Rozdział ósmy. Pietro Perugio

Był wczesny ranek i promienie wschodzącego słońca ledwie muskały dachy Perugii, gdy krętą drogą prowadzącą przez równinę szedł mężczyzna z chłopcem. Równym, zdecydowanym krokiem zbliżali się do miasta wieńczącego widoczne przed nimi wzgórze.

Mężczyzna był ubrany w prosty strój umbryjskiego wieśniaka. Ciężka praca i bieda przygarbiły jego ramiona i wyryły głębokie zmarszczki na twarzy, ale było w nim jakieś dostojeństwo wyróżniające go spośród zwykłych ludzi pracy.

Chłopczyk, który dreptał boso przy boku ojca, miał wdzięczną i pełną powagi buzię, ale wyglądał na zmęczonego i głodnego i nie bardzo się nadawał do takiego długiego marszu. Wyszli ze swego domu w Castello delle Pieve przed świtem, a kawałek czarnego chleba, który służył im za całe śniadanie, był niewielki. Przed nimi rozciągała się biała, bezkresna droga; małe nóżki, które tak dzielnie ją przemierzały, musiały bardzo przyspieszać, by dorównać długim krokom mężczyzny, a tęskne oczy utkwione były w tym dalekim mieście, jakby zastanawiały się, czy kiedykolwiek osiągną cel podróży.

– Zmęczyłeś się już, Pietro? – spytał wreszcie ojciec, słysząc zdyszany oddech u swego boku. – Nie przeszliśmy jeszcze połowy drogi. Musisz dzielnie maszerować i być mężczyzną, bo od dziś zaczniesz pracować na swoje utrzymanie i skończy się twoje beztroskie dzieciństwo.

Chłopiec wyprostował się, a jego oczy zabłysły.

– To nie ja jestem zmęczony, ojcze – powiedział – tylko moje nogi nie mogą stawiać takich długich kroków jak twoje. A droga zdaje się wić coraz dalej i dalej przed nami, jak magiczna nić, która nie ma końca.

Ojciec roześmiał się i pogłaskał główkę dziecka.

– Skończy się już niedługo – powiedział. – Popatrz na mgłę u stóp wzgórza. Tam zaczniemy iść w górę między drzewami oliwnymi i zejdziemy z tej zakurzonej drogi. Znam skrót, którym dojdziemy do miasta. Prowadzi przez wielkie kamienie, które wyznaczają bieg strumienia, i nim słońce zacznie grzać zbyt mocno, staniemy u bram miasta.

Kiedy zeszli z drogi, chłodna trawa przyniosła ulgę zmęczonym, zgrzanym nóżkom. Chłopiec prawie zapomniał o zmęczeniu, gramoląc się z kamienia na kamień i zanurzając ręce w fiołkach, które rosły gęsto na brzegach, napełniając poranne powietrze swym zapachem. A kiedy w końcu wrócili na białą drogę prowadzącą do bram miasta, było tu tyle rzeczy do podziwiania, że nie zostawiały wiele miejsca na myśli o głodzie czy zmęczeniu.

Stały tam stada wielkiego białego bydła, cierpliwie czekając na wejście. Pietro pomyślał, że ich wielkie i szeroko rozstawione rogi, wypełnią całą wąską uliczkę za miejską bramą. Pasterze, idąc przed stadem, grali na piszczałkach wdzięczne melodie i przeganiali niemądre, wystraszone owce z drogi, którą jeździły wozy. Kobiety w kolorowych chustach na głowach tłoczyły się, niosąc z okolicznych wsi kosze pełne warzyw i owoców. Wozy, załadowane czerwonymi i żółtymi dyniami, kierowane były przez hałaśliwych woźniców. Trzaskały baty, ludzie rozmawiali z równym ożywieniem rękami jak i ustami, i wszyscy chcieli przejść przez wielka bramę etruską, która stała ponura i wyniosła na tle błękitnego nieba. Widziała ona już wiele ludzkiej pracy i była tak mocna jak setki lat temu, gdy ją zbudowano. Wciąż mogła powstrzymać armię wrogów, gdyby Perugia potrzebowała obrony.

Pietro i jego ojciec szybko przedostali się przez tłum i weszli przez bramę w stromą, wąską uliczkę. Było tu chłodno i spokojnie. Wysokie domy zasłaniały słońce, a cienie zalegały tak głęboko, iż można było pomyśleć, że zapada zmrok, gdyby nie przebłyski błękitnego nieba, które pokazywało się między wystającymi podstrzeszami. Niebawem doszli do wielkiego kwadratowego rynku zalanego słońcem, gdzie było mnóstwo zamieszania i pokrzykiwań ludzi sprzedających towary, które rozkładali na ziemi aż do schodów katedry i wzdłuż frontowej ściany ratusza. Mężczyzna zatrzymał się tu i spytał jakiegoś przechodnia, czy mógłby wskazać mu drogę do pracowni malarza Niccolo.

– Tam mieszka – odpowiedział zagadnięty, wskazując skromny warsztat w rogu rynku. – Czy przyprowadziłeś to dziecko, by mu pozowało?

Pietro uniósł dumnie głowę i odpowiedział sam.

– Nie jestem już dzieckiem – rzekł – i przyszedłem tu, by pracować, a nie bezczynnie siedzieć.

Mężczyzna roześmiał się i poszedł w swoją stronę, a ojciec i syn pospieszyli w kierunku, jaki im wskazał i weszli do środka pracowni. Stary malarz był zajęty i musieli chwilę zaczekać, aż będzie mógł zostawić pracę i dowiedzieć się, czego chcą.

– To jest ten chłopiec, o którym mówiłem – powiedział ojciec, wypychając Pietro przed siebie. – Nie jest może duży, ale silny i wytrzymały. Obiecuję, że będzie dobrze pracował, jeśli przyjmiecie go na służbę.

Stary malarz spojrzał z uśmiechem na chłopca, który z takim napięciem czekał na odpowiedź.

– Co umiesz robić? – zapytał.

– Wszystko – zapewnił go Pietro. – Umiem posprzątać i ugotować obiad. Nauczę się przygotowywać farby, myć pędzle i wykonywać męskie prace.

– Powiem ci w zaufaniu – malarz roześmiał się – że jeśli w tym wieku umiesz robić to wszystko, o czym mówisz, zostaniesz wkrótce największym człowiekiem w Perugii i przyniesiesz sławę temu pięknemu miastu. Wtedy nie będziesz się już nazywał Pietro Vannucci, lecz przyjmiesz imię miasta i nazwiemy cię Perugino.

Mistrz powiedział to żartem, ale w miarę upływu czasu patrzył, jak chłopiec pracuje, zachwycało go, że tak szybko uczy się wykonywać nowe obowiązki i zaczął myśleć, iż jego żart może stać się prawdą. Pietro nie próżnował od świtu do zachodu słońca, a kiedy już uporał się z codziennymi zajęciami, stawał koło mistrza, by obserwować go przy pracy i słuchał z zapartym tchem historii, które Niccolo uwielbiał opowiadać.

– Nie ma na świecie nic większego od sztuki malarskiej – mawiał mistrz. – Jest drabiną prowadzącą do nieba i oknem, które wpuszcza światło do duszy. Malarz nigdy nie jest samotny czy biedny. Może malować twarze, które kocha, bo należy do niego całe bogactwo światła, barw i piękna. Jeśli masz talent do malowania, mój mały Perugino, nie mógłbym ci życzyć lepszego losu.

Gdy kończył się dzień pracy i zapadał zmierzch, chłopiec opuszczał warsztat i zbiegał szybko wąską uliczką do ponurych miejskich bram. Gdy znalazł się na zewnątrz, pod otwartym niebieskim niebem, wdychał z przyjemnością świeże wiejskie powietrze i szybko znajdował kryjówkę w szczelinie pnia starego drzewa oliwnego, gdzie nikt przechodzący nie mógł go zobaczyć. Siedział tam z podbródkiem opartym na dłoniach i wpatrywał się bez końca w rozciągającą się poniżej równinę, chłonąc jej piękno spragnionymi oczami.

Jakże kochał tę wielką, pełną świeżego powietrza przestrzeń w łagodnym, czystym świetle wieczornej godziny. Białe światło, które zdawało się należeć bardziej do nieba niż ziemi, oświetlało wszystko. Czerwone wzgórza w oddali zlewały się z zachodem słońca. Równina u jego stóp rozciągała się aż do pasma gór, gdzieniegdzie formując niewielkie wzgórze zwieńczone samotnym miastem, którego dachy chwytały ostatnie promienie ciepłego słońca. Wieczorna mgła leżała na polach jak tiulowy welon, a między miasteczkami widać było długą drogę, wijącą się niczym biała wstęga między srebrnoszarymi polami, znaczoną gdzieniegdzie cyprysami i wysokimi topolami. A miejscami strumień lub rzeczka odbijały błękit nieba jak lustro wśród skał.

Ale Pietro nie miał dużo czasu na marzenia. Nie było mu łatwo, bo Niccolo zarabiał niewiele na swoim malarstwie i chłopiec oprócz chodzenia do pracowni musiał wykonywać wszystkie prace domowe. Ale zamiatając i odkurzając wyczekiwał szczęśliwych dni, kiedy będzie mógł malować obrazy i stanie się sławnym artystą.

Kiedy ktoś przychodził do warsztatu, Pietro przysłuchiwał się pilnie rozmowie, próbując się czegoś dowiedzieć o wielkim świecie sztuki. Czasem nawet zdobywał się na odwagę, by zadawać pytania, jeśli gość przybywał z daleka.

– Gdzie można znaleźć najpiękniejsze obrazy? – spytał pewnego dnia, gdy malarz z Florencji przybył do małej pracowni i opisywał cuda, jakie widział w innych miastach. – I gdzie mieszkają najwięksi malarze?

– To łatwe pytanie, chłopcze – odrzekł artysta. – Wszystko, co najlepsze, znajdziesz we Florencji, najpiękniejszym z miast na świecie, Mieście Kwiatów, a nade wszystko zobaczysz tam najpiękniejsze obrazy i największych artystów. Tam nie można robić niczego trochę gorzej, ale trzeba osiągnąć doskonałość, by florentyńczycy mogli nazwać cię wielkim. Ściany kościołów i klasztorów są pokryte obrazami świętych i aniołów i żadne słowa nie potrafią opisać ich piękna.

– Ja też pojadę kiedyś do Florencji – powiedział do siebie Pietro i z każdym dniem pragnął coraz bardziej zobaczyć to piękne miasto.

Nie warto było czekać, aż uzbiera dość pieniędzy na podróż. Tego, co zarabiał, ledwo starczało mu na życie. Zatem któregoś dnia, biedny, jak był, wyruszył wcześnie rano, żegnając się ze swoim starym mistrzem i małym warsztatem w Perugii. Szedł tą samą białą drogą, która zdawała się nie mieć końca tamtego dnia, gdy jako dziecko przybył po raz pierwszy do Perugii. Nawet teraz, gdy był silnym młodzieńcem, droga przez równinę wydawała mu się długa i męcząca. Często bolały go nogi i popadał w zniechęcenie. Szedł dzień za dniem, mijając miasta i wioski oraz wielkie jezioro, które leżało na równinie niczym szafir. W końcu ujrzał przed sobą Miasto Kwiatów.

Była to dla Perugino cudowna chwila i patrząc na Florencję aż wstrzymał oddech. Minął wzgórze i stanął przy małym strumieniu, przy którym rosły wysokie topole, srebrnobiałe na tle błękitnego nieba. W oddali, u podnóża otaczających je wzgórz, leżało miasto jego marzeń. Wieże i pałace, mnóstwo jasnoczerwonych, nagrzanych słońcem dachów, z wielką kopułą katedry pośrodku i srebrną nitką płynącej przez miasto rzeki Arno. Zobaczył to wszystko, a nawet więcej. Zdawało mu się, że Duch Piękna krąży nad miastem – słyszał niemal szum jego skrzydeł i mignęła mu w oczach jego tęczowa szata na pogodnym wieczornym niebie.

Biedny Pietro! Tu znajdował się świat, który chciał zdobyć, ale był tylko ubogim wiejskim chłopcem i jak miał się wspiąć po złotej drabinie sztuki, prowadzącej do sławy i chwały?

Cóż, mógł pracować, i zawsze było to coś na początek. Walka była trudna; przez wiele miesięcy często bywał głodny i nie miał łóżka do spania, tylko układał się do snu na drewnianej skrzyni. Lecz potem fortuna zaczęła się do niego uśmiechać.

Florenccy malarze, do których pracowni chodził, zaczęli dostrzegać pracowitego chłopca i patrząc na jego obrazy, z wszystkimi ich błędami i niedopracowaniem, widzieli w nich Bożą iskrę zwaną geniuszem, której z niczym nie można pomylić.

Drzwi do innego świata stały dla Pietro otworem. Teraz mógł zajmować się przez cały dzień swoim ukochanym malarstwem i poznawać nowe cuda, obserwując wielkich artystów przy pracy. W pracowni Verrocchio poznał malarzy, o których sławie często słyszał i na których prace patrzył z nabożnym podziwem.

Był tam pogodny mnich z Carmine, Fra Filippo Lippi, młody Botticelli i drugi młodzieniec w jego wieku, Leonardo da Vinci, o którym szeptano, że będzie kiedyś największym mistrzem epoki.

To były złote lata dla Perugino, bo tak go teraz nazywano od miasta, z którego przyszedł. Obrazy, które zawsze pragnął malować, wychodziły spod jego ręki, a na jego płótnach pojawiło się dostojeństwo i otwarta przestrzeń z wieczornych wizji, podczas których spoglądał na Dolinę Umbryjską. W jego obrazach nie było bitewnego zgiełku ani ludzkich namiętności. Jego święci stali spokojnie i dostojnie – jako pojedyncze sylwetki, połączone tylko cienką nicią wzajemnego zainteresowania. Za nimi rozciągał się szeroki świat oświetlony jasnym blaskiem z nieba, niebieska nitka rzeki i pojedyncze, strzeliste drzewa – ciemne cyprysy, modrzewie czy topole.

Młody artysta musiał jeszcze wiele się nauczyć i może najwięcej zyskał z cichych lekcji w ciemnej kaplicy w Carmine, gdzie Masaccio nauczył go ze swoich fresków więcej, niż zdołałby jakikolwiek żyjący artysta.

Przyszedł wreszcie czas na największy zaszczyt. Perugino otrzymał od papieża zaproszenie do Rzymu, gdzie miał malować ściany Kaplicy Sykstyńskiej. Odtąd zaczęło się dla niego inne życie. Nie musiał myśleć o tym, kiedy zje następny posiłek, ani układać zmęczonego ciała na twardej drewnianej skrzyni po całym dniu pracy. Teraz goszczono go i traktowano po królewsku, a ludzie poczytywali sobie za zaszczyt przebywanie w jego towarzystwie.

Ale choć kochał Florencję i był dumny, że może pracować w Rzymie, serce ciągnęło go z powrotem do miasta na wzgórzu, od którego wziął swoje imię.

Znów powędrował długą, krętą drogą, a serce zabiło mu szybciej, gdy zobaczył znajome wieże i dachy Perugii. Tak dobrze pamiętał tamten odległy dzień, gdy chłodny dotyk trawy koił jego zmęczone, zakurzone stopy. Pochylił się, by zanurzyć ręce w fiołkach, które wydały mu się cenniejsze niż cała sława i przepych barwnych miast.

Kiedy przeszedł przez starą bramę i skierował się wąską uliczką do małego warsztatu, zdawało mu się, że znów widzi uśmiech starego mistrza i słyszy jego słowa:

– Zostaniesz wkrótce największym człowiekiem w Perugii i nie będziesz się już nazywał Pietro Vannucci, lecz Perugino.

I tak się stało. Był tutaj – nie obdarty, głodny chłopczyk, lecz mężczyzna, którego wszyscy podziwiali i szanowali. To była naprawdę wielka zmiana.

Potrzebował teraz większej pracowni niż mały, stary warsztat, bo dostawał teraz zamówienia na więcej obrazów, niż był w stanie namalować. Miał też wielu uczniów, bo wszyscy ciągnęli do pracowni sławnego mistrza. Pewnego dnia przyprowadzono nowego ucznia, dwunastoletniego chłopca, którego opiekunowie błagali Perugino, by go przyjął i uczył malarstwa.

Perugino spojrzał na niego z zainteresowaniem. Rzadko widywało się tak piękną owalną twarz, otoczoną brązowymi lokami – tak nieskazitelną i miłą, że wzbudzała zachwyt każdego, kto na nią patrzył.

– Jego ojciec też był malarzem – powiedział opiekun – a Rafael po nim ma talent do ołówka i pędzla, więc chcemy, by uczył go największy mistrz w tym kraju.

Po krótkiej rozmowie chłopiec został w pracowni, a Perugino z każdym dniem lubił go coraz bardziej. Nie tylko dlatego, że młody Rafael był bystry i zdolny, ale sama jego osoba zachwycała mistrza.

– Teraz jest moim uczniem, ale któregoś dnia zostanie moim mistrzem i ja będę uczył się od niego – mawiał często Perugino, obserwując chłopca przy pracy. Ale to dobra, czysta natura i nienaganne maniery Rafaela oczarowały najbardziej serce mistrza. Lubił mieć chłopca zawsze przy sobie, a nauczanie go było dla niego największą przyjemnością.

Takie spokojne dni w pracowni w Perugii nie trwały nigdy długo. Zewsząd napływały do Perugina zamówienia i choć tak bardzo kochał swoją pracę, nie mógł podołać wszystkiemu, co by chciał zrobić.

Pewnego razu, gdy był we Florencji, jakiś przeor poprosił go, by namalował freski na ścianach jego klasztoru. Przeor był znany z wyrobu pięknej i kosztownej niebieskiej farby i chciał, by została użyta do malowania ścian. Był skąpym i podejrzliwym człowiekiem – nie ufał Perugino, lecz zawsze sam trzymał w rękach cenną niebieską farbę i wydzielał ją niechętnie w małych ilościach, rozdarty między pragnieniem ujrzenia błękitu na ścianach klasztoru a niechęcią do dzielenia się czymś tak drogocennym.

Kiedy Perugino to zauważył, rozgniewał się i postanowił ukarać skąpego przeora. Następnego dnia, gdy miał malować błękitne niebo, postawił obok siebie wielką miednicę ze świeżą wodą i poprosił przeora, by wydzielił trochę niebieskiej farby do małego dzbanka. Za każdym razem, gdy zanurzał w nim pędzel, spłukiwał go energicznie w misce obok, tak że większość farby zostawała w wodzie, a niewiele trafiało na obraz.

– Proszę, byście znów napełnili dzbanek błękitem – powiedział beztrosko, gdy zużył całą farbę. Przeor jęknął głośno i wziął z ociąganiem mały woreczek.

– Ile błękitu pochłania ten tynk – powiedział, patrząc na białą ścianę, na której widniał zaledwie ślad cennej farby.

– Tak – odrzekł pogodnie Perugino – sami teraz widzicie, ile tego schodzi.

Potem, gdy przeor odszedł smutny z pustym woreczkiem, Perugino ostrożnie wylał wodę z miednicy i zebrał drobiny farby, które opadły na dno.

– Tu mam coś, co należy do was – powiedział surowo do zdumionego przeora. – Chciałem was nauczyć, żebyście ufali uczciwym ludziom i nie traktowali ich jak złodziei. Tak łatwo było was okraść przy całym tym podejrzliwym nadzorze, kiedy tylko sobie tak postanowiłem.

Przez lata, w których Perugino tak pilnie pracował, sztuka malowania obrazów bardzo się rozwinęła. Wielu nowych artystów wstrząsnęło podstawami sztuki i zaczęło malować zupełnie inaczej. Jeden z nich zwłaszcza, Michał Anioł, którego historię poznacie później, stał się olbrzymem, a jego nowy styl i większa wiedza przesłoniły wszystko, co było przedtem.

Perugino był zazdrosny o nowe idee i tym mocniej trzymał się swego starego stylu – cichych, dostojnych świętych i rozległych krajobrazów. Otwarcie krytykował nowe prądy i raz pokłócił się nawet poważnie z wielkim Michałem Aniołem.

Tego dnia odbywało się w pracowni Perugina spotkanie malarzy. Byli tam Filippino Lippi, Botticelli, Ghirlandaio i Leonardo, a rozmowie przysłuchiwał się z boku uczeń Rafael.

– Co myślicie o tym nowym stylu w malarstwie? – zapytał Botticelli. – Wydaje mi się dziwny i nieprzyjemny. Muzyka i ruch są zachwycające, ale te gwałtowne skręty kończyn i napięte mięśnie obrażają moje poczucie dobrego smaku.

– A jednak dowodzi to wielkich umiejętności – powiedział w zamyśleniu młody Leonardo.

– Ale zupełnie nie nadaje się do przedstawiania świętych i błogosławionej Madonny – odrzekł Filippino, potrząsając kędzierzawą głową.

– Nie przejmuję się tym – powiedział Ghirlandaio. – Życie jest nazbyt krótkie, aby zwracać uwagę na pracę innych. Dlatego skupiam się całkowicie na pracy własnej. Ale patrzcie, nadchodzi sam wielki Michał Anioł, by posłuchać naszej krytyki.

Ciekawa, surowa zwykle twarz wielkiego artysty wyglądała przyjaźnie, ale po bokach zaciskał dłonie w pięści.

– Słyszę, że jak zwykle szukałeś błędów w moich pracach – powiedział. – No, powiedz mi, mój drogi Perugino, co znalazłeś tym razem.

– Nie podoba mi się twój styl i otwarcie o tym mówię – odpowiedział Perugino, a w jego oczach zamigotał gniew. – Takie malarstwo, jak twoje, ściąga sztukę z niebiańskich wyżyn do pospolitych ziemskich gustów. Odziera ją z powagi i dostojeństwa i niszczy piękną tradycję, jaka została nam przekazana od czasów Giotta.

Twarz słuchającego go Michała Anioła pociemniała z gniewu i pogardy.

– To ty nie znasz się na sztuce – powiedział. – Przekonasz się wkrótce, że czas Madonny i aniołów przeminął, i przestaniesz malować je ciągle w ten sam sposób, jak uczące się rysunku dziecko kopiuje obrazki z książki.

Odwrócił się i wyszedł, nim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć.

Perugino był wściekły i nie chciał słuchać żadnych argumentów, tylko udał się do wielkiej Rady i zażądał, by ukarała Michała Anioła za jego ostre słowa. Rada oczywiście odmówiła i Perugino wyjechał z Florencji do Perugii zagniewany i zraniony w sercu.

Trudno mu było, po tylu zmaganiach i sukcesach, pogodzić się z myślą, że teraz, gdy się zestarzał, ludzi zacznie nużyć jego sztuka, którą kiedyś uważali za doskonałą.

Ale choć świat zewnętrzny czasem go rozczarowywał, zawsze mógł wrócić do domu i swojej pięknej żony Chiary. Poślubił ją w ukochanej Perugii i była radością jego życia. Tak się szczycił jej urodą, że kupował jej najdroższe suknie i najcenniejsze klejnoty i sam ją w nie stroił. Jej brązowe oczy o głębokim spojrzeniu, śliczna twarz i szlachetna dusza były dla niego najpiękniejszym obrazem.

– Namaluję cię, by świat stał się bogatszy – powiedział Perugino – ale tylko raz, bo twoja uroda jest zbyt niezwykła, by ją powielać. A namaluję cię nie jako ziemską piękność, lecz anioła w historii o Tobiaszu, którą znasz.

Uczynił tak, jak powiedział. Obraz ten znajduje się dziś w National Gallery w Londynie i możemy tam oglądać Chiarę jako pięknego anioła, który trzyma za rękę małego chłopca i prowadzi go do Tobiasza.

Perugino malował tak pilnie, jak zawsze, do ostatnich dni swego życia, ale w spokojnej dotąd Perugii nastał czas wojny, zarówno w mieście jak i poza jego murami. W okolicy szalała też straszliwa zaraza i ludzie umierali tysiącami.

Gdy zaraza dosięgła Perugina, zaniesiono go do małego szpitala w Fartignano, niedaleko Perugii, gdzie wkrótce zmarł. Nie było czasu myśleć o uroczystych pogrzebach – ludzi chowano szybko w najbliższych dostępnych miejscach.

Perugino spoczął poza murami miasta, pod rosnącym nieopodal dębem. Później jego synowie chcieli, by został pochowany w poświęconej ziemi i podobno tak się stało, ale nikt tego nie wie na pewno. Gdyby sam mógł zdecydować, może wolałby spoczywać w cieniu drzew, które tak bardzo lubił malować, na otwartej przestrzeni, która zawsze była dla niego uosobieniem piękna, odkąd jako mały chłopiec spoglądał na Dolinę Umbryjską, a jej piękno zapadało mu głęboko w serce.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.