Rozdział jedenasty. Zaraza atakuje

Latem 1845 roku usłyszano w Turynie pogłoski, które przejęły zgrozą serca wszystkich ludzi – młodych i starych, biednych i bogatych. Straszliwa epidemia cholery powróciła na Południe! To przypomniało rok 1835, kiedy pięć tysięcy osób zmarło w ciągu kilku miesięcy w Neapolu. Bogaci szukali ucieczki w świeżym górskim powietrzu, ale zaraza szła za nimi; ci w miastach pozostali na łasce ukrytego wroga, a wszystkie środki ostrożności dawały tak niewiele, że ludzie czekali bezradnie, kto umrze następny.

Turyn żył w strachu, że epidemia się rozprzestrzeni. Pod koniec lipca przesunęła się na północ i zaatakowała Genuę. W ciągu dwóch miesięcy zmarły trzy tysiące ludzi. A 7 sierpnia zaraza dotarła do Turynu i pierwsze ofiary leżały już martwe na ulicach. Miasto wyglądało teraz jak wymarłe. Liczba ofiar wzrastała do dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu, sześćdziesięciu dziennie; sklepy zostały zamknięte i zabarykadowane; mieszkańcy uciekli na wieś; na ulicach widać było miejskie karawany zmierzające pospiesznie na cmentarz; matki podejrzewające, że ich dzieci zostały zarażone, porzucały je na drogach, by umarły. Epidemia zbierała ofiary o każdej porze i w każdym miejscu; w domu, na ulicy, w towarzystwie i w samotności. Objawy były zawsze takie same: nagły ból we wnętrznościach, kurcze rąk i nóg, ciało stawało się sine, a czasem nawet niebieskie, oczy ciemniały i cały wygląd zmieniał się tak bardzo, że trudno było daną osobę rozpoznać. Ofiary różniły się tylko tym, że jedne umierały szybko, a inne powoli. Skręcających się z bólu chorych zbierano z chodników. Niektórzy umierali krótko po ataku, u innych trwało to całą dobę.

Medycyna była bezradna. Niewiedza potęgowała strach ludzi. Podczas zarazy w Mediolanie w roku 1630 mówiono, że chorobę rozprzestrzeniali mężczyźni, którzy krążyli, smarując trującą maścią kościelne ławki, ściany, stoły… wszystko, czego dotykali ludzie. Teraz w Turynie wierzyli, że choroba rozprzestrzenia się przez wodę pitną. Szeptano pogłoski, że lekarze podają pacjentom zatrutą wodę. Robili to, by pozbyć się tych, którym nie mogła pomóc medycyna.

Miasto szybko zorganizowało jedyną obronę, jaką znało. Otwarto wielkie infirmerie zwane lazarettos i znoszono do nich wszystkie ofiary zarazy. Podawano im lekarstwa pomagające zwalczyć zimno i kurcze, które następowały po gwałtownych wymiotach i biegunce.

Artykuł w ówczesnej gazecie chwalił Oratorium za społecznego ducha i dziękował don Bosko za przysłanie czternastu chłopców, by pracowali jako ochotnicy w infirmeriach i jeszcze trzydziestu później, gdy miasto rozpaczliwie potrzebowało pomocy.

Ochotnicy poszli do pracy w najbliższym lazaretto. Pracowali dzień i noc, często bez posiłków. W Oratorium mama Małgorzata ogołacała dom z wszelkich tkanin i płótna. Któregoś dnia zabrakło tkanin, więc poszła do kościoła, wzięła obrus z ołtarza, albę i komżę i podarła je na bandaże.

Ksiądz Bosko stał się jedną z ofiar choroby, podobnie jak Cagliero. Nie chcąc wystraszyć innych, zamknął się w pokoju i ćwiczył swoje ciało do siódmych potów, po czym zasnął wyczerpany. Następnego ranka obudził się zupełnie zdrowy. Powiedział Cagliero, by się nie martwił, bo jego czas jeszcze nie nadszedł. Przepowiedział mu wtedy, że będzie dużo podróżował i pewnego dnia zostanie biskupem.

Wśród rodzin, którymi opiekowali się towarzysze Dominika, była jedna, w której mężczyzna nazwiskiem Moretta zapadł na cholerę. Zanim zachorował, nasłuchał się za dużo o zatrutej wodzie. Kiedy sobie uświadomił, że jest chory, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, póki jeszcze miał dość siły, było naładowanie pistoletu i położenie go obok łóżka. Wtedy przysiągł, że zabije każdego spoza rodziny, kto spróbuje do niego podejść. Nikt, powiedział, nie poda jemu zatrutej wody.

Jego żona posłała po księdza – po części, by przygotować męża na śmierć, a po części, by zobaczyć, czy da się go przekonać, by przyjął pomoc medyczną. Ksiądz przybył niezwłocznie i otworzył drzwi do pokoju chorego. Pacjent chwycił drżącymi dłońmi pistolet i wycelował w głowę gościa.

– Nie wiem, czy w ogóle jesteś księdzem – powiedział. – Liczę więc do trzech i strzelam. Jeden… dwa…

Gość wymknął się z pokoju i znikł.

Cholera rozpoczęła swoje dzieło i skóra mężczyzny w ciągu kilku minut zmieniła swój naturalny czerwony odcień na siny, a oczy straciły blask. Ściskał w dłoniach kołdrę w spazmach bólu, które chwytały i wykręcały jego ciało.

Zrozpaczona żona posłała po księdza Bosko.

Kiedy don Bosko przybył, zawołał:

– Moretta!

– Kto tam? – jęknął chory.

– To ja, don Bosko. Czy mogę wejść?

– Wejdź, wejdź, don Bosko. Ty na pewno nie podasz mi zatrutej wody.

Ksiądz Bosko wszedł do pokoju, ale gospodarz go zatrzymał, ledwo przekroczył próg.

– Zaczekaj! – zawołał Moretta. – Pokaż mi ręce!

Ksiądz Bosko pokazał mu prawą rękę.

– Lewa ręka! Pokaż mi też lewą rękę!

Ksiądz Bosko pokazał mu lewą rękę.

– Teraz opuść ręce i potrząśnij rękawami!

Ksiądz Bosko opuścił ręce i potrząsnął rękawami.

– Teraz opróżnij torbę i odwróć do góry dnem.

Ksiądz Bosko opróżnił torbę i odwrócił do góry dnem.

– W porządku – odrzekł mężczyzna z ulgą. – Teraz czuję się bezpieczniej. Podejdź, don Bosko, i wysłuchaj mojej ostatniej spowiedzi.

Don Bosko podszedł do łóżka, wysłuchał spowiedzi i przygotował chorego na śmierć. Położono go na noszach niesionych przez przyjaciela Dominika, Tomatisa, i drugiego chłopca, i zabrano do infirmerii, gdzie zmarł.

Innym razem jeden z chłopców z Oratorium wezwał don Bosko, by udzielił pacjentowi sakramentów. Ksiądz Bosko powiedział choremu, że w czasie ataku skurczu jelit powinien wypić trochę wody, by poczuć ulgę. Mężczyzna podziękował za radę i obiecał, że tak zrobi.

W nocy opiekujący się chorym chłopiec usłyszał, jak narzeka on na ostry ból wnętrzności. Podbiegł od razu i nalał szklankę wody.

– Proszę – powiedział do pacjenta. – Pora wypić trochę wody.

Tamten spojrzał na niego dzikim wzrokiem.

– Co? – krzyknął, bo zupełnie zapomniał o radzie księdza Bosko. – Co powiedziałeś? Pora, bym wypił tę wodę?

Wyskoczył z łóżka, przeszedł przez pokój, zataczając się jak pijany, i chwycił strzelbę stojącą pod ścianą. Wymierzył broń w pobladłego chłopca.

– Wynoś się! – wrzasnął z całych sił, z trudem utrzymując równowagę. – Wynoś się!

Rok później cholera znów zaatakowała. Tym razem przyniósł ją żołnierz z Crimea, gdzie zmarły już na nią tysiące ludzi. Dominik był wciąż za młody, by znaleźć się wśród starszych chłopców, ale ubłagał księdza Bosko, by pozwolił mu towarzyszyć im jako pomocnik w szpitalu.

Któregoś dnia w październiku 1855 roku Dominik, jakby wiedziony nagłym, niewytłumaczalnym impulsem, opuścił Oratorium i przez ulice, aleje i małe uliczki dotarł do pewnego domu. Zatrzymał się i zadzwonił do drzwi.

W drzwiach pojawił się jakiś mężczyzna.

– Tak, synku? Czy kogoś szukasz?

– Czy jest tutaj jakaś chora kobieta?

– Nie, dzięki Bogu – odpowiedział mężczyzna. – Nikt tutaj nie jest chory.

Dominik cofnął się nieco. Sprawdził jeszcze raz frontową ścianę domu.

– A jednak – powiedział na wpół do siebie. – A jednak… tam musi ktoś być.

– Drogi chłopcze – odparł cierpliwie mężczyzna. – Jestem pewien, że się mylisz. Jest nas tutaj tylko troje – moja żona, mój brat i ja. Wszyscy, dzięki Bogu, czujemy się dobrze! Dlatego…

– Nie, nie! – upierał się Dominik. – Jest tutaj, tak. Teraz jestem zupełnie pewny. Czy nie mógłby się pan rozejrzeć i sprawdzić, czy nikt tu nie potrzebuje naszej pomocy?

Mężczyzna, poruszony prośbą Dominika, obiecał, że przeszuka dom od piwnicy po dach, jeśli miałoby to pomóc komuś w nieszczęściu.

Po krótkich poszukiwaniach znaleźli przyczynę poruszenia chłopca. W małej komórce pod schodami natknęli się na starą kobietę, która wydawała już ostatnie tchnienie. Okazało się, że przez cały dzień pracowała w domu dla dzieci, a w nocy, jeśli zdarzyło jej się skończyć pracę później, spała w tej ciepłej komórce, nic nikomu nie mówiąc. Natychmiast posłano po księdza i biedna dusza odeszła w spokoju.

Inne dramatyczne ocalenie w ostatniej chwili miało miejsce pewnej nocy, gdy ksiądz Bosko położył się już spać.

Obudziło go natarczywe stukanie do drzwi.

– Don Bosko! Don Bosko!

– Kto tam?

– Dominik, proszę księdza.

– A czego ty chcesz ode mnie o tak późnej porze?

– Och, proszę, don Bosko! Czy może ksiądz zaraz ze mną pójść? Proszę! – błagał Dominik. – I wziąć wszystko, czego trzeba, by ocalić duszę.

Ponieważ jednym z rozmawiających był Dominik Savio, a drugim don Bosko, ksiądz ubrał się szybko, zapalił lampkę oliwną i zszedł na dół.

– Niech ksiądz idzie za mną. Tędy – to było wszystko, co powiedział Dominik.

„Wahałem się, czy pójść – napisał potem ksiądz Bosko – ale on nie ustępował, a ja sprawdziłem w innych sytuacjach, jak ważne są jego stanowcze nalegania, więc zgodziłem się iść.”

Gdy doszli w końcu do domu, którego don Bosko nie umiał potem odnaleźć, Dominik pobiegł na górę przez trzy kondygnacje schodów i zatrzymał się przed drzwiami. Przez okienko nad drzwiami mimo późnej godziny wciąż przebłyskiwało światło.

– To tu – powiedział do księdza Bosko. – Tu jest ksiądz potrzebny.

Na ich pukanie otworzyły się powoli drzwi i ukazała się w nich kobieta. Twarz miała bladą i ściągniętą.

– Och! – wykrzyknęła, widząc, kto przyszedł. – Ksiądz! Niech cię Bóg błogosławi, ojcze! Przyszedłeś w samą porę!

Don Bosko usłyszał całą opowieść, gdy wszedł do niewyraźnie oświetlonego pokoju. Chory mężczyzna był katolikiem, ale porzucił wiarę. Teraz, w ostatnich chwilach życia, chciał powrócić do Kościoła i umrzeć w łasce Bożej. Po wysłuchaniu spowiedzi nieszczęśnika ksiądz uczynił, co mógł, by przywrócić mu spokój duszy. Nie miał na to dużo czasu, bo mężczyzna zmarł w jego ramionach.

Gdy ksiądz Bosko opowiadał później innym księżom o tym zdarzeniu, mówił, że jego zdaniem cud tamtej nocy to w połowie zasługa Dominika i jego zdumiewającej zdolności odnalezienia drogi w labiryncie ulic, w ciemności tak głębokiej, że nie można było nawet dojrzeć numeru domu. Dominik kluczył i skręcał jak ścigany zając, a ksiądz spieszył za nim, by nie stracić go z oczu i nie pobłądzić.

– Nawet w świetle dziennym – twierdził don Bosko – Dominikowi nie udało się nigdy odnaleźć drogi do tego domu ani powrotnej do Oratorium. A zrobił to w nocy…

Starania Dominika nie ograniczały się oczywiście do pomagania umierającym. Często pomagały im pozostać przy życiu.

Urzędnik miejski w Turynie, który pochodził z tego samego miasta co Dominik i chodził z nim do szkoły księdza Cugliero opowiedział księdzu Francesii, że jako chłopak uciekł z domu do Turynu. Po trzech dniach bezcelowej włóczęgi ulicami uświadomił sobie, że jest bezdomny i głodny.

– Nagle – powiedział – pojawił się przede mną Dominik. Było dla mnie zagadką, skąd mógł wiedzieć, że uciekłem z domu.

– Chodź do Oratorium – powiedział. – Zobaczysz, że tam można przyjemnie spędzić czas.

– Zawsze rozważałem ten cud i na znak wdzięczności zamierzam zbudować dla niego grobowiec.

Jego niezwykły dar nie ograniczał się do miasta.

Któregoś dnia we wrześniu 1856 roku Dominik podszedł nieoczekiwanie don Bosko.

– Proszę księdza – powiedział – czy pozwoli mi ksiądz pojechać do domu?

– Czemu chcesz jechać, Dominiku?

– Moja mama jest chora, a Najświętsza Panna chce, bym ją uzdrowił.

– Kto ci powiedział, że jest chora? Rodzina napisała?

– Nikt nie pisał. Sam to wiem.

Po tych słowach ksiądz nie zadawał więcej pytań, tylko dał chłopcu pieniądze na podróż. Dominik wyjechał z Oratorium, mówiąc, że niedługo wróci.

Pojechał dyliżansem do Castelnuovo i zaczął iść te kilka kilometrów, jakie mu zostały do domu. W połowie drogi spotkał ojca idącego w stronę Buttigliera, gdzie mieszkał lekarz.

– Dominiku! – zawołał Karol na widok syna. – Co ty, na Boga, tu robisz? – Był bardzo zdenerwowany.

– Przyjechałem zobaczyć mamę. Jest bardzo chora.

– Idź prosto do babci w Ranello – powiedział ostro ojciec Dominika i poszedł dalej. Dopiero potem zaczął się zastanawiać, skąd chłopiec tak szybko się dowiedział o chorobie matki.

Dominik zmierzał dalej w stronę Mondonio. Gdy doszedł do domu, kilku sąsiadów próbowało go powstrzymać przed wejściem, ale nie ustąpił. Kiedy wszedł do pokoju, matka sama próbowała skłonić go do wyjścia ze względu na rodzaj swojej niemocy. Spodziewała się kolejnego dziecka i pojawiły się oznaki poważnych powikłań.

– Kochanie – błagała – idź do któregoś z sąsiadów. Zawołam cię, gdy będzie po wszystkim.

Dominik nic nie słyszał. Podszedł do łóżka, objął matkę rękami za szyję i pocałował. Potem popatrzył na nią przez chwilę z czułością.

– Teraz – powiedział – mogę wracać.

Zdawało się, że po tej wizycie chce jak najszybciej wrócić do Turynu. Miał szczęście, bo zdążył na spóźniony dyliżans i jeszcze tego samego wieczoru dotarł do Oratorium. Powiedział tylko księdzu Bosko, że Najświętsza Panna uzdrowiła jego matkę i poszedł spać.

W międzyczasie jego ojciec wrócił do Mondonio z lekarzem. Gdy doktor skończył badanie, powiedział, że nie ma tu nic do zrobienia. Pacjentce nic już nie groziło. Nowa siostrzyczka Dominika, Katarzyna, urodziła się 10 września bez żadnych komplikacji, a matka Dominika wskazała tylko na mały szkaplerz z zieloną wstążką na swojej szyi. Wyjaśniła, że Dominik zawiesił go, gdy ją obejmował, i od tamtej chwili nie czuła już bólu.

Historia szkaplerzyka na tym się nie kończy. Dominik pamiętał o nim na łożu śmierci i powiedział matce, że musi go pożyczyć innej cierpiącej kobiecie. Jego siostra Teresa, urodzona w dwa lata po śmierci Dominika, świadczyła w procesie kanonizacyjnym swego brata, że szkaplerzyk krążył od jednego domu do drugiego, aż ktoś zapomniał go zwrócić i w ten sposób zaginął.

cdn.

Peter Lappin

Powyższy tekst jest fragmentem książki Petera Lappina Dominik Savio. Nastoletni święty.