Rozdział ósmy. Longin, Marta, Melangell

Longin

Dawno, dawno temu żył sobie hardy żołnierz o imieniu Longin, kapitan w rzymskim wojsku, który uwielbiał walczyć. W hełmie i z tarczą jeździł na białym koniu, prowadząc swoich ludzi do boju. Nie było dla niego nic bardziej interesującego i wspanialszego od wojny.

Pewnego dnia, gdy Longin i jego żołnierze odpoczywali między jedną bitwą a drugą, czyszcząc miecze i manierki, namiestnik prowincji wysłał Longina do miasta, aby zajął się tam jakimś drobnym problemem. Longin dostał rozkaz aresztowania zdrajcy o imieniu Jezus, uważającego się za króla, i wtrącenia Go do więzienia, gdzie miał czekać do następnego dnia na ukrzyżowanie. Longin znalazł tego człowieka, który wcale nie wyglądał na wichrzyciela, i zaprowadził Go do więzienia. Czuł się dziwnie nieszczęśliwy z tego powodu, ale wrócił do obozu i z powrotem zajął się czyszczeniem swego osprzętu, starając się zapomnieć o całej sprawie.

Następnego dnia wśród hałasów i krzyków tłumu Longin wszedł na górę Kalwarię, gdzie ukrzyżowano trzech mężczyzn. Dwaj z nich byli złodziejami. Longin znał takich, ale ten w środku, którego sam aresztował, przyprawiał go o ból serca. Co takiego uczynił Jezus, że zasłużył na przybicie gwoździami do krzyża?

Longin ujrzał kilku przyjaciół tego człowieka, zbitych w jedną grupkę, którzy klęczeli u podnóża krzyża, czekając, aż to wszystko się skończy. Niebo nagle pociemniało, wiatr zawył i rozległ się grzmot, co sprawiło, że ludzie zaczęli krzyczeć i rozbiegli się do domów. Wtedy Longin uświadomił sobie, jak straszną rzecz uczynił. Może ten Jezus rzeczywiście był królem, nawet jeśli Longin nie wiedział, gdzie znajdowało Jego królestwo.

Longin nic nie powiedział, ponieważ bał się, ale nie mógł pozbyć się żalu, że przyczynił się do ukrzyżowania Jezusa. Kiedy wrócił do koszar, był tam namiestnik Piłat z człowiekiem o imieniu Józef. Kazał Longinowi udać się z powrotem na górę Kalwarię.

– Musisz upewnić się, czy więzień zmarł. Najlepiej będzie, jeśli przebijesz go włócznią, żeby nie mieć wątpliwości, ponieważ jutro jest szabas, a w dzień święty nie wolno przeprowadzać egzekucji. Jeśli Jezus nie żyje, pozwól temu człowiekowi, Józefowi, zabrać Go.

Longin poszedł z powrotem na górę Kalwarię powoli, ponieważ nie chciał ponownie oglądać tej smutnej sceny. Wbił włócznię w bok Jezusa, nie patrząc Mu w oczy, i nagle się rozpłakał.

– Ten człowiek naprawdę był Synem Boga! – szlochał. Pomógł Józefowi zdjąć Jezusa z krzyża i już wiedział, co powinien zrobić.

Poszedł do Maryi, Matki Jezusa, i powiedział, jak bardzo mu przykro, a Ona prosiła, by się tak nie zadręczał. Była pewna, że Jezus wszystko rozumie. Wtedy Longin postanowił porzucić żołnierskie życie, które kiedyś tak uwielbiał, i zostać chrześcijaninem. Odszedł z wojska, został ochrzczony i wybrał się w podróż do Cezarei, a po drodze opowiadał wszystkim, że Jezus wcale nie był wichrzycielem, lecz prawdziwym królem. Tylu ludzi w to uwierzyło, podobnie jak wcześniej Longin, że w końcu namiestnik rzymski doszedł do wniosku, że to Longin sprawia kłopoty. Kazał więc go aresztować i skazał na śmierć.

Namiestnik wiedział, że Longin był żołnierzem, dał mu więc jeszcze jedną szansę.

– Powiedz, że ten posąg jest Bogiem, a pozwolę ci odejść – rzekł.

– Nie mogę tego zrobić, panie, bo tylko Jezus jest Bogiem – odparł Longin.

– W takim razie stracisz życie.

– Niech więc tak się stanie. Odzyskam je, kiedy znajdę się w niebie. I dowiodę, że mam rację. Wiem, że jesteś ślepcem, panie, ale odzyskasz wzrok, kiedy mnie zabiją.

Namiestnik roześmiał się, ale tak właśnie się stało. Kiedy Longin stracił życie, zarz ądca odzyskał wzrok. Był tak zdumiony i wdzięczny za przywrócenie zdolności widzenia, że postanowił zostać chrześcijaninem, dzięki czemu życie chrześcijan podlegających jego władzy stało się o wiele łatwiejsze.

Marta

Dawno, dawno temu w mieście zwanym Betanią, w kraju, gdzie nauczał Jezus, żyły dwie siostry tak różne jak ogień i woda. Jedna z nich, Maria, była piękna i uwielbiała ładne rzeczy, takie jak atłasowe sukienki, perfumy i ozdoby. Tańczyła, kiedy tylko słyszała muzykę, i czesała swoje długie kasztanowe włosy sto razy dziennie, by połyskiwały w słońcu. Wiele czasu poświęcała na rozmyślania i marzenia, co bardzo martwiło jej siostrę, Martę.

Marta była starsza i nie tak urodziwa. Prowadziła dom bratu Łazarzowi i traktowała swoją pracę bardzo poważnie. Zamiatała podłogi, rozwieszała pranie, piekła chleb i gotowała zupy z soczewicy, a wszystko to przychodziło jej tak łatwo jak oddychanie. Lubiła, gdy w domu panował porządek, w kuchni było pełno dobrego jadła, a gdy Jezus wpadał do nich znienacka, od razu stawiała na stole dodatkowy talerz.

Czasami zaczynała narzekać, kiedy siadywała wieczorem, mocząc zmęczone stopy. „Gdybym tylko miała kogoś do pomocy”, myślała. Maria na nic się nie przydawała i Marta starała się na nią nie złościć, ale od czasu do czasu ją ponosiło.

– Mario, wiesz, że potrzebuję pomocy. W końcu ty także tutaj mieszkasz. Co by się stało, gdybym wałęsała się z kąta w kąt rozmarzona i wciąż wyglądała przez okno, czekając na Jezusa? Nie mielibyśmy co jeść!

Marta uważała, że jej siostra jest szczególnie niemożliwa, kiedy przychodzi Jezus. Maria rzucała wtedy wszystko, czym akurat się zajmowała, i siadała u stóp Jezusa, by chłonąć każde Jego słowo. W tym czasie zaś Marta brała Jego szaty, przynosiła wodę do prania, pomagała Mu zdjąć sandały i przynosiła chłodną lemoniadę do picia. W końcu kiedyś nie wytrzymała i rzekła:

– Panie, czy mógłbyś powiedzieć Marii, żeby mi pomagała? Nie mogę jednocześnie być tutaj i w kuchni. Makaron właśnie kipi!

Jezus poszedł za Martą i próbował ją uspokoić.

– Marto, nie załamuj się! Wiem, że masz dużo pracy, ale wydaje mi się, że czasem jesteś zbyt zajęta. Dusza potrzebuje pokarmu tak samo jak ciało. Daj spokój Marii. Słucha mnie, ponieważ tego potrzebuje, i to jest dla mnie tak samo ważne jak czyste serwetki i błyszczące talerze. Każda z was służy mi na swój sposób. Bądźcie dla siebie dobre.

Marta zrozumiała i było jej przykro, że warknęła na siostrę.

– Cóż – westchnęła – lepiej już będzie, jak nakryję do stołu zamiast gadać. I pozwolę Marii zadbać o wystrój, przynieść kwiaty i miękkie poduszki. No i ona sama stanowi przecież ozdobę.

Ich dom był zawsze otwarty dla Jezusa, który przychodził tutaj odpocząć między podróżami. Pewnego razu, gdy przyszedł w odwiedziny, zastał Martę i Marię we łzach. Ich brat, Łazarz, umarł z powodu choroby i został już pochowany.

– Panie – szlochała Marta – gdybyś tylko był tutaj, nasz brat by nie umarł. Spraw, żeby znowu był z nami! Wiem, że możesz poprosić Boga o wszystko, co chcesz, i to dostaniesz. Błagam, przywróć nam z powrotem kochanego Łazarza!

– Jestem zmartwychwstaniem i życiem. Ten, kto we mnie wierzy, żyć będzie nawet po śmierci. Chodźmy do niego.

Jezus odsunął głaz zamykający wejście do grobowca i zawołał:

– Łazarzu! To ja, Jezus. Wstań i wyjdź na światło słoneczne, żeby Marta zobaczyła, żeś cały i zdrów!

I Łazarz wstał.

Marta podbiegła do niego, płacząc z radości, i zaczęła zdejmować płótno, w które był owinięty. Skakali i tańczyli, ciesząc się, że znowu są razem. Potem wszyscy wrócili do domu i zobaczyli, że Maria przygotowała dla nich obiad, co zdaniem Marty było kolejnym cudem.

Po śmierci Jezusa, kiedy zaczęto prześladować chrześcijan, Marię i Martę wsadzono do łodzi bez wioseł i żagli, by popłynęły tam, gdzie ich morze poniesie. Objęły się mocno, aby wiatr nie wyrzucił ich za burtę, i błagały Jezusa, by zawiódł je w bezpieczne miejsce. Uczynił to i wylądowały na wybrzeżu Francji, gdzie spędziły resztę życia.

Marta, która zawsze była dobrą gospodynią, zakasała rękawy, założyła fartuch oraz chustkę i wzięła się do pracy w polu we wsi Aix. W tamtych czasach podobno na wieś często napadały smoki. (Mogły to być krokodyle lub prehistoryczne stworzenia, których nie ma już na ziemi, albo też prawdziwe smoki ziejące ogniem.) Marta nie zamierzała pozwolić tym potworom wałęsać się po okolicy, pustosząc śmietniki i zjadając czyste ubrania oraz dzieci, bawiące się na schodach przed domami.

Tak więc wzięła konewkę pełną święconej wody i pogoniła je, krzycząc i polewając jednocześnie. Wszystkie smoki zniknęły.

Przez resztę życia Marta prowadziła dom, który przyjmował pielgrzymów. Opowiadała o Jezusie sąsiadom i mieszkańcom miasteczka, aż wszyscy w końcu zostali chrześcijanami. Nie wiadomo, czy stało się to dlatego, że tak dbała o porządek, czy też z uwagi na to, iż była święta. A może z powodu jednego i drugiego.

Melangell

Dawno, dawno temu żyła sobie księżniczka o pięknym, melodyjnym imieniu Melangell, którego brzmienie działało tak orzeźwiająco, jak chłodny deser w upalny letni dzień. Niewiele wiadomo o szczegółach jej życia, ale wiemy z pewnością, że była tak niezwykła, jak jej imię.

Była córką szkockiego króla i pochodziła z rodu rzymskiego władcy Brytanii, Magnusa Wielkiego, oczekiwano więc, że będzie się zachowywać jak na królewską córkę przystało i dobrze wyjdzie za mąż, najlepiej za księcia z rodu przychylnego jej ojcu.

Melangell miała jednak własne zdanie. Choć kochała i szanowała ojca, jeszcze bardziej wielbiła Boga i już jako mała dziewczynka przyrzekła poświęcić Mu swe życie.

Kiedy powiedziała o tym ojcu, wpadł w złość.

– Bzdura! – krzyknął. – Nie pozwolę na to. Wyjdziesz za mąż i już! Możesz być dobrą żoną i nadal służyć Bogu.

Wręczył jej listę dopuszczalnych konkurentów i kazał wybrać tych, którzy jej się podobają.

Choć Melangell bardzo chciała zadowolić ojca, wiedziała, że nie może tego zrobić. Tej nocy, kiedy wszyscy w zamku spali, spakowała parę ubrań, wzięła kota, trochę marmolady oraz wędzonych ryb i wyruszyła szukać miejsca, gdzie mogłaby spokojnie żyć, służąc Bogu.

Znalazła doskonałe siedlisko w lasach Powys na terenie obecnej Walii. Przygotowała miejsce na dom i poprosiła świętego Józefa, by pomógł jej go wybudować. Choć była wykształcona, potrafiła czytać wiersze po łacinie i tkać gobeliny, to nie miała najmniejszego pojęcia jak wstawić okno lub położyć szczelny dach, aby deszcz nie przeciekał do wnętrza.

Z Bożą pomocą i dzięki własnej wytrwałości Melangell urządziła pustelnię, założyła ogród i zaskarbiła sobie szacunek innych. Ludzie z wioski za lasem nazywali ją czarodziejką, ponieważ leczyła ich naparami i balsamami z ziół i kwiatów. Uważali ją za dar od Boga i bardzo kochali. Powiadali, że była tak święta, iż nawet jej kot przyjaźnił się z ptakami i myszami.

Wstawała o świcie i chodziła spać o zachodzie słońca, zmęczona, lecz zadowolona ze swojego prostego życia. Spędziła w ten sposób piętnaście lat, nie pragnąc ani nie oczekując żadnych zmian. Jednakże pewnego dnia tętent kopyt i pokrzykiwania mężczyzn zakłóciły jej spokój. Brochwel Ysthrog, książę Powys, wybrał się na polowanie na zające w innej niż dotychczas części lasu i trafił w miejsce, gdzie mieszkała Melangell.

Widząc młodą kobietę modlącą się na klęczkach i otoczoną złotą poświatą, książę zatrzymał konia. Przerażony zając przebiegł obok niego i dał susa pod spódnicę Melangell. Serce biło zwierzęciu tak szybko, że trząsł się cały, poruszając szatą.

Książę Brochwel zawołał psy, by złapały zająca. Był akurat poniedziałek, a właśnie tego dnia kucharz serwował zawsze gulasz z zająca z kapustą, cebulą i ziemniakami z królewskiego ogrodu. Nie można było przerywać tradycji. Psy jednak stały jak porażone. Nie mogły się poruszyć i spoglądały przestraszonym wzrokiem na swego pana i siebie nawzajem.

Książę zadął w róg, chcąc przywołać na pomoc resztę drużyny, ale róg nie wydał żadnego dźwięku i przywarł do ust Brochwela. Myśliwy poczuł się dość głupio. Książę przecież nie powinien pokazywać się innym na oczy w takim stanie. Zsiadł więc z konia, podszedł do Melangell, a kiedy zaczął mówić, z łatwością oderwał róg od ust.

– Czy mogłabyś mi powiedzieć, co się tutaj dzieje? – zapytał szorstko. Mieszkał w innej części kraju i nigdy nie słyszał o Melangell.

Skłoniła zająca, by wyszedł spod spódnicy i przytuliła go do siebie.

– Ten zając nie należy do ciebie, wasza wysokość – rzekła spokojnie – lecz do Boga. Pragnie żyć, cieszyć się i chwalić Boga na swój sposób, podobnie jak ty. Czy możesz raczyć się swoim gulaszem, nie wkładając do niego mojego przyjaciela?

– Bzdura! – odparł książę w taki sposób, który bardzo przypominał Melangell jej ojca. – Czy słyszał ktoś kiedy o gulaszu z zająca bez zająca? Poza tym jestem księciem i mam prawo polować, łowić ryby i jeździć po okolicy z sokołem na ramieniu. Tak postępują książęta i powinnaś to wiedzieć. A tak właściwie, kim ty jesteś?

Melangell uśmiechnęła się i prosiła księcia, by usiadł obok niej. Opowiedziała mu, jak i dlaczego osiadła w tym świętym miejscu, aby służyć Bogu na wszelkie sposoby, jakie jej wskazuje. Oprócz tego, że uzdrawiała ludzi, była także opiekunką dzikich zwierząt, mieszkających w lesie. Kochały ją tak samo, jak ona je i wszystko układało się dobrze aż do tego dnia.

Książę był głęboko poruszony historią młodej kobiety. Chciał, by została księżną i władała na terenach większych od swojego lasu, był jednak dobrym i szlachetnym człowiekiem i wiedział, że nie tego pragnie Melangell. Tak więc, aby okazać szacunek, podarował jej ziemię i las, mówiąc:

– Schronienie i azyl w uznaniu dla zająca należącego do Boga, żyjącego w cieniu Jego służebnicy, Melangell.

Melangell mieszkała tam przez resztę życia – trzydzieści siedem lat – i została opatką wspólnoty innych wielbicieli Boskich stworzeń. Jeszcze jedna społeczność rozrastała się w tej okolicy z wielką szybkością, mianowicie zające! Przybywały ich setki – uciekały przed myśliwymi i drapieżnikami, wiedząc, że znajdą tam schronienie. Podążały za swoją opiekunką wszędzie i nazywano je owieczkami Melangell. Obecnie w kościele Pennant Melangell w Montgomeryshire znajduje się kaplica upamiętniająca miejsce, gdzie książę Brochwel spotkał kiedyś tę niezwykłą kobietę.

Nie wiadomo, czy po tym wydarzeniu książę raczył się gulaszem z zająca, czy też postanowił zjeść coś innego. Może tak bardzo poruszyły go słowa Melangell, że przestał polować, a może wcale tak się nie stało. Skoro jednak prawie wszystkie zające udały się pod opiekę do Melangell, pewnie trudno mu było jakiegoś znaleźć!

Ethel Pochocki

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ethel Pochocki Dawno, dawno temu. Opowieści i legendy o świętych.