Rozdział ósmy. Król Przepaści

W średniowieczu, gdy niemal każdy mężczyzna od dziecka miał zamiłowanie do wojennego rzemiosła i dorastał wśród zgiełku trąb i szczęku oręża, żyło wielu rozbójników, którzy bezprawnie najeżdżali na spokojne wioski i miasteczka znajdujące się w pobliżu ich kryjówek. Węgry chyba najbardziej roiły się od tych gwałtowników, nie przestrzegających ani praw honorowych, ani religijnych, choć mieli jedną cechę wyrównującą te grzechy, nie tylko oszczędzali biednych, ale także postępowali miłosiernie wobec tych, którzy byli w prawdziwej potrzebie.

Jeden z rozbójników cieszył się szczególną sławą na Węgrzech. Nazywał się Stranowik. Znał wiele języków, więc nikt nie wiedział, z jakiego kraju pochodził. Był wysoki i silny i tak zapalczywy, że oczy płonęły mu niczym rozżarzone węgle, a małe dzieci widząc go wpadały w takie przerażenie, że później przez całe lata budziły się w nocy z krzykiem, gdy im się przyśnił.

Stranowik miał jednego szczególnie znienawidzonego wroga: księcia Wacława. Książę był potężny. Służyło mu wielu ludzi i wiele razy chwytał rozbójników i skazywał ich na śmierć. Mimo, że Stranowikowi zawsze udawało się uciec i ocalić życie, to mógł nadejść taki dzień, gdy on także dostałby się w ręce księcia. Dobrze wiedział, że skazano by go na śmierć, ponieważ zamordował wielu podróżnych, w tym starszego brata księcia. Skrył się więc w jaskini nad straszną przepaścią w górach i stamtąd nękał księcia. Jednak książę wyznaczył nagrodę za głowę Króla Przepaści, jak nazywano Stranowika, i był pewien, że prędzej czy później staną do walki oko w oko i albo książę Wacław, albo Król Rozbójników straci życie w krwawym pojedynku.

Książę Wacław był wspaniałym mężczyzną, był męski i skory do walki, lecz w tamtych czasach mężczyźni musieli od najmłodszych lat ćwiczyć niczym żołnierze i było zupełnie naturalną rzeczą, że wyglądali okazji, aby popisać się walecznością. Jednak równocześnie Wacław był bardzo dobry dla biednych i każdego dnia wysłuchiwał Mszę świętą. Jego żona, księżna, była równie dobra i hojna jak jej mąż, a ich dwoje dzieci – Małgorzata i Władysław były wychowywane wyłącznie przez matkę, która uczyła je, by podążały śladami Chrystusa Pana.

Pewnego razu zimą książę i księżna wyjechali do pałacu królewskiego i zostawili dzieci pod opieką starej niani i młodej służącej.

Ta służąca, o czym nie wiedziano na zamku, zakochała się w jednym z ludzi Stranowika, udającego, że odwzajemnia jej uczucia, aby wykorzystać ją do swych samolubnych celów.

Pewnego dnia ten zbój przekonał dziewczynę, aby spotkała się z nim podczas spaceru z Władysławem i Małgorzatą. Cały czas mówił do niej i opowiadał jak bardzo ją kocha i dlatego nie zauważyła, gdy weszli głęboko w las i podążali ścieżkami, których nie znała, ani nigdy przedtem po nich nie szła. Nagle przyszło jej do głowy, że dzieci zachowują się niezwykle grzecznie, obróciła się, by je zawołać i zrozumiała, że znajduje się w zupełnie nieznanej jej części lasu, a po dzieciach nie ma nawet śladu. Nikczemny zbójca udawał równie zaskoczonego co Eliza. Nawoływał dzieci, biegał wokół, jakby ich szukał i próbował przekonać dziewczynę, że nie mogą być daleko, albo że specjalnie się odłączyły od nich i wróciły do domu, aby jej dokuczyć. Eliza ruszyła biegiem w kierunku zamku, lamentując i załamując ręce, prawie oszalała ze strachu. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość, mężczyzna wybuchnął szyderczym śmiechem.

– Biedna, głupia dziewczyno – powiedział. – Myślałaś, że podoba mi się twoja brzydka twarz i pyzate, czerwone policzki? Żegnaj Elizo, znajdź sobie innego ukochanego, bo już nie należę do ciebie.

Odszedł szybko w towarzystwie drugiego mężczyzny, ciągnącego za sobą dwoje biednych dzieci, które schwytał i zakneblował.

Bardzo płakały, jednak okrutni mężczyźni tylko się śmiali, ponieważ porwanie dzieci było częścią ich dawno obmyślonego planu. Rozbójnicy cieszyli się, bo wiedzieli, że otrzymają wysoką nagrodę od swojego herszta, gdy przyprowadzą mu dzieci jego największego wroga. Rzeczywiście tak się stało, ale z jakiegoś powodu, herszt nie pozwolił im zabić od razu dzieci, ani podrzucić ich martwych ciał do zamku.

– Nie – powiedział. – Przetrzymamy je w jaskini przez tydzień lub dwa, a później odeślemy księciu ich głowy jako Bożonarodzeniowy prezent. Ten, który zawsze udaje tak szczodrego wobec biednych w Boże Narodzenie, sam otrzyma bezcenny prezent.

Rozbójnicy zaśmiali się słysząc te okrutne słowa, a biedne dzieci pobladły i trzęsły się całe ze strachu, nie mając odwagi, by się choćby poruszyć.

Pozwolono im bawić się gdzie chciały w całej jaskini, ponieważ, jak stwierdził Król Rozbójników, i tak nie potrafiłyby same zejść w dół przepaści i nie stanowiły żadnego zagrożenia. Niektórzy z mężczyzn mieli wątpliwości i woleli zakuć dzieci w łańcuchy, jednak Stranowik nie zgodził się, twierdząc, że to bez sensu, a dzieci nie zrobiły nic za co trzeba by je ukarać. Pewnie by je oszczędził, gdyby nie chodziło o ich ojca.

Minęły dwa lub trzy dni, dzieci przez cały czas płakały. Bały się odzywać do siebie, tylko od czasu do czasu, gdy sądziły, że nikt na nie patrzy, szeptały między sobą, a kiedy tylko zbliżał się do nich któryś ze zbójców, zamierały w przerażeniu myśląc, iż za chwilę poderżnie im gardła.

Tymczasem na zamku panował wielki zamęt. Książę i księżna mieli wrócić do domu w Wigilię Bożego Narodzenia, a nie było nawet śladu po dzieciach. Stara niania trzymała Elizę w zamknięciu, żeby mogła odpowiedzieć przed księciem i księżną za swoją lekkomyślność, która tak wiele ich kosztowała. Przeszukano każdy zakamarek zamku, we wszystkich kierunkach rozesłano ludzi na zwiady, tropiących dzieci dzień i noc. Boże Narodzenie było coraz bliżej, a wciąż nie było nadziei na ich odnalezienie.

W końcu dzieci usłyszały, jak rozbójnicy mówili do siebie o nadejściu Wigilii i zrozumiały, że wybiła ich ostatnia godzina. Następnego ranka – tak, już następnego ranka, ich głowy zostaną odcięte i posłane ojcu, a kiedy wróci z Bożonarodzeniowej Mszy, zobaczy głowy swoich ukochanych dzieci na stopniach ganku i zazna okropnej zemsty Króla Przepaści. Przez cały dzień dzieci pozostawiono samym sobie, ponieważ zbójcy byli zajęci najazdem na sąsiednią wioskę, więc modliły się i próbowały się wzajemnie pocieszać. Gdyby tylko miały dostatecznie dużo odwagi, by zejść w przepaść!

– Nie – powiedział Władysław, leżąc twarzą do ziemi i wychylając się za krawędź skały. – Równie dobrze możemy tu zostać i czekać aż nas zabiją, nigdy, przenigdy nie uda nam się tędy zejść.

– Och, Władysławie – szlochała dziewczynka. – Tylko spróbujmy. Pomódlmy się do kochanych aniołów, które pilnują nas dzień i noc, a może pomogą nam uciec. O ojcze, matko, Panie Jezu, który kiedyś też byłeś dzieckiem, na miłość do swej ukochanej Matki, pomóż nam!

– Spróbujemy? – rzekł chłopiec po kilku minutach modlitwy.

– Tak, tak – wykrzyknęła Małgorzata. – Cokolwiek nas tam czeka, będzie lepsze od podciętego gardła.

– Uklęknijmy najpierw – powiedział Władysław – i zmówmy naszą modlitwę, a później ja pójdę pierwszy i pomogę ci, jak tylko będę umiał, kochana.

Uklękli ramię w ramię i modlili się. Razem odmówili Modlitwę Pańską, a gdy wypowiedzieli słowa „Ojcze nasz” w ich sercach zawitała nadzieja i dodała im odwagi.

Jednak, gdy powstali z kolan, usłyszeli za sobą głosy, a gdy się obejrzeli, ujrzeli zbójców wychodzących z długiej, bocznej jaskini, ciągnącej się nie wiadomo jak daleko. Rozbójnicy byli obładowani łupami. Splądrowali piwnicę kupca winnego i przynieśli do jaskini dość wina i innych alkoholi, aby zaopatrzyć na miesiąc cały garnizon wojska.

Dzieci skuliły się ze strachu w kącie, nigdy jeszcze nie widziały, aby ci okrutni ludzie byli tak podekscytowani. Byli już pijani i wykrzykiwali, śpiewali, przeklinali, a nawet tańczyli niczym szaleńcy. Dzieci wczołgały się za krzak i zrozumiały, że nie ma już nadziei na ucieczkę. Uklękły więc, trzymając się w ramionach, nieme z przerażenia, bezgłośnie modliły się tak, jak matka kazała im modlić się w chwili niebezpieczeństwa i zastanawiały się czy ich dusze wspólnie ulecą do Nieba i razem wejdą do Raju, stając przed tronem Boga.

Wtem usłyszały jak mężczyźni kłócą się o nie, niektórzy chcieli wyciągnąć je z kryjówki i zabić już tej nocy, kiedy „są w dobrych humorach”, inni woleli poczekać do następnego dnia, aby za dnia zobaczyć jak spłyną krwią, jeszcze inni chcieli się zemścić na księciu zabijając dzieci na jego oczach.

Jednak Król Przepaści nakazał im umilknąć i poczekać do następnego dnia, zanim wyda rozkaz dotyczący dalszych losów małych więźniów. Więc powrócili do swej hulanki i po paru godzinach większość z nich leżała nieprzytomna na ziemi, a niewielu mogło utrzymać się na nogach.

Zwykle dwóch mężczyzn trzymało wartę przy ogniu, częściowo ze względu na dzieci, a częściowo dlatego, że nocą często wysyłano oddziały rozbójników, aby kradli lub mordowali. Tej bezchmurnej, mroźnej nocy było tak zimno, że rozpalono ogromne, jasno płonące ognisko. Gdy wszyscy zbójcy poza strażnikami usnęli, dzieci wyczołgały się z kryjówki i zaczęły rozglądać. Strażnicy byli bardzo pijani. Próbowali ze sobą rozmawiać, ale nie mogli się porozumieć. Reszta leżała i chrapała w pieczarze. Gdyby nie było tak ciemno, dzieci mogłyby spróbować uciec. Władysław wyjrzał za krawędź przepaści, jednak w dole ujrzał tylko głęboką ciemność.

– Co robić? – wyszeptał do drżącej z zimna siostry.

– Pomódlmy się do Pana Jezusa. Jest taki dobry, a my zostaliśmy Mu poświęceni. Och, Władysławie, spróbujmy, przynajmniej spróbujmy. Jeśli tu zostaniemy na pewno zginiemy z rąk tych okropnych ludzi, ale jeśli zejdziemy w przepaść, być może z pomocą Jezusa uciekniemy.

– Chodź zatem – odpowiedział Władysław ze stężałą twarzą i bijącym szybko sercem. – Ale najpierw zmówmy „Ojcze nasz”, och módl się Małgorzato, ty na pewno jesteś Jego ulubienicą, jesteś dużo grzeczniejszym dzieckiem niż ja.

– Pozwól się tylko ucałować – odpowiedziała mała Małgorzata. – Jeden pocałunek na pożegnanie, na wypadek, gdybyśmy nigdy już nie mieli ze sobą rozmawiać. Mój kochany braciszku!

Obu dzieciom zabrakło słów, padły sobie w objęcia w wybuchu miłości i strachu, a później przysunęły się ku krawędzi przepaści i Władysław ostrożnie przełożył przez nią najpierw jedną, a później drugą nogę, następnie chwycił Małgorzatę za rękę i zaczęli schodzić.

Sami nie wiedząc jak przedarli się parę metrów w dół, gdy usłyszeli jak Król Rozbójników rozmawia z wartownikami. Na dźwięk jego głosu Małgorzata aż podskoczyła i o mało co nie straciła oparcia dla nóg. Jednak Władysław podtrzymał ją, zaczęli podsłuchiwać i usłyszeli, jak Król Rozbójników pytał o nich.

Wydawało się, że wartownicy próbowali ich szukać na oślep i w końcu usłyszeli głośny okrzyk. Jeden ze zbójców wpadł do ogniska, a ponieważ jego ubranie nasiąknęło alkoholem rozlewanym podczas picia, w jednej chwili zajął się ogniem.

Podsycone płomienie oświetliły zbocze stromej skały i Król Przepaści, otrzeźwiony przerażającym wypadkiem, rozglądając się zauważył schodzące dzieci. Były zbyt daleko, by mógł je pochwycić, ale zaczął mozolnie schodzić po skale sądząc, że jeśli udało się to dwóm słabym dzieciom, to jemu zejście nie sprawi żadnych trudności. Jednak źle postawił stopę, poślizgnął się i z okrzykiem rozpaczy i gniewu spadł wprost w ciemność tak głęboko, że nawet nie usłyszeli uderzenia ciała o twardą ziemię na dnie przepaści.

Dzieci były przerażone.

– O Jezu! – wykrzyknęła mała Małgorzata. Będziemy zgubieni jeśli nam teraz nie pomożesz. Boże, kochamy Cię, jesteśmy Twoimi dziećmi. Pomóż nam.

– Małgorzato – powiedział Władysław. – Czuję, że ktoś trzyma mnie za ręce i podtrzymuje stopy.

– Ja też to czuję – odpowiedziała dziewczynka.

– Ale nikogo tu nie ma. To pewnie Boskie anioły, które On przysłał, aby nas ochraniały.

Przez całą drogę anioły prowadziły ich stopy i dłonie, stopy natrafiały na dziury w skałach, ręce odnajdowały skalne występy, aż w końcu bezpiecznie dotarli na dno przepaści i znów stanęli na twardej ziemi.

Nie tracili czasu i od razu pobiegli do domu, do zamku, gdzie dotarli około drugiej w nocy. Para książęca była już na miejscu i książę zwoływał członków swojej świty, aby poprowadzić ich do walki przeciw Królowi Rozbójnikowi. Gdy usłyszeli dźwięk dzwonka umieszczonego przy kracie w bramie zamkowej rozlegający się po całym dziedzińcu, wszyscy napięli swe łuki i wbili wzrok w zamkową bramę oczekując, że to Król Rozbójników przybył, by rzucić wyzwanie księciu lub zażądać okupu.

Strażnik podniósł kratę, a ponieważ ujrzał za nią dwoje małych dzieci, ze wszystkich stron rozległy się głośne okrzyki radości. Księżna niespokojnie wyglądająca z okna wieży strzelniczej zemdlała, a książę pochwycił dzieci w ramiona i przyciskał mocno do uzbrojonej w pancerz piersi, aż zakrzyknęły z bólu.

Później spędzili szczęśliwe Boże Narodzenie. Gdy dzieci opowiedziały całą historię, podziękowali Naszemu Panu, który odprowadził ich bezpiecznie do domu, wysyłając anioły prowadzące ich kroki i chroniące przed wrogami, ponieważ ręka Pana nie jest tak krótka, żeby nie mogła ocalić, ani słuch Jego tak przytępiony, by nie mógł usłyszeć, a jeśli Mu zaufamy, nigdy nas nie zawiedzie.

A. Fowler Lutz

Powyższy tekst jest fragmentem książki A. Fowlera Lutza Krzyżowiec Wilfred oraz inne fascynujące opowieści.