatr. Uwierzcie mi, że nie wiedziałem jak mu dziękować.

Dominik z uśmiechem zwrócił się do Alberta i Henryka.

– A wy, moi synowie? Jakie były najcenniejsze podarki, które otrzymaliście?

Zapytani zawahali się, ponieważ pochodzili z ubogich rodzin i nigdy nie dostali tak wspaniałych prezentów jak te opisane przez Grzegorza i Ottona. Mimo to, zachęceni przez Dominika, przezwyciężyli nieśmiałość. Henryk uważał, że najwspanialszym darem, który posiadał od wczesnego dzieciństwa, była jego dobra pamięć. Tak dobrze służyła mu w szkole, że zawsze był najlepszy z klasy. Co do Alberta, ten nie chorował ani razu w życiu, a w sporcie nikt nie potrafił mu dorównać.

– Chyba zdrowie jest moim największym darem – powiedział.

Dominik uśmiechnął się znów w odpowiedzi, po czym na jego twarz wrócił wyraz powagi.

– Wspaniały miecz, szybki wierzchowiec, znakomita pamięć, dobre zdrowie, tak, to wszystko są rzeczy godne pożądania – przyznał. – A jednak, czy wiecie, że nie są to wasze najcenniejsze dary? Co więcej, czy zdajecie sobie sprawę, że najcenniejszy dar, jaki każdy z was kiedykolwiek otrzymał jest w posiadaniu każdego z was i wszystkich pozostałych chrześcijan?

Mężczyźni popatrzyli po sobie zdziwieni. Zanim jednak zdążyli zadać jakieś pytania, Dominik wyjaśnił im swoje słowa.

– Najwspanialszym darem świata jest dar zbawienia, możliwość pójścia do Nieba po śmierci! A Bóg zaplanował to tak w swej wszechwiedzy, że otrzymaliśmy ten dar poprzez Jego Matkę!

To dla nas Przenajświętsza Panna powiedziała „tak” przy zwiastowaniu, synowie. Jak można zwątpić w Jej miłość do nas skoro umożliwiła nam odkupienie? Albo myśleć, że nie słucha naszych modlitw, gdy prosimy Ją o mniejsze przysługi?

Czterej słuchacze niemalże wyszli z siebie ze zdumienia. Nigdy nie słyszeli tak świętych słów mądrości. Właśnie dzięki takim argumentom Dominik nawracał setki francuskich heretyków, i wpajał młodym ludziom takim jak oni – zwykłym młodzieńcom, którzy nigdy zbytnio nie interesowali się religią – gorące pragnienie poświęcenia się Matce Boskiej i przywiedzenia innych do Niej i Syna Bożego.

Gdy Dominik skończył przemawiać, Grzegorz podniósł nań żarliwe spojrzenie. Jego oczy błyszczały.

– Ojcze, czy byłoby możliwe… To znaczy, czy myślisz…

Dominik uśmiechnął się zachęcająco.

– Tak, mój chłopcze? O co chodzi?

– Czy mogę iść z tobą do Rzymu? To znaczy, czy mogę zostać jednym z twoich zakonników?

Zapadło niezręczne milczenie, a po chwili towarzysze Grzegorza zaczęli, jeden przez drugiego, zadawać to samo pytanie. Czy ojciec Dominik mógłby zabrać i ich ze sobą? Czy mógłby im pokazać jak prowadzić dusze do zbawienia? Czy zwłaszcza mógłby nauczyć ich więcej o Najświętszej Pannie?

Dominik przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ich szczere twarze. Po chwili wyciągnął ku nim ramiona.

– Moi synowie – wyszeptał. – Moi synowie!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.