Rozdział jedenasty. Wśród krzyżowców

„Grób pański na nas czeka, za nami ojców świat,
Okrętów szyk przez morza ryk wspaniały niesie wiatr.
W górze anielskie hufce już widzą, gdzie jest wróg.
Brzmi świętych męczenników płacz, by pomóc zechciał Bóg.

Krzyżowe cne rycerstwo już w świętym mieście jest,
Ze wszystkich stron już błyska broń, niewierni spłacą grzech…
Jeruzalem, Jeruzalem! Pogrzebion tu nasz Bóg!
Skąd złoto, stal, okrzyki śmiałe, gdzie Chrystus ma swój grób?”

(Charles Kingsley)

Od samego początku cudownie było patrzeć, jak powiększa się zgromadzenie Braci Mniejszych. W ciągu zaledwie kilku lat bractwo przestało się mieścić w osadzie na równinie i urosło w liczną kompanię, niczym armię zesłaną aby czynić pokój zamiast wojny. Grupki szarych braci były szeroko znane w całej Italii, wyjeżdżały również do Francji, Hiszpanii i Niemiec, a nawet do północnej Afryki. W obcych krajach, podobnie jak we Włoszech, nauczali swej prostej Ewangelii, a najlepiej to czynili troszcząc się o chorych i biednych.

Poza granicami Italii zwykle przyjmowano ich serdecznie, czasem jednak szydzono z nich i obrzucano kamieniami – tak jak niegdyś w ich rodzinnym kraju – zaś w Afryce mała, dzielna grupka została okrutnie wymordowana.

Franciszek doszedł do wniosku, że nie może dłużej pozostawać w miejscu, gdzie jest znany i bezpieczny, podczas gdy jego bracia w obcych krajach narażają się na niebezpieczeństwa, a nawet na śmierć. Poza tym serce rwało mu się do tych, którzy byli pogrążeni w niewiedzy i nieszczęściu, bez względu na to, gdzie mieszkali, pragnął więc również gdzie indziej głosić to, czego nauczał w Italii – że ludzie powinni darzyć się miłością i żyć w pokoju, zaś jedzenie, ubrania i pieniądze powinny być dla wszystkich, a nie tylko dla nielicznych. Nie było to nic innego niż Ewangelia Cieśli z Nazaretu, lecz ludzie zapomnieli już o Jego naukach, mimo że wybudowali kościoły na Jego cześć i w Jego imię toczyli wojny.

W 1219 roku trwała jedna z wielkich wojen zwanych krucjatami lub wyprawami krzyżowymi. Krzyżowcami byli rycerze z całej Europy, którzy w Ziemi Świętej zbrojnie usiłowali odpędzić Saracenów od Jerozolimy, tak by święty grób Chrystusa i wzgórze, na którym Go ukrzyżowano, nie pozostawały w rękach niewiernych – Saraceni nie byli bowiem chrześcijanami, tylko muzułmanami. Byli to jednak dzielni i wyszkoleni wojownicy, dlatego rycerskie armie Anglii, Francji, Niemiec i Włoch ponosiły w Egipcie i Palestynie straszliwe klęski.

Piętnaście lat wcześniej Franciszek Bernardone byłby najgorliwszym krzyżowcem. Myśl o długiej podróży, o bitwach, które trzeba było stoczyć na Wschodzie dla ratowania Grobu Pańskiego, uczyniłaby go jeszcze szczęśliwszym niż wówczas, kiedy wyruszał na swą pierwszą bitwę. Teraz brat Franciszek, Biedaczyna, wcale nie był mniej zdeterminowany, by dołączyć do krzyżowej armii, jednak w jego sercu gościł wyłącznie pokój i miłosierdzie. Wiedział, że tam, gdzie toczą się bitwy, są również ranni i umierający, których trzeba opatrzyć i pocieszyć, miał więc nadzieję, że pośród nienawiści i okrucieństwa znajdzie okazję, by mówić o miłości i dobroci. Wierzył nawet, że będzie mógł zanieść swe nauki do nieprzyjacielskiej armii.

Włoscy krzyżowcy mieli wypłynąć do Egiptu pod koniec czerwca z portu Ankona nad Adriatykiem. Kompania braci z Franciszkiem na czele przeszła przez góry za Asyżem i dotarła na czas do Ankony; tam zaczęli chodzić od statku do statku, szukając transportu. Ponieważ bracia nie byli żołnierzami i nie mieli pieniędzy, mogli jedynie liczyć na sympatię kapitanów. Kiedy już nadszedł dzień wyjścia w rejs, znalazło się miejsce jedynie dla Franciszka i jego jedenastu towarzyszy. Była to smutna chwila, bo jechać chcieli wszyscy i Franciszek nie mógł się zdecydować, kogo zabrać, a kogo zostawić. Spacerując razem z nimi po białej plaży spojrzał w kierunku błękitnego portu, gdzie kotwiczyły statki, i powiedział smutno:

– Bracia moi! Żeglarze nie zabiorą nas wszystkich, a ja nie mam odwagi wybierać spośród was. Zdajmy się na wolę Bożą.

Franciszek zawołał małe dziecko, które nieopodal bawiło się na piasku, i spytał:

– Czy znasz już cyfry, maluchu? Czy umiesz liczyć?

– Tak, ojcze – z dumą odpowiedziało dziecko. – Umiem liczyć do dwudziestu i więcej.

– Wskaż więc spośród moich braci jedenastu, którzy wypłyną ze mną dziś w nocy, gdy tamte statki staną pod żaglami.

Dziecko nie rozumiało, co robi, ale przeszło uroczyście wzdłuż kompanii i małym paluszkiem wskazało jedenastu braci. Wieczorem wskazana jedenastka wraz z Franciszkiem i krzyżowcami wypłynęła w morze i skierowała się na południe.

Podczas rejsu dłużyły się upalne, letnie dni. Czasami wiatr zupełnie ustawał, żagle zwisały smętnie, a na pokładach prażyło słońce. Statki były zatłoczone, a pozbawionym wygód żołnierzom nie dopisywał humor. Wielu z nich dostało porażenia słonecznego i gorączki, dlatego Franciszek i jego bracia nie narzekali na brak cierpiących, którzy oczekiwali pomocy ich łagodnych rąk. Nocą, kiedy wiała świeższa bryza, a wielkie żagle powoli wypełniało powietrze, kiedy niebo ciemniało i pokazywały się gwiazdy, kiedy dziób statku i długie wiosła przecinały cudownie lśniące fale, podróżnicy zapominali o udręce dnia i odzyskiwali dobry nastrój. Żagle trzepotały o liny, rycerze siedzieli na pokładzie razem ze zwykłymi żołnierzami i słuchali trubadurów opowiadających wspaniałe historie o Tristanie czy Rolandzie. Potem trubadur zwykle śpiewał jakąś dziarską albo tęskną pieśń, palcami wydobywając słodkie dźwięki ze starej weneckiej lutni.

Wkrótce Franciszek był już wszystkim znany i znalazł wielu nowych przyjaciół. Czasem, kiedy nawet rycerskie podania już wszystkich nudziły, żołnierze prosili Biedaczynę, żeby opowiadał im historię bractwa z Asyżu.

Franciszek spędził z krzyżowcami w Egipcie sporo czasu, ale niewiele wiemy o tym, co się z nim wówczas działo. Do naszych czasów zachował się list, który napisał do domu pewien francuski biskup; opowiada w nim o cudownym „bracie Franciszku, któremu każdy oddaje cześć, gdyż tak jest sympatyczny, i który nie boi się nawet iść do armii Saracenów”.

Franciszek był tak nieustraszony i pełen łagodności, że nawet obcy przyjmowali go serdecznie, wliczając w to nieprzyjacielskich żołnierzy; stał się niemal tak samo znany wśród Saracenów, jak wśród krzyżowców. Byli jednak tacy, którzy go nienawidzili – obawiali się nauczanej przez niego obcej religii, bowiem sądzili, że może ona przynieść zwycięstwo chrześcijańskim armiom.

Pewnego dnia Franciszek wraz z bratem Iluminatem, z którym w tym czasie bardzo się przyjaźnił, wracali samotnie z obozu Saracenów. Droga wiodła na zachód i w miejscu, gdzie goła równina stykała się z czerwonym wieczornym niebem, widzieli linię chrześcijańskich namiotów. Odległość nie była wielka i mieli nadzieję, że dotrą do swoich przed zapadnięciem zmroku – lecz nagle z południa nadjechała grupa jeźdźców. Kiedy się zbliżyli, Franciszek spostrzegł, że nie są to ciężkozbrojni krzyżowcy, tylko lekko uzbrojeni Saraceni na śmigłych arabskich koniach. Przemknęli przez równinę jak ptaki, a Franciszek, który kochał wszystko co piękne, spoglądał za nimi z podziwem. Szybcy jeźdźcy mieli jednak bystre, zaciekłe spojrzenia. Jak mówi legenda, kiedy ujrzeli szare suknie, zawrócili w miejscu i rzucili się na Biedaczyny niczym wilki na owce.

Rannemu i bezradnemu Franciszkowi udało się jednak dać okrutnikom do zrozumienia, że chciałby zostać zabrany przed oblicze sułtana – ich cesarza. Być może bali się zabić człowieka, który przemawiał do nich w imię ich władcy; może oczekiwali nagrody za swych więźniów; a może nawet było tak, że ich harde serca zmiękczył widok człowieka, który ani nie stanął do walki, ani nie okazał strachu. W każdym razie ostatecznie związali obu braci i zawieźli do obozu Saracenów. Następnego dnia spełniło się życzenie Franciszka: razem z bratem Iluminatem zaprowadzono go do sułtańskiego namiotu.

Sułtan siedział na wspaniałym tronie, w pięknych, bogato zdobionych szatach. Dookoła tronu stali uzbrojeni strażnicy, zaś u jego stóp – czarni etiopscy niewolnicy z błyszczącymi zębami i oczyma. Obok zajmowali miejsce doradcy sułtana, jego mędrcy, którzy umieli wyczytać z gwiazd przyszłe wydarzenia; tłumaczyli również znaczenie snów, jak zawsze starali się to czynić rozmaici magicy, jeszcze długo po pamiętnym dniu, kiedy ośmieszył ich młody Józef. Mędrcy byli ubrani w turbany i długie, powłóczyste szaty. Mieli białe brody, głęboko osadzone oczy i poważne twarze.

Obu braci postawiono przed tronem. Byli bosi i z gołymi głowami, a ich zgrzebne szare suknie – zakurzone, podarte i poplamione krwią. Nie mogli się równać z wysokimi postaciami czarowników, którzy patrzyli na nich z pogardą jak na szaleńców albo głupców. Sułtan był jednak poważny i zamyślony. Chciał wiedzieć, kto mówi prawdę: jego zaufani, uczeni doradcy, czy ci prości, biedni ludzie ze swoją nową nauką.

Mędrcy nie mogli swemu panu w żaden sposób pomóc, więc Franciszek powiedział w końcu:

– Mój panie, każ swym niewolnikom rozpalić przed tobą ogień, wielki i gorący; może Bóg da nam jakiś znak.

Kiedy płomienie strzeliły w górę, Franciszek przemówił do czarowników:

– Jeśli kochacie swoją religię bardziej niż własne życie, wejdźcie wraz ze mną do ognia, abyśmy ujrzeli, którą wiarę można uznać za najprawdziwszą i najświętszą.

Wówczas mędrcy, zdjęci grozą, stchórzyli przed ogniem; ze wstydem zasłonili twarze, wiedząc, że nie ośmielą się wejść w płomienie. Brat Franciszek zawołał głośno do sułtana:

– Obiecaj mi, mój panie, w imieniu swoim i swych ludzi, że jeśli wyjdę z ognia bez szwanku, oddasz cześć Chrystusowi – a sam wejdę w ogień.

Sułtan obawiał się jednak, że jego lud zbuntuje się przeciw niemu, wiedział bowiem, że mędrcy otoczeni są powszechnym respektem i czcią; dlatego pośpiesznie odesłał braci z eskortą do obozu krzyżowców. Wielce go jednak zdumieli ci szaro odziani, cisi ludzie, którzy nie znali lęku.

cdn.

Sophie Jewett

Powyższy tekst jest fragmentem książki Sophie Jewett Święty Franciszek. Opowieść o Trubadurze Pana Boga.