Rozdział ósmy. Ptasie siostry i brat wilk

Ci spośród braci, którzy w owych latach najlepiej znali Franciszka i dzielili z nim jego radości i smutki, a nawet myśli, przekazali wiele opowieści o jego miłości do kwiatów, ptaków i zwierząt. Kiedy obsiewali swoje poletka wokół biednych chatynek na równinie, Franciszek zawsze kazał zostawić kawałek dobrej ziemi dla „naszych małych sióstr kwiatów”. Kiedyś na rynku w Sienie uratował przed sprzedaniem parę turkawek. Ukrył je w swojej sukni i tak do nich mówił:

– Małe siostry, turkaweczki, jesteście proste, dobre i czyste. Dlaczego was złapano? Uratuję was od śmierci i porobię gniazdka dla waszych młodych.

Zachowała się na przykład piękna opowieść o przyjaźni Franciszka z rodziną gilów, które przylatywały wydziobywać okruszki ze stołu braci. Inna historia opowiada o spłoszonym zającu, który złapał się w pułapkę.

– Chodź do mnie, bracie zającu – powiedział Franciszek, a drżące zwierzątko przybiegło do niego i pozwoliło mu się delikatnie głaskać. Po uwolnieniu zajączek nie chciał nawet uciec, Franciszek musiał więc zabrać go do lasu i tam puścić wolno, aby sam odnalazł drogę do domu.

Pewnego dnia, kiedy Franciszek płynął łódką na drugi brzeg rzeki Rieti, przewoźnik obdarował go niezwykle wielką rybą. Ryba była świeżo złapana i usiłowała zaczerpnąć tchu. Dar został przyjęty z zadowoleniem, lecz po chwili darczyńca ze zdziwieniem ujrzał, jak dziękując Bogu Franciszek wypuszcza rybę z powrotem do wody. Przypuszczalnie ani ryba, ani rybak nie zrozumieli jego wrażliwego serca, które nie mogło znieść widoku czyjegokolwiek cierpienia; z całą pewnością jednak ryba poczuła się na swój sposób wdzięczna, nurkując z powrotem do chłodnej wody – i miejmy nadzieję, że dzięki temu wydarzeniu zawsze już trzymała się z dala od haczyków i sieci.

Wśród ptaków natomiast Franciszek zawsze się czuł jak w gronie drogich, szczęśliwych przyjaciół. Pewnego razu ci mali towarzysze przesadzili z okazywaniem swej wesołości. Było to akurat w dniu, kiedy Franciszek wystąpił z kazaniem dla tłumu kobiet i mężczyzn, który zgromadził się przed jego drzwiami. Jaskółki setkami krążyły nad nimi i łapały w locie owady, wygłupiając się i krzycząc piskliwie – jak to często się zdarza w wiosenne popołudnia. Tym razem jednak latały tak licznie, tak nisko i tak głośno, że Franciszek nie słyszał już nawet własnego głosu. Wreszcie odwrócił się od swoich słuchaczy i przemówił do ptaków:

– Tym razem to ja powinienem mieć głos, siostrzyczki jaskółki! Uciszcie się i słuchajcie, dopóki nie skończę. – I jak mówi legenda, jaskółki go posłuchały.

Jakiś czas później Franciszek udał się w kierunku Bevagna, małego miasteczka położonego w południowo-zachodniej części doliny Umbrii. Jeszcze dziś opuszczając Asyż można zobaczyć drogę, którą musiał wtedy iść. Razem z nim szło dwóch czy trzech braci, lecz Franciszek nie odzywał się do nich. Szedł ze zwieszoną głową i zdawało się, że w zamyśleniu zupełnie zapomniał o towarzyszach. Nagle, jak mówi stara książka zatytułowana Kwiatki św. Franciszka z Asyżu, „podniósł oczy i ujrzał wzdłuż drogi wiele drzew, a w ich gałęziach niezliczoną liczbę ptaków; zadziwił się Franciszek i powiedział do swych towarzyszy: «Zaczekajcie tu na mnie, pójdę odprawić kazanie moim siostrzyczkom ptakom». Wszedł tedy na pole i zaczął wygłaszać kazanie ptakom, które siedziały na ziemi; a wtedy również i te, które siedziały na drzewach, przyleciały do niego, i wszystkie ucichły, dopóki Franciszek nie skończył swego kazania, a nawet wtedy nie odleciały, dopóki ich nie pobłogosławił. A kiedy Franciszek szedł pomiędzy nimi, dotykając ich główek, żaden się nie poruszył. Treść kazania wygłoszonego przez Franciszka była następująca: «Moje siostry ptaki, ukochane przez Pana Boga waszego, zawsze i wszędzie powinniście oddawać Mu cześć, albowiem On dał wam wolność, żebyście swobodnie mogły wszędzie latać; i dał wam też przyodziewek podwójny i potrójny. Miłość swą okazał dając wam też powietrze, a wreszcie, choć nie siejecie ani nie zbieracie, Bóg karmi was i pozwala wam pić z rzek i strumieni; Pan dał wam góry i doliny, abyście miały tam swoje schronienie, i wysokie drzewa, abyście tam miały swoje gniazda; a chociaż nie umiecie szyć ani prząść, ubiera was i wasze dzieci. Bóg musi bardzo was kochać, skoro obdarza was takimi błogosławieństwami, dlatego uważajcie, moje siostry, abyście nie zgrzeszyły niewdzięcznością i zawsze starały się oddawać Mu cześć». Kiedy Franciszek wypowiedział te słowa, wszystkie ptaszki otworzyły dzióbki, wyciągnęły szyje, rozłożyły skrzydła i pełne czci pochyliły główki ku ziemi, a potem śpiewem swym i zabawą pokazały, jak wielką Bóg je obdarzył radością. A Franciszek radował się i weselił wraz z nimi, zdumiewając się wielką liczebnością ptaków, ich pięknem, uwagą i oswojeniem, i pobożnie podziękował za nie Bogu”. W dalszych słowach legenda opowiada o tym, jak po kazaniu wielkie stado ptaków z cudownym śpiewem wzbiło się w powietrze i poleciało na cztery strony świata; i podobnie musieli czynić biedni bracia, którzy tak jak ptaki nie mieli nic na własność i polegali tylko na Bożej opiece.

Opowieść o ptakach stała się tak znana i popularna, że jeszcze przez wiele lat malarze lubili ją malować na ścianach kościołów. Dziś jeszcze możecie zobaczyć w wielkim kościele Świętego Franciszka w Asyżu obraz malarza imieniem Giotto, przedstawiający ubranego na szaro brata stojącego pośród ptaków i opowiadającego im – tak zwyczajnie, że aż naprawdę wydaje się, że ptaki mogłyby go zrozumieć – o Ojcu, bez którego woli nawet wróbel nie spadnie na ziemię.

Pewnej majowej nocy Franciszek i brat Leon, Mały Baranek Boży, siedzieli sami w domu. W ciszy słychać było czysty i dźwięczny śpiew słowika pośród gałęzi ostrokrzewu. Dla Franciszka brzmiał on jak śpiew radości i chwały.

– Choć, bracie Leonie – zawołał. – My również zaśpiewajmy! Przekonamy się, czyj głos szybciej się zmęczy: nasz czy słowika.

Lecz brat Leon – który chyba był po prostu zmęczony i śpiący – wymawiał się, że nie ma dobrego głosu. Wtedy Franciszek, całym sercem uradowany z pięknego wiosennego czasu, wyszedł w ciemność – i przez calutką noc człowiek i ptak razem śpiewali cudowne piosenki pełne miłości i czci. Nawet jednak trubadur Pana Boga nie mógł pokonać malutkiego, niewidocznego śpiewaka ukrytego wśród ostrokrzewu i w końcu Franciszek pogodnie przyznał bratu słowikowi zwycięstwo w tym dziwnym, śpiewanym pojedynku.

***

Chatki na równinie w pobliżu Asyżu były domem dla Biedaczyn, o ile można w ogóle mówić o tym, że mieli jakikolwiek dom; zazwyczaj byli w drodze, na podobieństwo trubadurów czy błędnych rycerzy. I tak jak sir Lancelot albo sir Gawain opuszczali dwór Króla Artura, by nieść pomoc damom czy rycerzom będącym w potrzebie, tak też brat Leon czy brat Franciszek w każdej chwili gotowi byli wyruszyć z pomocą tym, na których spadło nieszczęście. Bracia chodzili jednak pieszo, nie nosili zbroi i nie walczyli w bitwach; musieli jednak być nie mniej dzielni niż najlepsi rycerze, bowiem szli pomiędzy chorych i opiekowali się tymi, którzy umierali na najstraszniejsze choroby. Napotykali też na swej drodze zaciekłych wrogów – wielu ludzi nienawidziło ich za to, że chodzili ulicami i bez lęku nauczali o nikczemności pychy, chciwości i wojen, albo o tym, że ludzie powinni żyć z miłości i pracy, a nie z walki i rabunku. Kiedy ludzie przekonali się, że bracia naprawdę żyją zgodnie ze swymi nakazami i niczym więcej niż łagodnością nie odpowiadają na gniew czy ciskane okrutnymi rękoma kamienie i obelgi rzucane przez okrutne języki, wielu zaczęło ich słuchać; nawet baronowie i książęta przychodzili z miłością do Franciszka i jego braci. Biedacy i nieszczęśnicy uwielbiali ich natomiast od pierwszego spotkania.

Franciszek był tak miły i ujmujący, że każdy z chęcią go słuchał. Czasami wysyłano go, by pogodził wrogów, bowiem na dźwięk jego głosu ludzie zapominali o nienawiści, byli gotowi przebaczyć sobie nawzajem i żyć w przyjaźni. Legendy mówią, że potrafił godzić nie tylko zwaśnionych ludzi, ale też najgroźniejsze z dzikich zwierząt.

Jednym z często odwiedzanych przez Franciszka miejsc było małe miasteczko Gubbio, położone ponad dwadzieścia kilometrów na północ od Asyżu. Niemal na całej długości droga do Gubbio prowadzi przez góry, tak że wędrując nią można ogarnąć wzrokiem całą dolinę Umbrii. Kiedy spogląda się w dół z tych zawrotnych wysokości, nawet Perugia i Asyż wydają się nisko położone, a przy dobrej widoczności daleko na tle południowego nieba można nawet dostrzec najwyższe szczyty Apeninów. Franciszek był rozkochany w górach, dlatego zawsze przed zejściem w dolinę odwracał się za siebie i spoglądał na wyniosłe szczyty – zimą lśniące bielą, a latem delikatnie błękitne.

Gubbio nie różni się zbytnio od Asyżu, lecz leży na bardziej stromych zboczach gór. W tamtych czasach można było odnieść wrażenie, że kamienne domki stłoczyły się w obrębie miejskich murów w poszukiwaniu schronienia, bowiem w okolicach Gubbio często trwały walki. Nawet w czasie pokoju ludzie bali się wychodzić za mury, bo lasy i górskie jaskinie pełne były zuchwałych zbójców i złodziei. Oprócz dzikich ludzi groziły im jeszcze dzikie zwierzęta – nocne wycie wilków sprawiało, że pasterze drżeli o swoje dzieci i trzody.

Kiedy pewnego razu brat Franciszek przybył do Gubbio, całe miasto paraliżował strach przed wilkiem – największym i najdzikszym, jakiego kiedykolwiek widziano. Olbrzymia bestia grasowała po wsiach, porywając owce i kozy; najgorsze, że atakowała również ludzi, zabiła już kilku pasterzy. Nikt nie miał odwagi wyjść samotnie za miejską bramę, a nawet trzy- czy czteroosobowe grupy wychodziły uzbrojone jak do bitwy; zwierzę podchodziło bowiem pod mury miasta, a silne było jak trzech myśliwych.

Mieszczanie zbierali się w grupy i wychodzili na poszukiwanie wilka, lecz znajdowali tylko ślady jego wielkich łap i kości pożartych przezeń ofiar. Każdej nocy barykadowali się w swych kamiennych domach i opowiadali coraz to nowe historie o czworonożnym wrogu; o tym, jak pasterz stracił najtłustszą owcę i dwa najlepsze psy; o tym, jak żołnierz jadący samotnie do sąsiedniego miasta pod wieczór zobaczył wielkie szare stworzenie pomykające przez las tuż obok drogi, po czym spiął konia i dopadł miejskiej bramy z bestią tuż-tuż za przerażonym koniem. Każdej nocy dzieci z Gubbio drżały w swoich łóżeczkach, z lękiem myśląc o długim cieniu przesuwającym się w świetle księżyca po miejskich murach i niemal słysząc zbliżający się tupot czterech szybkich łap.

Brat Franciszek często bywał w Gubbio, był tam dobrze znany i bardzo kochany, dlatego wszyscy od razu zasypali go opowieściami o swoim cierpieniu. Stara legenda mówi, że było mu przykro, kiedy widział, że ze strachu przed straszliwym, dzikim wilkiem ludzie nie wychodzą poza bramy miasta. Ku ich zdumieniu i przerażeniu Franciszek oświadczył, że sam pójdzie i odnajdzie wilka.

Choć cały tłum błagał, by nie ryzykował, zarzucając go najróżniejszymi świadectwami okrucieństwa bestii, Biedaczyna w towarzystwie dwóch braciszków wyszedł z miasta i skierował się w stronę miejsca, gdzie przypuszczalnie czaił się wilk. Ich śladem szli mieszkańcy Gubbio – wciąż przerażeni, ale ciekawi, co się wydarzy, a może też uspokojeni opanowaniem i odwagą Franciszka. Tuż za braćmi maszerowali co zuchwalsi chłopcy, a pochód zamykała grupka mniejszych, bardziej bojaźliwych dzieci, które szły powoli z szeroko otwartymi oczyma i ustami, trzymały się za ręce i w każdej chwili były gotowe czmychnąć z powrotem do domu.

Niecałe pół kilometra od bramy, w miejscu, gdzie na drogę padał cień wysokich dębów i orzechów, ci co szli na przedzie nagle zbledli, widząc wilka, który nadbiegł szybko z rozwartą paszczą, gotów skoczyć na Franciszka. Brat szedł samotnie na czele – nie jak żołnierz na wojnę, tylko jak ktoś, kto wyszedł na spotkanie bliskiego przyjaciela.

Kiedy nieuzbrojony człowiek i dzika bestia zbliżyli się do siebie, Franciszek zawołał wesoło:

– Chodź tutaj, bracie wilku! Proszę cię, na litość Chrystusa, nie rań mnie ani nikogo innego.

Wówczas tłum ujrzał ze zdumieniem, jak straszny wilk zatrzymuje się i zamyka swą wielką, okropną paszczę, a potem podbiega spokojnie do brata Franciszka i potulny jak baranek kładzie się u jego stóp. Franciszek zaś rzekł do niego, jak gdyby przemawiał do rozsądku innemu człowiekowi:

– Bracie wilku, siejesz w tych stronach wielkie zło; popełniłeś wiele zbrodni, zabijając i raniąc Boże stworzenia. Nie tylko zabijałeś i pożerałeś zwierzęta, ale ośmieliłeś się też zabijać ludzi, stworzonych na podobieństwo Boga. Dlatego zasłużyłeś na to, by cię ukarać jak najgorszego spośród złodziei i morderców; wszyscy ludzie złorzeczą ci i szemrzą przeciw tobie i każdy jest ci wrogiem.

Wilk leżał zupełnie nieruchomo, z głową złożoną płasko w pyle drogi i wywieszonym językiem, niczym gończy pies. Ludzie zapomnieli o strachu i otoczyli ich kołem, tak by każdy mógł wszystko widzieć i słyszeć; dzieci podeszły na paluszkach, żeby z bliska popatrzeć na potwora, który nawiedzał je w koszmarnych snach.

– Chciałbym jednak, bracie wilku – mówił dalej brat Franciszek – uczynić pokój między tobą a tym ludem, abyś nie czynił mu już żadnej krzywdy; on zaś wybaczy ci wszystkie twoje niegodziwe postępki i żaden człowiek ani pies nie będzie już cię niepokoił.

Wilk zdawał się całym ciałem wyrażać zgodę na to, co powiedział brat Franciszek. Być może zastanawiał się, co zje na obiad, jeśli nie upoluje już owcy ani dziecka; a może był tak urzeczony tym dziwnym, miłym głosem, że zupełnie zapomniał o obiedzie. Pamiętał o nim jednak Franciszek, który odezwał się tymi słowy:

– Bracie wilku, skoro wyrażasz szczerą chęć zawarcia i utrzymania tego pokoju, obiecuję, że dopóki żyjesz, ci ludzie będą cię żywić, abyś nigdy nie był głodny; gdyż dobrze wiem, że to głód zmusił cię do takich złych postępków. Chcę, byś mi jednak w zamian obiecał, że nigdy nie zrobisz krzywdy żadnemu żywemu stworzeniu, zwierzęciu ani człowiekowi. Obiecujesz?

Wilk skinął głową, jak gdyby mówiąc: „Tak, obiecuję”. Franciszek zaś powiedział:

– Bracie wilku, chcę abyś upewnił mnie w tym, że dotrzymasz obietnicy.

I człowiek wyciągnął rękę, a bestia uniosła łapę i niezgrabnie położyła ją na dłoni Biedaczyny, jakby mówiąc: „Oto moja dłoń; dotrzymam mojej części paktu”. – A teraz chciałbym, żebyś ze mną poszedł, bracie wilku – powiedział Franciszek. – Nie obawiaj się, dokończymy śluby.

Franciszek pomaszerował z powrotem w stronę miasta, a wilk szedł obok niego jak oswojona owieczka; wielce zdumieni mieszkańcy Gubbio podążali za nimi w milczeniu. Kiedy już znaleźli się w mieście, wieść rozeszła się jednak po ulicach i wszyscy, duzi i mali, starzy i młodzi, zgromadzili się tłumnie na placu, by zobaczyć Franciszka z wilkiem.

Obok fontanny, na środku placu, stanął Biedaczyna w szarej sukni, z wielką szarą bestią przy boku. Kiedy przemówił, jego czysty głos zabrzmiał donośnie, a cały tłum umilkł zasłuchany.

– Słuchajcie, przyjaciele – rzekł. – Brat wilk, który jest tu przy mnie, zaręczył mi swym honorem, że już nigdy nie wyrządzi wam żadnej krzywdy; wy zaś w zamian musicie obiecać, że dacie mu wszystko, czego potrzebuje. Ręczę za niego, że dotrzyma obietnicy. – Wtedy ludzie jednym głosem przyrzekli, że będą karmić wilka i nie zrobią mu nic złego.

Potem brat Franciszek powiedział jeszcze raz do wilka:

– A ty, bracie wilku, obiecaj jeszcze raz tym ludziom, że dotrzymasz słowa i nie wyrządzisz krzywdy ani człowiekowi, ani zwierzęciu, ani żadnej innej żywej istocie. Wówczas wilk ukląkł, pochylił łeb i najlepiej jak umiał, powiedział całym swym ciałem, głową, uszami, że nie złamie słowa. A brat Franciszek rzekł:

– Podaj mi łapę przed całym tym ludem, tak jak to uczyniłeś w lesie.

I wielka szara łapa jeszcze raz wylądowała na dłoni brata Franciszka, podczas gdy ludzie wznosili ku niebu okrzyki radości i chwaląc Boga, że wreszcie zesłał człowieka, który swą dobrocią wybawił ich od tak straszliwej bestii.

Po tych wydarzeniach oswojony brat wilk zamieszkał w Gubbio i chadzał od drzwi do drzwi, wchodził nawet do domów, nie czyniąc nikomu krzywdy i nie zaznając krzywdy od nikogo. Wszyscy go dobrze karmili i dobrze traktowali, żaden pies nie śmiał nawet na niego zaszczekać. Zanim dzięki Franciszkowi zmienił się na lepsze, długo musiał wieść życie pełne okrucieństwa, bowiem już niespełna dwa lata później zdechł ze starości. Po jego śmierci obywatele Gubbio wyprawili mu godny pogrzeb, a dzięki temu, że tak długo widywali go na ulicach swojego miasta, na zawsze zapamiętali dobroć brata Franciszka.

cdn.

Sophie Jewett

Powyższy tekst jest fragmentem książki Sophie Jewett Święty Franciszek. Opowieść o Trubadurze Pana Boga.