Rozdział jedenasty. Szymon, Zyta, Adaukt

Szymon

Dawno, dawno temu żył sobie syryjski pasterz o imieniu Szymon, który został świętym, przesiadując na słupie. Była to wysoka kamienna kolumna, której grecka nazywa brzmi stylos. Jakby na to nie patrzeć, filar to nieco dziwne miejsce do rozwijania świętości.

Łatwej zrozumiemy historię Szymona, gdy zaczniemy od początku. Szymon był cichym chłopcem, który lubił przebywać w samotności i rozmyślać o Bogu i tym właśnie się zajmował, pasając owce na ustronnych górskich zboczach.

Wylegiwał się na trawie i przyglądał, jak chmury podobne do bitej śmietany układają się w sylwetki zwierząt i ludzkie oblicza. Żuł liście mięty, grał na fujarce i palił wonne zioła jako kadzidła dla Pana Boga. Coraz bardziej pragnął być bliżej Niego, tak aby nic ich nie rozdzielało. Zastanawiał się, jak to osiągnąć. Może zostać mnichem w klasztorze lub eremitą na pustyni?

Pewnej nocy Szymon śnił, że kopie wielki dół na fundamenty domu. Pracował bez ustanku, a za każdym razem, kiedy przerywał na chwilę, by odpocząć, słyszał głos mówiący: „Kop głębiej!”. Zabierał się więc znowu do roboty. Gdy rozbolały go ręce i nie mógł już dłużej utrzymać łopaty, głos oznajmił: „Przerwij teraz, Szymonie”. Fundamenty były już wtedy dostatecznie głębokie, by wznieść na nich najwyższą z możliwych budowli.

Szymon zrozumiał to przesłanie w taki sposób, że powinien starać się dotrzeć do samego źródła swojej świętości i najlepiej będzie, gdy zacznie od razu.

Tak więc w wieku lat czternastu pożegnał się z rodzicami i wyruszył, by znaleźć klasztor, który go przyjmie.

– Pójdę tam, gdzie Bóg mnie zaprowadzi – rzekł.

Zapukał do bram pobliskiego klasztoru i tam chętnie go przyjęli. Wkrótce jednak zaczęli się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełnili błędu. Młodzieniec bowiem ciągle sprawiał im kłopoty, starając się zawsze być lepszym od innych. Wybierał najsurowsze pokuty i wykorzystywał wszelkie okazje do poświęceń.

Często znikał i trzeba było go szukać, co zabierało mnichom czas i odrywało ich od pracy. Pewnego razu znaleźli go pośrodku stosu gałęzi, przeznaczonych na podpałkę, gdzie się zadomowił. Innym razem postanowił zamieszkać w starej, wilgotnej jaskini, gdzie roiło się od węży.

Mnisi skarżyli się cierpliwemu opatowi Tymoteuszowi, który próbował usprawiedliwiać zachowanie Szymona. Wiedział, że chłopak naprawdę jest świętym. Zakonnicy jednak nalegali:

– Ojcze opacie, mamy dużo obowiązków i musimy wszyscy pracować razem. Jeśli jednak Szymon chce się popisywać, próbując być bardziej świętym od innych, niewiele uda nam się zrobić.

Na nic to się zdało. Szymona nic nie mogło powstrzymać. Podczas Wielkiego Postu nie przyjmował zupełnie jedzenia i picia. Znaleziono go rankiem w Niedzielę Wielkanocną, leżącego na ziemi – wyglądał jak nieżywy. Gdy tylko doszedł do siebie, założył pas ze skręconych liści palmowych i zacisnął go w talii tak mocno, że aż wbił mu się w ciało, które spuchło, zakrywając pas. Szymon zemdlał z bólu i stłukł tacę pełną naczyń.

Opat w końcu się rozgniewał. Tego już było za wiele.

– Szymonie – rzekł, próbując zachować cierpliwość – to od Boga zależy, jaką masz odprawiać pokutę, a nie od ciebie samego. Życie w klasztorze chyba nie jest dla ciebie odpowiednie. Obawiam się, że kopanie ziemniaków, robienie sera i śpiewanie w chórze za bardzo cię ogranicza. Nie znajdziesz tutaj spokoju, mój synu. Musisz odejść. Będę się modlił, żeby Bóg dopomógł ci odnaleźć właściwe miejsce.

Tak więc Szymon podążył własną drogą. Wszedł na szczyt góry, gdzie zebrał kamienie, zbudował ściany bez dachu i zamieszkał w środku. Padał na niego deszcz i śnieg, prażyło słońce, a Szymon przyjmował to wszystko z radością. Przyrzekł, że zostanie tam na zawsze. Aby tak się stało, przykuł sobie nogę łańcuchem do głazu, którego nie dało się poruszyć.

Pewnego razu przechodził obok inny pustelnik i rzekł do Szymona:

– Po co ci takie wymysły? Kiedy ktoś ma silną wolę i przychylność Boga, nie musi przywiązywać się żadnymi łańcuchami.

Szymon zrozumiał, wezwał kowala i oswobodził nogę.

Teraz, nareszcie szczęśliwy, był sam na sam z Panem Bogiem i mógł poświęcić swe życie modlitwie. W każdym razie tak mu się wydawało. Opowieści o świętości Szymona sprawiły, że przyciągał on do siebie pielgrzymów niczym kwiat pszczoły. Prosili go o modlitwy, by wyleczyć chorych lub zapobiec nieurodzajom. Wielu przychodziło tylko po to, żeby zobaczyć albo dotknąć tego dziwnego Świętego, żyjącego w kamiennej zagrodzie.

Szymon wkrótce uświadomił sobie, że nie pożyje w samotności, póki będzie musiał zaspokajać potrzeby tych, którzy do niego przychodzili. Nie miał dokąd pójść, aby żyć na osobności – nie znał żadnego takiego miejsca na ziemi, no chyba że ponad nią. Zbudował więc słup z kamieni wysoki na trzy metry z niewielkim podium na szczycie. Nie było ono na tyle duże, by się mógł położyć, tak więc stał tam lub klęczał. Podawano mu jedzenie w koszu na linie. Tak naprawdę nie miał ochoty jeść, ale też nie chciał ranić uczuć pielgrzymów. Brał kilka kęsów banana lub twarogu oraz kilka łyków wody i odsyłał kosz z powrotem na dół.

Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że trzy metry to za mało, i zaczął budować większy filar, wysoki na osiemnaście metrów. Spędził na nim, wreszcie zadowolony, ostatnie dwadzieścia lat swego życia.

Pomyśl, co się z tym wiązało: żadnych wypadów do biblioteki, żadnego ciasta truskawkowego na deser, zakładania czystej piżamy po kąpieli, chodzenia do sklepu po wieczorną gazetę, grania w piłkę, żadnych fikołków oraz innych zabaw. Jeden z pielgrzymów policzył, że pewnego dnia Szymon pokłonił się tysiąc siedemset dwadzieścia dwa razy, modląc się do Boga. To nie była prawdziwa gimnastyka, ale dzięki temu poruszał się.

Nawet na wysokości osiemnastu metrów Szymon nie był zupełnie sam. U podnóża kolumny zawsze gromadził się tłum ludzi, którzy spoglądali i pokazywali na niego. W tamtych czasach oglądanie pustelnika mieszkającego na słupie przypominało obecne chodzenie do cyrku. A kiedy ludzie przychodzili prosić Szymona o modlitwy, słychać było zawodzenie, płacz i błagania, które z pewnością mu przeszkadzały. Miał jednak tak czułe serce, że wysłuchiwał przybyszów i spełniał ich prośby. Ktoś pewnie pokręci głową i powie: „Co za głupi sposób spędzania życia!”. Szymon mógłby przecież szyć buty, grać na cytrze, sadzić drzewa oliwne lub robić jakieś inne pożyteczne rzeczy, by służyć Panu Bogu. Mógłby, ale tego nie czynił. Zamiast tego siedział na kamiennym słupie przez trzydzieści siedem lat, nie zwracając uwagi na świat, ale zawsze dostrzegając żyjące w nim dusze.

I nawet jeśli my nie rozumiemy, dlaczego tak postępował, wie to Bóg i to właśnie się liczy.

Zyta

Dawno, dawno temu w Italii żyła sobie dziewczynka o imieniu Zyta, która opuściła dom w wieku dwunastu lat i została służącą. Gdy dorosła, nadal służyła u ludzi i pracowała tak aż do śmierci. Nie była niewolnicą, wyrzutkiem społeczeństwa ani też osobą zbyt tępą na to, by zajmować się czymś innym. Służba u innych stanowiła jej sposób służenia Bogu. Sprzątała, gotowała i opiekowała się dziećmi przez czterdzieści osiem lat, będąc gospodynią w domu pana Fatinelliego i jego żony.

Kiedy młoda Zyta wykonała już wszystkie swoje prace, brała się za inne rzeczy, które były do zrobienia. Gdy zobaczyła szpilkę lub ogryzek na podłodze, nie pytała, kto ma to podnieść, lecz sama to czyniła. Mogłoby się wydawać, że inni służący powinni być z tego zadowoleni, ale działo się inaczej. Zazdrościli jej, że potrafi tak ciężko pracować. Przy niej wydawali się leniwi i niedbali.

Zyta wiedziała o tym, ale była tak łagodna z natury, że nie obrażała się i nie myślała: „I to ma być podziękowanie za cały mój trud!”. Po prostu dalej wykonywała swoją pracę, gdy tylko widziała, że jest coś do zrobienia, aż w końcu pan Fatinelli zrozumiał, jaki z niej skarb. Pozwolił Zycie zarządzać całym gospodarstwem domowym, od strychu aż po piwnice z winem, co oznaczało, że musiała wstawać z kurami i kłaść się do łóżka, gdy wszyscy inni już spali.

Codziennie rano po wyrobieniu ciasta na chleb i zostawieniu go, by wyrosło, Zyta szła na Mszę świętą. Pewnego dnia była nieco spóźniona, wracając z kościoła do domu. Im szybciej biegła, tym częściej się potykała i musiała zwolnić. „Och – pomyślała – mam nadzieję, że Józef zajmie się ciastem, bo inaczej wypłynie ono z miski na stół i podłogę i z chleba nic nie wyjdzie!”

Znowu się potknęła, tym razem o dwa kurczaki przebiegające drogę. Wreszcie dotarła do domu i pospieszyła do kuchni. Tam, na drucianej podstawce stygły złociste bochenki chrupiącego chleba, napełniając pomieszczenie cudownym zapachem. Zyta nigdy w życiu nie widziała tak doskonałych bochenków.

Zawołała służących z kuchni i podziękowała im za uratowanie ciasta, ale oni wyrazili zdziwienie i powiedzieli, że nie wiedzą, o co chodzi. Wtedy Pan Bóg przemówił do Zyty ze śmiechem:

– Czy podoba ci się niebiański chleb, który moi aniołowie dla ciebie upiekli?

Teraz już wiedziała, kto przyszedł jej z pomocą. I służący też się domyślili. Od tamtej pory już nie byli o nią zazdrośni. Starali się prześcigać nawzajem w pracy, aby zasłużyć na pochwałę Zyty.

Jej spokojne, wiedzione w ukryciu życie wpływało na wszystkich, których spotykała – wieści o nim wydostawały się na zewnątrz niczym pozostawione niegdyś przez nią ciasto. Tak bardzo zasłynęła ze swojej świętości, że Dante pisał o niej poezje, a miasto, gdzie mieszkała nazwał Świętą Zytą (Santa Zita).

Gdy dostaniesz zadanie, by samodzielnie upiec chleb lub zasłać łóżka, poproś Zytę o pomoc, żeby nie przypalić bochenków i nie zostawić zmarszczek na pościeli, wybrzuszających się pod narzutą.

Adaukt

Dawno, dawno temu był sobie święty, którego imienia nie znamy i o którym nie wiemy prawie nic. Oczywiście, miał imię, a także matkę i ojca, i wiadomo, że żył w IV wieku w Rzymie. Nie wiemy jednak, czy był chłopcem lubiącym skakać po kamieniach przez wodę, szewcem z liczną gromadką dzieci, czy też staruszkiem, który mieszkał pod palmą i żywił się daktylami. Może szył namioty, uczył łaciny lub hodował pszczoły, a może bał się wysokości. Nic po prostu o tym nie wiemy.

Wiadomo tylko na pewno, że został świętym, zadając jedno pytanie: „Czy nie masz nic przeciwko, żebym się przyłączył?”.

W czasach, kiedy żył ów święty, cesarz Dioklecjan zabijał chrześcijan, gdy tylko ich gdzieś wytropił. Do popularnych rozrywek Rzymian należało codzienne przychodzenie wieczorem na arenę i liczenie mordowanych chrześcijan. To były ciężkie czasy dla wyznawców Chrystusa i wielu z nich trafiło wtedy do nieba szybciej niż się spodziewali.

Pewnego dnia kapłan o imieniu Feliks stał w kolejce na arenę z wieloma innymi chrześcijanami. Po obu stronach drogi zebrali się ludzie, chcący popatrzeć na tych, których uważali za głupców. Kiedy przechodził akurat Feliks, jakiś obcy przepchał się przez tłum i podbiegł do duchownego.

– Czy mogę pójść razem z tobą? – spytał. – Też jestem chrześcijaninem, ale nikt o tym nie wie.

Teraz jednak już wszyscy się dowiedzieli i strażnicy brutalnie wepchnęli go do kolejki. Feliks objął go ramieniem.

– Oczywiście, mój nieznany przyjacielu, pójdziemy razem do domu.

I tak też się stało.

Nieznanemu przyjacielowi Feliksa nadano imię: święty Adaukt, co oznacza „ten, który został dodany” i to wszystko, co o nim wiemy. Być może to on właśnie jest najlepszym świętym do naśladowania.

Zawsze, kiedy chcemy, aby ktoś objął nas ramieniem z taką miłością jak niegdyś Feliks Adaukta, powinniśmy przywołać tych świętych. Gdy potrzebujemy zachęty, by rozwinąć szczodrość i dać komuś coś, do czego jesteśmy bardzo przywiązani – ulubioną książkę, sweter, deser, czy też pieniądze, które zbieramy na rower – wezwijmy Joannę Delanoue, która sprawi, że tak jak jej zakręci nam się w głowie od radości dawania. Przywołajmy Zytę, kiedy chcemy upiec dla mamy pyszny tort urodzinowy, Mojżesza Czarnego, gdy ogarnia nas zły nastrój, lub Martę, dzięki której smoki będą się zawsze trzymać z dala od naszego ogrodu.

Trzeba tylko pociągnąć tych świętych za szaty i mieć śmiałość, by ich naśladować.

Ethel Pochocki

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ethel Pochocki Dawno, dawno temu…