Rozdział osiemnasty. Trzecia ucieczka

Niebo wydawało się przychylne wszystkim moim planom. W ciągu paru godzin od mojej rozmowy z Katarzyną dowiedziałem się, że Ars ma dostać nowego wikarego. To był ksiądz Toccanier, trzydziestojednoletni misjonarz z Pont-d’Ain. Zastępował księdza Raymonda, który miał zostać przeniesiony do innej parafii po ośmiu latach w Ars. I na tym nie koniec. Biskup Chalandon oznajmił, że mogę mieć tylu pomocników, ilu zechcę.

Wydałem głębokie westchnienie ulgi.

„Skoro biskup ma tylu wolnych księży, to mogę udać się do La Neylière naprawdę z czystym sumieniem”, powiedziałem sobie z radością. „Och, jak wspaniale!”

W sobotnie popołudnie ksiądz Toccanier pojawił się w Ars, a w niedzielny poranek odprawił Mszę świętą w kościele we wsi. Kiedy patrzyłem na niego, celebrującego Najświętszą Ofiarę, moje serce rozpierała radość.

Jakiż był pobożny! Jak przepełniało go umiłowanie Boga! Jego twarz promieniała, kiedy odśpiewywał mszalne modlitwy!

„W tej chwili ten młody ksiądz sądzi, że jest tylko moim wikariuszem”, pomyślałem, uśmiechając się. „Ach, ale poczekajmy do jutra! Jaką będzie miał niespodziankę, kiedy się dowie, że udałem się do La Neylière, i że tak naprawdę to on jest proboszczem w Ars!”

Niedziela minęła szybko. Kiedy zbliżał się wieczór, poczyniłem trochę skromnych przygotowań do podróży i napisałem list do biskupa Chalandona, tłumacząc swoją decyzję i prosząc o błogosławieństwo w moim nowym życiu. Ale około jedenastej mój spokój ducha trochę się zaburzył. Przyszła do mnie Katarzyna; oczy miała zaczerwienione od płaczu.

– Kazałeś mi złożyć obietnicę, że zachowam wszystko w tajemnicy, ojcze – odezwała się niepewnie. – I jak dotąd jej dotrzymałam. Ale wiesz, że Maria Filliat też pracowała „Pod Opatrznością”. I będzie jej bardzo przykro, jeżeli odejdziesz bez słowa… i pogniewa się też na mnie…

Zawahałem się.

– Domyślam się, że chcesz jej wszystko opowiedzieć?

– Tak, ojcze. Bo widzisz, ona mieszka ze mną i tylko taki sposób wydaje się w porządku…

– Dobrze. Możesz przekazać jej nowinę. Ale dopilnuj, żeby dochowała tajemnicy.

I już po chwili Katarzyna była z powrotem, razem z Marią. Obie płakały, jak gdyby serca miały im pęknąć; ale nic z tego, co mówiły, nie mogło sprawić, żebym zmienił zdanie. Zamierzałem zamieszkać z ojcami marianistami w La Neylière i kropka. Na koniec, aby zakończyć tę przykrą rozmowę, dałem Katarzynie list, który napisałem do biskupa, i kazałem jej obiecać, że dopilnuje jego bezzwłocznego dostarczenia. Potem podniosłem rękę w geście błogosławieństwa.

– Wyruszam około północy – powiedziałem. – Żegnajcie, moje dzieci.

Raptem jakaś zmiana zaszła w Katarzynie i zrobiła się całkiem spokojna.

– Ojcze, ty po prostu nie możesz iść sam do Lyonu. Mógłbyś zasłabnąć – oświadczyła z szacunkiem. – Sądzę, że lepiej my dwie pójdziemy z tobą.

Wytrzeszczyłem oczy ze zdumienia.

– Co takiego?

Maria także była zaskoczona, ale otarła łzy i przytaknęła skwapliwie.

– Tak, ojcze. Przygotujemy jakiś prowiant, coś pożywnego do jedzenia i picia. Bądź co bądź, to czterdzieści kilometrów…

– Weźmiemy też lampę. Wiesz, jak ciemne są teraz noce. Przecież łatwo mógłbyś się potknąć i upaść.

– Mógłbyś się poważnie zranić i nigdy w ogóle nie dotrzeć do Lyonu.

– A wtedy co z twoimi planami udania się do marianistów?

Rozejrzałem się bezradnie.

– Zamierzałem iść sam – zaprotestowałem. – Wszystko miało być tajemnicą. W ten sposób…

– Ach, ale ten sposób jest o wiele lepszy, ojcze – Katarzyna wtrąciła uspokajająco. – My zadbamy, żebyś bezpiecznie dotarł do domu siostry w Lyonie. Stamtąd możesz iść do La Neylière, kiedy zechcesz.

W końcu ustąpiłem Katarzynie i Marii. No dobrze. Obydwie mogą towarzyszyć mi do Lyonu. Spotkam się z nimi przed plebanią wkrótce po północy.

O umówionej porze cicho skradłem się po schodach na dół i na zewnątrz, w mrok. Katarzyna i Maria, tak jak obiecały, czekały z koszem wiktuałów i z lampą. Ale… och, coś okropnego! W migotliwym świetle lampy dostrzegłem trzech innych ludzi, którzy zupełnie nie powinni byli się tu kręcić – brata Atanazego (przełożonego wspólnoty zakonnej, nauczającej małych chłopców z Ars), brata Hieronima, jego pomocnika, oraz księdza Toccaniera, mojego nowo przybyłego wikarego.

Prędko zwróciłem oskarżycielski wzrok na Katarzynę.

– Ty… sprzedałaś mnie – wybuchnąłem.

Katarzyna, zaskoczona goryczą w moim głosie, schowała twarz w dłoniach i zaczęła płakać. Ale kiedy odwróciłem się, by zbesztać Marię za takie samo złamanie danego słowa, brat Atanazy dotknął mojego ramienia.

– Ojcze, nie zamierzasz nas opuścić – odezwał się łagodnie. – To jakaś pomyłka, prawda?

Mocniej ścisnąłem w dłoniach brewiarz i parasol.

– Nie – mruknąłem. – To nie pomyłka. Teraz nie mogę rozmawiać, bracie. Spieszę się.

– Ależ ojcze! Jeżeli naprawdę zamierzasz odejść, musimy powiadomić twoich przyjaciół biciem w kościelny dzwon. Przecież w kościele musi być teraz z pięciuset modlących się pątników. A wszyscy przybyli do Ars, żeby zobaczyć się z tobą, ojcze, wyspowiadać się…

Brat Hieronim przytaknął skwapliwie.

– Tak, a kiedy uderzymy w dzwon, wszyscy wybiegną, ojcze. Będą nalegali, żeby iść z tobą. Nic dziwnego, ja sam też pójdę. Tak jak wszyscy z Ars.

Odwróciłem się raptownie.

– Idźcie za mną, jeżeli chcecie, ale teraz mnie nie zatrzymujcie – powiedziałem i ruszyłem w pośpiechu. Ale było bardzo ciemno i już po chwili zdałem sobie sprawę, że idę w złą stronę. Jak gdyby tego było mało, pielgrzymi wyczuli, że dzieje się coś niezwykłego. Nie mogąc skupić się na swoich modłach, wybiegali teraz z kościoła wzburzonymi gromadami, a wielu trzymało w dłoniach zapalone świece.

– Zaczekaj, ojcze – zawołał rozpaczliwie jakiś mężczyzna. – Ja po prostu muszę z tobą porozmawiać!

Tuż za nim była kobieta.

– Obiecałeś mi, że pobłogosławisz moją małą dziewczynkę, ojcze – wykrzyknęła. – Spójrz! Ona jest tu ze mną…

Ale z powodu ciemności i niespodziewanego napływu pielgrzymów, nagle kompletnie się zagubiłem. Gdzie ten strumyczek, który muszę przekroczyć, żeby dostać się do głównej drogi? Była tam drewniana kładka…

– Tędy, ojcze – zawołał brat Hieronim, który jakoś znalazł się w posiadaniu lampy Katarzyny. – Po prostu idź za mną, to nic ci się nie stanie.

Prawie nie wiedząc, co robię, zacząłem iść za bratem Hieronimem – a za mną Katarzyna, Maria i tuziny innych przyjaciół. Ale kiedy dotarliśmy do strumyka, ksiądz Toccanier wyłonił się nagle i zdecydowanie zastąpił mi drogę na drewnianej kładce.

– Nie, nie możesz tak odejść, ojcze – oświadczył. – To nie w porządku.

Siliłem się, żeby minąć młodego wikarego.

– Daj mi przejść – błagałem. – Daj mi przejść!

Ale ksiądz Toccanier nawet nie drgnął. A potem, zanim zdołałem zadecydować, co mam zrobić, wyszarpnął mi brewiarz spod pachy i wcisnął go w ręce Katarzynie.

– Idź stąd i nie wracaj – powiedział jej.

– Mój… mój brewiarz! Oddaj mi go w tej chwili – wyjąkałem z oburzeniem.

– Nie, dopóki nie obiecasz, że z nami zostaniesz, ojcze.

– Ty… ty nie masz prawa zabierać mi brewiarza!

– Możesz go odzyskać, kiedy zdecydujesz się pójść z nami.

– W takim razie – odparłem – muszę iść bez niego i odmówić swoje oficjum po przybyciu do Lyonu.

Maria Filliat popatrzyła na mnie ze zdumieniem.

– Ojcze! Chyba nie mówisz poważnie, że pozwolisz, by dzień mijał ci bez odmówienia przynajmniej części oficjum!

– Cóż…

– Ależ to byłoby dawanie złego przykładu, ojcze! Okropnie złego przykładu!

– Mam jeszcze jeden brewiarz w pokoju – powiedziałem po chwili wahania. – Ten, który biskup Devie zostawił mi, umierając…

Ksiądz Toccanier uśmiechnął się i delikatnie ujął mnie pod ramię.

– Może pójdziemy po niego – zaproponował.

Czując się bezradny, pozwoliłem się przekonać. Ale nie przeszliśmy nawet stu kroków w stronę plebanii, kiedy kościelny dzwon zaczął bić – powoli, uroczyście – dając znać całej okolicy, że dzieje się coś niezwykłego. Ja jednak w swoim wielkim wzburzeniu uwierzyłem księdzu Toccanierowi, kiedy powiedział, że to na Anioł Pański (gdyż w Ars był zwyczaj dzwonić na Anioł Pański około pierwszej w nocy), więc uklęknąłem do zwyczajowych modłów. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to jeszcze jeden sposób, w jaki mój nowy wikary próbował opóźnić moje odejście do Lyonu najbardziej jak tylko się da, i że posłał wcześniej po mera i różnych wpływowych ludzi, by mogli dodać swoje sprzeciwy do jego własnego.

Kiedy modlitwy na Anioł Pański zakończyły się, zacząłem podnosić się z kolan. Ale ksiądz Toccanier wyciągnął rękę, powstrzymując mnie.

– Może odmówimy dziesiątek Różańca, żebyś odbył bezpieczną podróż do Lyonu, ojcze – zaproponował. – Wiesz, że to długa, ciężka podróż.

Raptem zacząłem coś podejrzewać.

– Nie – odpowiedziałem pospiesznie. – Mogę odmówić Różaniec po drodze.

A potem, zanim ksiądz Toccanier zdołał znów się odezwać, byłem już na nogach i prawie biegłem w stronę plebanii. Kilkoro ludzi na próżno usiłowało zastąpić mi drogę. W swoim pokoju miałem osiem wielkich tomów brewiarza, oprawionych w zieloną skórę. Myślałem tylko o tym, żeby dostać się tam, wybrać właściwy tom i ruszyć do Lyonu.

Niestety! Ksiądz Toccanier był o trzydzieści sześć lat młodszy ode mnie… i o wiele szybszy. Chociaż bardzo się starałem, udało mu się dotrzeć na plebanię przede mną i pomieszać tomy brewiarza. Przez to, kiedy tam dotarłem, straciłem sporo cennego czasu na poszukiwanie właściwego. A potem, akurat kiedy go znalazłem, ksiądz Toccanier wskazał wizerunek biskupa Deviego, wiszący na ścianie.

– Spójrz, ojcze! Zobacz, jak biskup Devie krzywi się na ciebie z Nieba!

Przystanąłem z dłonią na książce w zielonej oprawie. Oczy mojego zmarłego przełożonego spoglądały na mnie! I były surowe! Ale przecież to był tylko wizerunek…

– Biskup Devie nie będzie mi miał za złe – powiedziałem. – On bardzo dobrze wie, że mam potrzebę odejścia i opłakiwania mojego biednego żywota.

Mój pomocnik pokręcił głową.

– Ojcze, wola biskupa musi zostać uszanowana za jego życia, a jeszcze bardziej po jego śmierci. Czy nie pamiętasz, co ci powiedział dziesięć lat temu?

Raptem ogarnęło mnie niepohamowane zniecierpliwienie.

– Nie! Nie! – zawołałem. – Ja muszę iść. – I chwytając tom brewiarza, wypadłem z pokoju i zbiegłem po schodach na dół.

Ale co za scena ukazała się moim oczom! Stawili się tam wszyscy mieszkańcy Ars, obudzeni biciem kościelnego dzwonu (które jakieś dziesięć minut wcześniej zmieniło się z posępnego wolnego rytmu w podrywające wezwanie). Niektórzy wykrzykiwali, że się pali. Inni upierali się, że rabusie włamali się do kościoła. Wszędzie świeciły się lampy, a na główny plac ciągnęły gromady ludzi uzbrojonych w wiadra, widły, kosy i pałki. Ale kiedy próbowałem opuścić plebanię i wtopić się tłum, miejscowy szewc nagle wyłonił się na progu.

– Nie, ojcze. Mam rozkaz nie przepuścić cię.

– Ależ mój synu…

– To się na nic nie zda, ojcze. Dałem słowo.

Nie zwracałem uwagi i starałem się odepchnąć na bok tego dobrego człowieka. Ale na próżno. Był zbyt silny. Kiedy jednak ksiądz Toccanier pojawił się nagle i dał mu znak, szewc pozwolił mi przekroczyć próg i wyjść na podwórze.

Przez chwilę stałem tam, ogarniając wzrokiem zgiełkliwą scenę – tłum, migoczące lampy, stale nadciągające grupy gromadzące się na placu z wiadrami, kosami i pałkami. Ach, może gdybym wypatrzył okazję, udałoby mi się umknąć w tak wielkim zamieszaniu? Wtedy nagle mnóstwo kobiet-pątniczek w pośpiechu wyszło z kościoła prosto w moją stronę. Większość z nich była obca w Ars, a prawie wszystkie miały łzy w oczach.

– Nie odchodź, ojcze – zawołała jedna, padając mi do stóp. – Nie byłam u spowiedzi od dwunastu lat!

– Przyjechałam aż z Calais, ojcze – chlipała druga. – Chyba poświęcisz mi pięć minut?

– Mój chłopczyk! Pobłogosław mojego chłopczyka, ojcze!

– To moja mała córeczka, ojcze. Nie widzi od urodzenia!

– Obiecałeś mi, że będę mogła spotkać się z tobą dzisiaj, ojcze. Nie pamiętasz?

– Mój mąż, ojcze! On nigdy nie pomówi z żadnym innym księdzem, tylko z tobą!

Z miejsca ogarnęła mnie fala współczucia. Moje siostry, moi bracia w Chrystusie! Jak mógłbym ich tak zostawić? A jednak jeżeli nie odejdę, nigdy nie będę miał szansy przygotować własnej duszy do wieczności…

– Ja… Ja muszę iść – mruknąłem. – Och, moje dzieci… moje dzieci… Niech was Bóg błogosławi!

Ale kiedy próbowałem się odwrócić, ksiądz Toccanier mocno chwycił mnie za ramię.

– Ojcze, czy zapomniałeś o świętym Marcinie? I świętym Filipie Nereuszu?

Zdumiony, wytrzeszczyłem oczy.

– O świętym Marcinie? O świętym Filipie Nereuszu?

– Tak. Czyż nie pamiętasz, jak Marcin, stary i zmęczony, pragnął śmierci, ale oświadczył, że jeżeli wolą Boga jest, by żył dalej, to on „nie wzbrania się przed pracą”? A Filip, który powiedział, że gdyby stał już na progu Raju, a grzesznik zawołałby do niego, to z ochotą opuściłby dwór niebieski, żeby wysłuchać jego spowiedzi?

Zawahałem się, a potem powoli skinąłem głową.

– Tak. Pamiętam…

– I dalej zamierzasz nas zostawić? Nie pomożesz tym biednym duszom, które tyle wycierpiały, żeby przybyć do Ars?

Skłoniłem głowę i przez chwilę milczałem, modląc się i rozmyślając, podczas gdy ze wszystkich stron pielgrzymi podwajali swoje błagania, bym z nimi pozostał. Potem nagle podniosłem wzrok.

– Chodźmy do kościoła – powiedziałem.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.