Rozdział ósmy. O tańcu jako ćwiczeniu religijnym

To naprawdę dziwne, że podczas gdy nieuchronnie zbliżająca się katastrofa w Rosji wzbudza szerokie zainteresowanie, detronizacja przynajmniej jednej ze sztuk przechodzi zupełnie niezauważona przez większość tych, którzy tworzą tak zwane cywilizowane narody świata. Pierwotnie zarówno tancerze, jak i aktorzy mieli swych przedstawicieli na Olimpie. Teraz Melpomena i jej siostry musiały się przenieść na niezbyt szacowną emeryturę, do takich miejsc jak Leicester Square i Drury Lane, ale Olimp już ich nie ogląda.

Być może wyolbrzymiam fakty, ale za to wykazuję powściągliwość w odniesieniu do teorii, ponieważ przy więcej niż jednej znanej mi ambonie muza fantazji stawia się punktualnie w niedzielne wieczory. Jednak w teorii jest uważana za kogoś innego. Wkracza incognito w komży i barwnej stule. Również taniec, za wyjątkiem sytuacji, o której za chwilę powiem, nie tylko został złożony ze swego religijnego piedestału – nie można się bowiem spodziewać, aby Anglik brał pod uwagę takie pogrążone w mrokach niewiedzy miejsca jak Sewilla w dzień Bożego Ciała – ale też dzieci tych, którzy niegdyś go czcili, teraz są zdumione bluźnierczymi szaleństwami swych ojców i uważają, że pobożne pląsy Hotentotów mogą jedynie obrazić Boga Wszechmogącego.

Z jedynym wyjątkiem, powiadam, tym, o którym pragnę traktować, ponieważ on właśnie podsunął mi temat niniejszego tekstu.

Przyznaję, że nie jestem jedną z tych osób, które uważają, że dowodem ich własnej duchowej wyższości jest niewłaściwe zachowanie podczas modlitwy innych ludzi. Dżentelmeni i damy Baedekera – ponieważ jestem pewien, że tak chcieliby być nazywani – którzy gapią się i rozmawiają w kościołach Włoch i Francji, głośno porównując być może źle ogolonego księdza przy ołtarzu z ich wypielęgnowanym pastorem w domu na niekorzyść tego pierwszego – ci ludzie nie wywołują we mnie chęci naśladownictwa. Możliwe, że moje poranne nabożeństwo o jedenastej, litania, obrzędy przed Komunią i kazanie, w których czasami uczestniczę na wsi, są nieskończenie bardziej przyjemne dla mego Twórcy, niż szereg dziwnych działań, które można obserwować w takich katolickich kościołach. Mimo to jednak wcale nie jestem pewien, czy owe działania są wyłącznie przejawem bezczelności i niczym więcej, i wierzę, że jest bardziej stosownie stać w ciszy, niż chodzić dookoła, powściągnąć język, niż włączyć się do rozmowy.

To właśnie podczas Mszy świętej, nie we Francji, a w Anglii, po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl, że być może tutaj przetrwał starożytny taniec religijny – owa dostojna, wspaniała seria powolnych ruchów, które z pewnością mogą wyrażać najświętszy i najbardziej nabożny rodzaj oddania, tak samo jak kolor szat, czy prezbiterium, czy dźwięki melodii.

Jestem świadom, że niektórzy ceremoniarze głoszą, iż wszelkie ruchy i postawy wynikają wyłącznie z konieczności przejścia z jednego miejsca w inne i spokojnego stania, i że każdy taki ruch i postawa muszą znaleźć uzasadnienie w swej użyteczności. Dlatego właśnie potępiają takie działania, jak podniesienie naczynia na jałmużnę, które tak często ma miejsce w naszej czystej, protestanckiej pobożności, twierdząc, że świadczy to jedynie o głupocie człowieka odprawiającego ceremonię.

Muszę jednak przyznać, że uważam teorię postawioną w ten sposób za w jakimś sensie złudną. Bez wątpienia na początku było tak, jak mówią. Prymitywny duchowny, który bił się w piersi, postępował tak, ponieważ było to naturalne zachowanie dla uwielbiającego gesty południowca, który pragnął wyrazić swój smutek. Niepiśmienny diakon, który prosił o błogosławieństwo przed odczytaniem Ewangelii, być może pragnął go dla ochrony, w obliczu ciemności katakumb i swego własnego, niedoskonałego wykształcenia. Nawet biskup, który wkładał swoją mitrę, mógł to robić z obawy przed przeciągiem. Twierdzę jedynie, że te rzeczy nie są ani naturalne, ani konieczne we współczesnych, dobrze oświetlonych i dobrze wentylowanych kościołach, dla duchownych, którzy są wystarczająco wykształceni, aby nie jąkać się nad łaciną i wystarczająco powściągliwi, aby żałować za swoje grzechy bez publicznego uderzania się w piersi. Jednak te i inne podobne działania są nie tylko celowo praktykowane, ale szczegółowo regulowane w komentarzach owej najbardziej Bożej i ludzkiej Instytucji na ziemi. Z pewnością dostrzeganie w tym fakcie sensu, a mianowicie, że ruch, nie mniej niż język, może być nośnikiem wewnętrznych zamiarów i zewnętrznej czci, jest daleko bardziej pouczające, niż odrzucanie wraz z uczonymi całej tej kwestii, jako utylitarystycznego reliktu.

Pamiętam, że jako chłopiec byłem ganiony, kiedy pozwalałem sobie na gestykulację. Mówiono mi, że modulacja głosu wystarczy do wyrażenia emocji właściwych dla mego wieku i stanu oraz że taka gestykulacja jest dowodem barbarzyńskiego impulsu. Nie podobała mi się wówczas ta nagana i nie podoba mi się teraz. Wydaje mi się wyjątkowo nieuzasadniona. Nie mamy większego prawa, aby potępiać mowę dłoni i rąk, niż aby potępiać mowę języka. Zostaliśmy przez naszego Stwórcę wyposażeni we wszystkie te członki. Pragniemy wyrażać się tak ekspresyjnie, jak to możliwe, dlaczegóż więc u licha nie mamy tego robić wszystkimi dostępnymi nam środkami?

To właśnie Kościół katolicki uznaje w swych przepisach liturgicznych.

Nie można go też oskarżyć o wpajanie formalizmu. Jest dokładnie tak samo formalny, ani mniej, ani więcej, wobec jednego człowieka, żeby uderzył się w piersi, kiedy jest daleki od skruchy, jak i wobec innego, żeby stwierdził, iż jest grzeszną i zabłąkaną owcą, kiedy gratuluje sobie (powiedzmy) wyjątkowej prawości w swych sobotnich operacjach w City. Zarówno gest, jak i słowo mogą być formalne, ale nie muszą. Istotnie, Kościół katolicki jest mniej podatny na naciski ogółu parafian niż religia panująca, ponieważ ten pierwszy bez problemu dostrzega fakt, iż ksiądz reprezentuje nie tylko daną wspólnotę, ale cały świat chrześcijański i został postawiony tam, gdzie się znajduje, w tej właśnie, a nie innej funkcji, podczas gdy w tym drugim takie poglądy są potępiane jako papistyczne i niebiblijne zabobony. Ten pierwszy ma oczy zwrócone na całą wspólnotę, ten drugi na jednostkę. Ten pierwszy, mówiąc ogólnie, wyobraża sobie, że religia polega na obiektywnym akcie czci oddawanej Bogu, a ten drugi uważa ją za subiektywną postawę religijną duszy.

Twierdzę zatem, że ceremoniał katolicki to o wiele więcej, niż tylko sposób wykonywania czegoś – ten ceremoniał sam w sobie jest „czymś”, za to z ceremoniałem protestanckim, mówiąc oględnie, jest na odwrót.

Do zilustrowania tej różnicy może posłużyć kilka przykładów.

Rok czy dwa wstecz nasi arcybiskupi [zebrani na konferencji] w Lambeth oświadczyli, że kadzidło nie zostało uznane za element obrzędów Kościoła anglikańskiego, ale naciskani, aby wziąć pod uwagę wczesne chrześcijaństwo, uznali, iż użycie trybularza wyłącznie w celu odkażenia nie zostanie uznane za nielojalność. Natomiast katolik nie używa kadzidła po to, żeby je wąchać, ale – posługując się bezpośrednim zdaniem biblijnym – żeby Bóg mógł to czynić.

Światła na Świętym Stole znowu, zdaniem kanclerza, nie są dozwolone, „chyba, że są niezbędne do celów oświetlenia”. Dla kogo? Oczywiście dla duchownego, i dla nikogo innego, ponieważ edwardiański symbolizm, odwołujący się do znaczenia Światła Świata, został wykreślony z Modlitewnika powszechnego – nawet wspólnota nie jest tu brana pod uwagę.

Zatem dla protestanta ceremoniał jest sposobem wykonywania pewnych rzeczy, dla katolika – jest ofiarą, jaką składa Bogu wraz z kadzidłem, woskiem świec i tym podobnymi. Jego ruchy, jego ukłony, sposób trzymania rąk, bicie się w piersi, ucałowania – w rzeczywistości wszystko to, co dobrze wychowany i życzliwy protestant podsumuje jako „skłony i szuranie” – niekoniecznie stanowią wyraz jego emocji, ani emocji rozproszonej być może wspólnoty, która go obserwuje – są one ni mniej, ni więcej, tylko oficjalnymi działaniami podejmowanymi wobec majestatu Boga, sposobem na oddanie Mu tego, co Jemu należne i otrzymanie od Niego tego, czego się pragnie.

Pamiętając o tym, przyjrzyjcie się ze mną raz jeszcze ruchom owych trzech ludzi, odzianych na zielono, u stóp tego oświetlonego, pachnącego ołtarza i zobaczcie, jakie wszystko jest tu uporządkowane i piękne. To nic innego jak święty taniec i chyba nie ma uczucia religijnego, które nie byłoby w nim reprezentowane.

Po pierwsze, aktorzy tego dramatu przedstawiający, powiedzmy, ojca i jego dwóch synów, są tak opatuleni, aby możliwie jak najmniej przypominać ludzi. Ich człowieczeństwo, ich cielesne ułomności czy zalety, kontury ich ciał, nawet ich namiętności, głupota i błyskotliwość – wszystkie są zatarte na tyle, na ile to możliwe, pod sztywnymi fałdami staroświeckich szat, ponieważ ludzie ci nie znajdują się tam jako księża Smith, Jones i Brown, ale jako aktorzy we wspaniałym dramacie, postaci w kapłańskim akcie, dokonywanym przede wszystkim dla Boga, a dopiero potem – przy możliwie jak najmniejszym rozproszeniu uwagi – przed ludźmi. Przypominają ogromne obrazy, których mechanizm jest celowo ukryty.

Ruch rozpoczyna się od adoracji, zredukowanej do absolutnego minimum – przyklęknięcia na jedno kolano – wykonywanej czasami, ośmielam się powiedzieć, z nonszalancją dworzanina wchodzącego do pierwszej antyszambry, ale przez to nie mniej znaczącej. Potem, po przerwie, pojawia się skrucha – żal za grzechy, pochylający się jakby w gniewnej dezaprobacie, bijący się w piersi, jakby chłoszczący ciało. Potem, wstępując po stopniach ołtarza, prowadzący ceremonię całuje miejsce ofiary i podąża kołyszącym się krokiem tam i z powrotem, w asyście swoich towarzyszy, aby złożyć w darze kadzidło.

Można to z pewnością nazwać „pierwszą figurą”. Chodzą tam i z powrotem, dzieci złączone z rodzicem za pośrednictwem jednego palca i kciuka, w brzęku łańcuchów, aż ołtarz jest otoczony dymem i muszę przyznać, że po stronie obserwatora daje to efekt dziwnego dostrojenia do ducha liturgii. Tajemnica, respekt, oczekiwanie, skarcona poufałość, poczucie rytmu, uporządkowania i stosowności, takie, jakie jest właściwe wtajemniczonemu chrześcijaninowi w obecności Jego Ojcowskiego Majestatu – jestem świadom wszystkich tych uczuć, kiedy spoglądam z mojej ławki w odległej nawie. Bóg pozostaje dla mnie Bogiem. Nie zostaje On w moich oczach zdegradowany do proporcji „ogromnego duchownego”, do sposobu, w jaki jestem zmuszany o Nim myśleć, kiedy widzę mego szanownego proboszcza anglikańskiego, który wchodzi po schodach, jakby należały do niego, skrywa twarz i ręce na aksamitnej poduszce i występuje naprzód, aby wypowiedzieć początkowe ustępy nabożeństwa eucharystycznego, z takim wyrazem twarzy, jakby nigdy wcześniej ich nie widział.

Z drugiej strony, tutaj wciąż mogę myśleć o moim Twórcy jako o Duchu, do którego – jako że zstąpił w ludzkiej postaci i zachował tę naturę na swym tronie – trzeba się zbliżać poprzez działania widoczne dla zmysłów, a jednak ujęte, przez wzgląd na Jego Wspaniałość, w swego rodzaju dworską etykietę.

Druga figura rozpoczyna się od zebrania trzech aktorów wokół iluminowanej księgi, co sugeruje mi, iż pojedynczy człowiek, jakkolwiek wysoce konsekrowany, jest zbyt niedoskonały, aby zbliżyć się do swego Boga. Jego towarzysze, jak Aaron i Hur, stoją przy nim, pomagając mu wypowiedzieć formułę „wejścia” i dziewięciokrotne wołanie o miłosierdzie, gdy przez dalekie, otwarte drzwi nadchodzi chwała Boża. Grupa rozpada się, trzeba bowiem przestrzegać porządku i dopilnować, aby ci trzej zawrócili i doszli rzędem do ołtarza, ponieważ Bogu należy się pieśń pochwalna. Tutaj można odnotować, jako niezwykłe spostrzeżenie liturgiczne, że w każdej wzruszającej chwili, podczas całej audiencji, ci trzej stoją razem w jednym szeregu – kiedy wykrzykują chwałę Bogu na wysokościach, kiedy zapewniają o swojej lojalności, kiedy przyzywają Go Jego najwyższym imieniem i gdy stają się niczym słudzy, anonsujący gości na Jego dworze, błagając Bożego Baranka o miłosierdzie i pokój – w tych momentach i jedynie wtedy, te trzy sztywne postaci znajdują się w jednej linii, tak, jakby potrzeba chwili wymagała, aby jeden człowiek nie przemawiał sam, jakby entuzjazm czy męka pragnienia pchały wspierających go towarzyszy do przodu. Oni także muszą spojrzeć w twarz Boga. A jednak we wszystkich ustalonych przemowach, w najbardziej formalnych zwrotach, kiedy uroczyście cytowane są przykłady łaskawości Króla, który odbiera formalny hołd, należny Jego trójosobowej istocie, towarzysze ci zadowalają się staniem z tyłu i przestrzegają najbardziej precyzyjnych zasad pierwszeństwa.

Śpiewaniu Lekcji i Ewangelii towarzyszą szczególne rytuały. Subdiakon, niczym dziecko, wezwane nagle do ważnej posługi, chodzi tu i tam, jak gdyby podekscytowany. Ściska cenną księgę, jest prowadzony przez „suflera”, aby wykonać ukłon, odczytuje słowa monotonnym głosem, pozwalając mu pod koniec załamywać się ku górze. Potem biegnie do swego ojca, jakby zapytać, czy dobrze się sprawił, całuje jego dłoń z uczuciem żarliwej dumy i słyszy, jak ojciec mówi: „Niech cię Bóg błogosławi, synu”. Potem, w wybuchu entuzjazmu, wyłamuje się z porządku i biegnie z księgą Ewangelii na właściwe miejsce.

Kiedy jednak jego starszy brat śpiewa Ewangelię, przestrzega się przepisów z zadziwiającą starannością. Członkowie orszaku chodzą tu i tam, zostają wniesione światła i rozdzielone błogosławieństwo. Najmłodsze z dzieci (1) nie może dotykać świętości, chyba, że pełni funkcję przy pulpicie. Kadzidło zostaje pobłogosławione, a białe strony – okadzone świętym „środkiem antyseptycznym”, z obawy, aby oczy i usta śmiertelnego człowieka nie splamiły czystości Wcielonego Życia, które głosi. Także ojciec zwrócony jest twarzą do swego najstarszego syna i posłusznie całuje stronicę, którą wskazuje mu rozkazujące dziecko – tak władcze, tak zaabsorbowane swym cennym brzemieniem, że zapomina o okazaniu szacunku, kiedy przechodzi przez strumień światła, wylewający się z tabernakulum.

Przy Ofertorium harmonia ruchu zostaje zakłócona, ponieważ trzeba dokonać przygotowań, dlatego diakon i subdiakon na chwilę stają się zwykłymi ludźmi, którzy podają chleb, wino i wodę oraz wszystko przygotowują. Także najmłodszy zmuszony jest w tym momencie stać z boku, a jego miejsce zajmuje zwykły człowiek w komży, aby przewracać strony. Przydzielono mu bowiem ważny obowiązek. Jemu powierzono srebrną kołyskę, w której ma zaraz spocząć Ciało Księcia, otulił więc razem rękę i naczynie w kawałek materiału, z obawy, aby nie dmuchnąć na nie, ani go nie dotknąć i stoi bez tchu u dołu, podczas gdy pozostali dwaj przemieszczają się za swoimi sprawami na najwyższym stopniu. Ma on w sobie coś z charakteru wartownika, służącego i obserwatora. Nie ma nic do powiedzenia, ani do zrobienia. Musi stać absolutnie nieruchomo, aż będzie potrzebny. Pozwala, aby świat, wraz z pozostałymi dwoma i z trybularzem, znów unosił się i opadał, w niedozwolonym dla niego, rytmicznym tańcu, podczas którego podchodzi się do drzwi drugiej antyszambry. On musi zadowolić się rozważaniem wyjątkowego honoru, jaki na niego spadł wraz ze strażą nad pateną oraz przyjemnością zaglądania przez drzwi. Jedyną odmianę stanowi dla niego, kiedy podczas Sanctus wchodzi na chwilę wyżej, a potem powraca.

Teraz nie ma żadnego poruszenia. Kapłan odwrócił się na pięcie i poprosił swego asystenta, aby się za niego pomodlił. Wyszeptał właśnie pierwsze zdanie do ucha Króla – wzmiankę o tajemniczej łasce, o którą za chwilę poprosi – a potem cofnął się, aby podnieść radosną wrzawę dla Boga swego zbawienia. Potem znowu podchodzi bliżej i prowadzi długą, tajemną rozmowę. Wyjaśnia pewne sprawy, a na końcu zdania jego ręce wyciągają się w żarliwym geście, kiedy wypowiada imię Księcia. Odnosi się, jak czytam w komentarzu do liturgii, do innych nadzwyczajnych przykładów łaskawości Jego Majestatu i kończy prośbą, która wszystko podsumowuje.

Qui pridie…

Potem pochyla się naprawdę bardzo blisko, wszyscy padają na kolana, zadziwieni taką protekcjonalnością. Wyciera palce nerwowym, pospiesznym ruchem, a potem następuje zdumiewające wydarzenie, do którego to wszystko zmierzało. Dzwoni mały dzwoneczek, a on trzyma w ramionach Ciało Dziecięcego Księcia, o które błagał tak długo… tylko, aby Go potrzymać, tylko aby Go potrzymać przez kilka chwil…

Ach! Czyż te pozy i ten dramat, bieganie tu i tam, stukanie do zamkniętych drzwi, szarpanie dworzan za rękaw, szeptane błagania o poparcie – czy to wszystko nie było tego warte? Teraz bowiem trzyma, zdaną na jego łaskę, bezcenną Osobę, którą Bóg ukochał tak bardzo, a którą jednak, dla miłości innej osoby, zechciał wydać na hańbę i mękę Krzyża. Czy jest na ziemi coś, czego Jego Majestat może odmówić, teraz, kiedy oddał to, co najcenniejsze w Niebiosach? A czy istnieje jakaś granica, do której może prosić ten kapłan, który poprosił o tak wiele i otrzymał? Nawet dla mnie, protestanta, którym jestem, wydawało się to absolutnie właściwe, że żaden inny proces nie mógł prowadzić do tak wspaniałego wydarzenia, jak tylko ten święty, dramatyczny taniec, z towarzyszeniem sztywnej i drobiazgowej dworskiej etykiety. Pozostawienie prowadzenia takiej sprawy indywidualnej osobowości i prywatnemu gustowi prostego duchownego w komży byłoby niczym innym, jak świętokradztwem najgorszego rodzaju. Zarysy ludzkiego ciała muszą być zasłonięte szczelnym uniformem, osobiste gusty i sposoby zachowania należy z całą surowością zastąpić zespołem określonych ruchów i gestów. Faktycznie, dla takiego dramatu jak ten nie potrzebujemy klerykalizmu, ale najbardziej wymownego kapłaństwa. Oryginalność w prezbiterium, jaką można łatwo zaobserwować, stanowi najbardziej rażące prostactwo, znane człowiekowi.

Reszta Mszy przebiegała zgodnie ze wskazanymi już zasadami, ale ruchy były mniej staranne, bardziej pewne i (bez wątpienia!) – nieco bardziej ludzkie. Najmłodszy syn zwraca obecnie patenę i zdejmuje jedwabną szatę. We właściwym momencie otrzymuje pocałunek pokoju – ten niewymownie czuły element, sięgający korzeniami prostszego i bardziej miłującego stulecia – i z kolei przekazuje go dalej, aż odbita fala zaginie pośród poruszeń innych, którzy stoją i czekają. Później znowu kłania się nisko, mając brata po drugiej stronie i – jako swój najwyższy przywilej – otrzymuje pozwolenie, aby zdjąć pokrywę z naczynia z Najdroższą Krwią… Następnie kończy wycieranie naczyń, które rozpoczął jego ojciec, odstawia je i powraca, jeśli może, aby wziąć udział w ostatnim, prostym ruchu. Jest tu mniej stateczności, ponieważ audiencja dobiega końca, najmłodszy klęka więc ze swym bratem, aby otrzymać błogosławieństwo, odpowiada ojcu, zamyka księgę i schodzi w dół, by po raz ostatni utworzyć szereg. Tamci trzej ponownie zwracają się w geście adoracji w kierunku okien pałacu i przy wtórze instrumentów dętych oraz ostrych dźwięków strun, dołączają do delegacji, która towarzyszyła im do bram. W ten sposób Msza dokonała się.

Jakże niespodziewanie wdzięczne i wymowne było to wszystko! Uczucia wyrażone zostały w czterech czy pięciu językach jednocześnie – poprzez dźwięk, barwę, zapach, słowa i ruch. Czy cokolwiek mogłoby być bardziej wyraziste? Czy czemukolwiek innemu mogłaby towarzyszyć większa pewność osiągnięcia celu wobec Boga, dla którego wszystkie serca są otwarte, większa pewność, że zachowa Jego wyznawców od rozproszenia? Oczywiście, patrząc z pewnego punktu widzenia, żaden z owych elementów nie jest konieczny. Niektóre mogą oszołomić nieuświadomionego obserwatora, a jednak wszystkie powinny być traktowane łącznie, pomimo przywileju sekciarza, który pozwala wyeliminować każdy z tych środków, według własnego gustu. Anglikanin w swym kulcie Boga rezygnuje z nieznanego języka. Bóg jednak, jak powiedział pewien seminaryjny ksiądz na szafocie, „dobrze go rozumie”. Baptysta odrzuca zapach oraz – na ile to tylko możliwe – barwę i grację ruchu. Kwakr wyrzeka się tego wszystkiego, co powyżej, a poza tym jeszcze dźwięku słów. Jednak katolik, który ma ambicję uważać wszystkich ludzi za swych braci, używa każdego środka, który jego romantyczny umysł może mu podsunąć. Dobija się do Królestwa Niebieskiego przy pięciu bramach naraz. Nie wstydzi się zająć miejsca obok wyznawców Izydy i Kybele, króla Dawida oraz nagiego mieszkańca Fidżi i tańczyć z całej mocy przed Panem.

Muszę wyznać, że w następną niedzielę będę patrzył z niepokojem na mojego duchownego. Nie chodzi o to, że nie tańczy, ale o to, że nie ma o czym tańczyć i że nie nauczył się kroków…

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Metafora dzieci i ojca symbolizuje tutaj asystę diakona i subdiakona przy kapłanie sprawującym obrzędy uroczystej Mszy świętej w rycie trydenckim.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Zapiski pariasa.