Rozdział ósmy. Chrystus w świętym

Wy jesteście światłem świata (Mt 5, 14).

Zobaczyliśmy, jak Chrystus jest obecny w swoim kapłanie poprzez „charakter święceń” i misję, które ów kapłan otrzymuje. To właśnie Chrystus przemawia przez jego usta, kiedy przekazuje on przesłanie Ewangelii. To również Chrystus, wykorzystując wolę i intencję kapłana, jak również własne słowa i działania, realizuje nadprzyrodzone akty sakramentalnych i kapłańskich obrzędów. Wreszcie, uniwersalne cechy kapłaństwa – takie jak jego oddzielenie od świata i równocześnie jego dostępność – to nic innego, jak cechy samego Chrystusa, skondensowane w ludzkiej postaci.

Jednak istnieje w świecie inna świętość, poza tą wynikającą z zewnętrznej konsekracji – a mianowicie osobista świętość, czyli świętość moralna. Mamy teraz rozważyć relacje Chrystusa także wobec tego wątku: Jego Obecności w świętych.

Kiedy rozważamy katolicyzm, taki, jaki nas otacza, stwierdzamy, że święci, a przede wszystkim Maryja, Królowa Świętych, są jego żywym i zasadniczym elementem. Z pewnością można powiedzieć, że nikt zrodzony z ludzkich rodziców nie wywarł i nie wywiera takiego wpływu na rodzaj ludzki, jak Maryja, Matka Naszego Pana. Można to ująć jeszcze delikatniej – żadnej osobie nie przypisuje się takiego wpływu, z jakim kojarzona jest postać Maryi. Nie da się objąć wyobraźnią tego, co oznacza Jej osoba dla rodzaju ludzkiego – jak to pokazują niezliczone nabożeństwa ku Jej czci, Różańce odmawiane z prośbą o Jej wstawiennictwo i na Jej chwałę, wzywanie Jej imienia, w istocie – miejsce, jakie zajmuje Ona w ludzkiej świadomości. Jej imię splata się z historią chrześcijaństwa tak nierozerwalnie, jak Najświętsze Imię samego Jezusa. Nie ma w życiu żadnych okoliczności, żadnej sytuacji, żadnego kryzysu – moglibyśmy niemal powiedzieć, żadnej radości, ani żadnego smutku – w którym, raz czy drugi, Maryja nie byłaby wzywana na pomoc. Jeszcze trzysta lat temu Jej wizerunek stał praktycznie w każdym kościele chrześcijańskim na całym świecie, dziś stoi w większości z nich i powoli na nowo wkracza do pozostałych. Dla katolickiego umysłu myśl o Maryi jest zjednoczona z myślą o Jezusie tak nierozerwalnie, jak dwie natury w Chrystusie, ponieważ jedna z tych natur pochodzi od Niej.

Protestanccy krytycy mówią nam oczywiście, że dokładnie w tym miejscu błądzimy – że podczas gdy Jezus Chrystus przyszedł wezwać wszystkich ludzi do siebie, Maryi pozwolono uzurpować sobie Jego miejsce. Niekoniecznie trzeba udzielać na to obszernej odpowiedzi, ponieważ każdy katolik doskonale wie, że wszystkie modlitwy i cześć oddawana Marii są oddawane jedynie komuś, kto łączy wiernego z owym „błogosławionym owocem Jej łona” (Łk 1, 42), który Ona przedstawia nam w każdym wizerunku, czy to jako Dziecię Radości, czy jako Męża Boleści. Jedynie wątpiący, a przynajmniej doktrynalnie niezdecydowani co do absolutnej Boskości Chrystusa, mogą uważać, że inteligentny chrześcijanin jest w stanie pomylić Chrystusa z Jego Matką albo wyobrazić sobie, że Stwórca i Stworzenie stanowią – choćby najbardziej odległą – konkurencję wobec siebie nawzajem. Co się tyczy pytania, czy dowiadujemy się więcej o Jezusie z Maryją, czy bez Niej, jest to właśnie tematem do dyskusji.

Przede wszystkim, kiedy zwrócimy się do Ewangelii – tego podstawowego zbioru Bożych planów dla ludzkości – stwierdzimy, że w skali godności Maryja zajmuje miejsce obok Jezusa, doskonale proporcjonalne do Jej miejsca w bardziej jednoznacznym systemie katolickim. Niezależnie od tego, czy Jej Syn przybywa w momencie ludzkiego kryzysu czy też ma zostać objawiony nowy lub zdumiewający i fundamentalny fakt, który Go dotyczy, Maryja stoi u Jego boku i jest przedstawiana – że tak powiem – jako istotna postać.

„Posłał Bóg anioła Gabriela… do Dziewicy… a Dziewicy było na imię Maryja” (Łk 1, 26–27). Takimi słowami opisany jest początek samego Wcielenia, odpowiadający w niezwykły sposób pierwszemu faktycznemu etapowi w procesie upadku. W obu jednakowo widzimy Niepokalaną Pannę, nadprzyrodzonego posłańca i możliwość wyboru, od którego będzie zależeć przyszłość. W pierwszym przypadku nieposłuszeństwo Ewy i jej miłość własna były wstępem do grzechu, przez który nastąpił upadek rodzaju ludzkiego. W drugim, posłuszeństwo Maryi i Jej miłość Boga stały się wstępem do odkupienia ludzkości.

Znowu – kiedy Chrystus spoczywa w Betlejem, odbierając – po raz pierwszy jako Bóg wcielony w człowieka – hołd rodzaju ludzkiego, to właśnie Maryja klęczy obok Niego. Kiedy Chrystus przez trzydzieści lat „uczy się posłuszeństwa” (Hbr 5, 8) jako Syn Człowieczy, to od Maryi odbiera nakazy. Kiedy wychodzi do świata, aby rozpocząć przekształcenie rzeczy zwykłych w rzeczy Boże, to na prośbę Maryi, w dowód swej misji, zamienia wodę w wino. Kiedy zamyka swoje kapłaństwo ostatnim, zdumiewającym cudem, na który wskazywały wszystkie inne Jego znaki – własną Śmiercią na Kalwarii – „A obok krzyża Jezusowego stała Matka Jego” (J 19, 25) – tak jak przed wiekami Ewa, matka upadłych, stała pod Drzewem Śmierci, przy którym umarł Pierwszy Adam. Czy zatem zwracamy się do tradycji – tej nieprzemijającej pamięci i myśli Kościoła, z której wciąż wydobywa „rzeczy nowe i stare” (Mt 13, 52) – czy do pisemnego świadectwa tego Życia, podczas którego cały skarb Kościoła został powierzony Jej opiece, w obu przypadkach stwierdzamy, że Maryja zawsze idzie z Jezusem. Kiedy widzimy Go jako nowo narodzone Dziecię, możemy znaleźć Go tylko „z Matką Jego, Maryją” (Mt 2, 11), kiedy adorujemy Go jako człowieka, posłusznego, jak chciałby, byśmy my byli posłuszni, to właśnie w Jej domu mieszka; kiedy zbliżamy się na kolanach do Krzyża, aby obmyć się w Jego Drogocennej Krwi, Maryja patrzy na nas, stojąc u Jego boku. Także historia mówi nam to samo – że gdzie miłuje się Maryję, Jezus jest czczony, a gdzie pogardza się czy znieważa Maryję, Matkę Jego Człowieczeństwa, światło Jego Boskości znika…

To, co jest prawdą w stosunku do Maryi, jest prawdą także w odniesieniu do świętych – że gdziekolwiek Jezus Chrystus jest adorowany jako Bóg, tam, jak kwiaty z ziemi, wyrastają tysiące Jego przyjaciół, że gdzie Jego Boskość jest poddawana w wątpliwość lub odrzucana, fala rzeczy nadprzyrodzonych opada. A dalej, każdy katolik wie, że efektem przywiązania do świętych jest przywiązanie do ich Boskiego Umiłowanego. Tysiące najpierw poznały, a potem nauczyły się kochać Jezusa Chrystusa, dzięki Jego bliskości z Jego drogimi przyjaciółmi, dzięki ich poświęceniu dla Niego, dzięki temu, jak utrwalali w swoim życiu Jego obraz, przekładając go z kategorii Jego Najświętszego Człowieczeństwa na kategorie ich upadłego człowieczeństwa.

Jak można bowiem zaprzyjaźnić się z przyjaciółmi Chrystusa, nie poszukując także Jego Boskiej Przyjaźni, która ich zainspirowała?

Jak jednak można powiedzieć, że Chrystus jest obecny w swej Matce czy w swoich świętych? On nie jest w nich tak, jak w Najświętszej Eucharystii, ani jak w Kościele katolickim – Jego Ciele, ani jak w kapłanie, który w sposób nadprzyrodzony służy Jego Przedwiecznym Kapłaństwem. Oni mają swoje życie, a On ma swoje. Czy można powiedzieć więcej, niż to, że w najlepszym razie stanowią oni odbicie Boskiego Światła, w którym możemy dostrzec Jego Doskonałość?

Jednak kiedy przyjrzymy się temu zagadnieniu, staje się jasne, że to nie wszystko, że On jest w nich jak płomień w latarni, że ich życie nie jest tylko naśladowaniem czy odbiciem Jego życia, ale rzeczywistym jego wyrazem. Łaski, które oni pokazują, są w istocie tymi samymi łaskami, którymi zostało nasycone Jego Święte Człowieczeństwo. Ich lęk przed grzechem jest Jego lękiem, władza, którą realizują – Jego władzą. Oni są „światłem świata” (Mt 5, 14), ponieważ płonie w nich Najwyższe Światło świata. Ich „życie jest ukryte z Chrystusem w Bogu” (Kol 3, 3). Z pomocą łaski wykuwają oni w kamieniu swej ludzkiej natury poprzez umartwienie, wysiłek, modlitwę, nawet przez ostateczne ciosy męczeństwa – aż, krok po kroku albo od razu, w konsekwencji nagłego heroizmu – wyłania się z grubego materiału nie anioł Michała Anioła, nie kopia Doskonałego Wzoru, ale rzeczywiście sam Wzór. To właśnie On jest tym, który w nich mieszka, tak samo realnie, chociaż w inny sposób, jak w Sakramencie ołtarza. To właśnie On ukazuje się w nich, w kulminacji ich świętości, widoczny dla wszystkich, którzy mają oczy, aby patrzeć. Z pewnością to nie On sam, czysty i prosty, ponieważ wciąż pozostaje w każdym świętym warstewka czy odbicie jego osobistej tożsamości, którą Bóg mu dał i której nigdy nie może odebrać. To właśnie przez wzgląd na tę osobistą tożsamość i dla służby, jaką ona pełni, głosząc Chrystusa na ziemi, święty został stworzony i uświęcony. Jeśli wpatrujesz się w nieprzesłonięte Słońce, może porazić cię ślepota albo nadmiar światła tak cię oślepi, że nic nie zobaczysz. W świętych zatem, przez ich indywidualne charaktery i temperamenty rozpoznajemy – jak przez szklany pryzmat – w pełni święty Charakter Chrystusa, biały blask Jego Absolutnej Doskonałości, niezniekształcony, ani nierozrzedzony, ale raczej rozłożony i wyizolowany, byśmy mogli zrozumieć ją lepiej. W świętym pokutniku jest Jego smutek z powodu grzechu, który ujrzał światło dzienne; w męczenniku – Jego heroiczna pasja wobec bólu; w doktorze Kościoła – skarby Jego Mądrości; w dziewicy – Jego czystość. W samej Maryi Pannie, Matce, Pani Bolesnej, Przyczynie naszej Radości – w Jej przebitym Sercu, w Jej Magnificat, w Jej Niepokalanym Poczęciu – widzimy, zebrane w pojedynczej osobie ludzkiej, pełnię i doskonałość wszystkich cnót i łask, do których jest zdolna pojedyncza dusza. „Cała piękna jesteś, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy” (Pnp 4, 7).

Zatem Chrystus przychodzi do nas z zastępem swych przyjaciół, którzy stoją przy Jego tronie, stanowiąc przedłużenie samego Chrystusa. Po Jego Prawicy stoi Królowa „w złocie”, sama „córa królewska” (Ps 45, 10 i 14), a po obu stronach, według porządku, ci, którzy nauczyli się nazywać Go Przyjacielem, poczęci i zrodzeni w grzechu, którzy jednak poprzez „wiele ucisków” (Dz 14, 22; Ap 7, 14) najpierw się odrodzili, a potem zachowali ten wizerunek, w którym zostali stworzeni i tak zjednoczyli się z Chrystusem, iż można powiedzieć o nich, że chociaż żyją, nie są to „teraz oni, lecz żyje w nich Chrystus” (Gal 2, 20).

Starać się oddzielić Chrystusa od Jego przyjaciół, usuwać Królową Matkę ze stopni tronu Jej Syna, żeby nie odbierała zbyt wiele miłości czy hołdu – to dziwny sposób poszukiwania Przyjaźni Tego, który jest dla nich Wszystkim! Wyłącznie jednostkowa przyjaźń z Chrystusem kurczy się w sercu do czegoś marnego i odizolowanego, słabego i wyzutego z miłości (o ile jest możliwe, aby ktoś, kto – jakkolwiek słabo i bojaźliwie – poszukuje miłości Chrystusa, był wyzuty z miłości), kiedy widzimy, we wspaniałości katolickiej wiary i praktyki, jak nowe sposoby, z których możemy nauczyć się kochać Naszego Pana, rozchodzą się promieniście, krąg za kręgiem, we wszystkie strony. On bowiem jest w nich wszystkich obecny, chociaż w każdym na swój sposób, jak światło słoneczne jest obecne w południowym blasku, w miękkim świetle poranka, w tafli wody, w płowej wspaniałości zachodu, w srebrze księżyca i w barwie kwiatów. Pamiętajmy, że Chrystus jest Wszystkim, a nie tylko jednym spośród dziesięciu tysięcy – On jest Wszystkim. To znaczy, że nie ma nigdzie żadnej chwały czy łaski, która nie jest Jego, żadnej doskonałości, która nie jest odniesiona do Jego Doskonałości, żadnej barwy, która nie jest częścią Jego Bieli, żadnego dźwięku, który nie mieści się w skali Jego Muzyki. Trzeba raz wznieść się ku temu, co mamy na myśli, kiedy nazywamy go Bogiem, raz uciec od tego współczesnego ducha racjonalizowania Jego Boskości w nadziei ujrzenia Jego Człowieczeństwa – i oto znajdujemy Go wszędzie; nie obawiamy się niczego z wyjątkiem tego, co oddziela nas od Niego, ponieważ jest Mu obce – i oto „wszystko jest wasze… wy zaś Chrystusa, a Chrystus – Boga” (1 Kor 3, 22–23).

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Roberta Hugh Bensona Rekolekcje z Chrystusem.