Rozdział jedenasty. Święta śmierć

Pod wieczór Niedzieli Wielkanocnej Comollo był tak przybity cierpieniem, że z trudem mógł wymówić słowo. Gorączka nagle podniosła się, czemu towarzyszyły prawie nieznośne konwulsje. Lecz wpływ naszej świętej religii na duszę sprawiedliwego jest tak dobroczynny, że Ludwik był w stanie przezwyciężyć próbę. Kiedy był już u szczytu cierpienia i gdy go pytano: „Ludwiku, dlaczego tyle trzeba cierpieć?”, natychmiast radośnie odpowiadał: „Dla Jezusa ukrzyżowanego!”.

W takim to stanie, lecz bez narzekania, pomimo niezmiernych cierpień, spędził noc i prawie cały następny dzień. Rodzice przyszli do niego z wizytą, rozpoznał ich natychmiast. Zalecił im zdanie się na Bożą wolę. Biedna matka miała serce jak gdyby mieczem przeszyte, tak bardzo kochała syna i tak bardzo ów syn kochał swoją matkę.

– Ludwiku – powiedziała powstrzymując łzy – czy nie czujesz się lepiej? Nie trać odwagi.

– Tak, droga mamo, czuję się mniej źle i jestem pewny, że wkrótce poczuję się znacznie lepiej. Bądźmy dzielni! Złóżmy całą ufność w Bogu.

– Twój wuj ksiądz cię pozdrawia. Modli się i prosi innych o modlitwę za ciebie.

– Pozdrówcie i jego ode mnie. Drogi wuj, jakże jestem mu wdzięczny za wszystko, co dla mnie uczynił. A to, że nie wciągnięto mnie w złe towarzystwo zawdzięczam tylko jemu. Podziękujcie mu za to z całego serca.

Po krótkiej przerwie, mówił dalej:

– Wasza wizyta, drodzy rodzice, sprawiła mi wielką radość. Proszę was o przebaczenie za moje nieposłuszeństwo.

– Mój drogi synu, ty nie potrzebujesz żadnego wybaczenia. Ty zawsze byłeś nam pociechą.

– Jesteście dla mnie zbyt dobrzy. Dziękuję wam jeszcze za wszystko, co zrobiliście i wycierpieliście dla mnie. Proszę was o modlitwę. Nie zapominajcie o mnie! Tak bym chciał widzieć jeszcze mojego wujka…

– Gdyby tylko mógł, przyleciałby tu nawet na skrzydłach, żeby być przy tobie. Lecz w Wielkanoc nie mógł opuścić swojej parafii.

– Drogi wujku, już cię więcej nie zobaczę tu na ziemi, ale mam pełną ufność, że ujrzę cię w niebie. Moja kochana mamusiu, powiedz mu, że czekam na niego w niebie.

– Drogi Ludwiku – odrzekła matka mieszając słowa z potokiem łez – pomnisz tam na swoich rodziców?

– O tak, mamo! Zawsze dawaliście mi dobry przykład. A jeśli dostąpię zbawienia po śmierci, jak mam nadzieję ufając w Boże miłosierdzie, nie omieszkam wypraszać nieustannie łaski z nieba.

Biedna matka, w swym bólu nie mogła powstrzymać łez.

– Kochana mamo, drogi tato – błagał ich – nie płaczcie. Taka jest wola Boga. Odwagi, odwagi! Przecież w niebie jest nasze serce! To tam jest nasza cała nasza pociecha! W niebie! Żegnaj, kochana mamo! Żegnaj, drogi tato! Spotkamy się w błogosławionej wieczności.

Od czasu do czasu zaczynał śpiewać głosem normalnym i tak podniosłym, że można było sądzić, iż jest w doskonałym zdrowiu. Śpiewał Miserere, Litanie do Najświętszej Panny, Ave maris stella i pieśni. Lecz śpiew go wyczerpał, zaproponowano mu zmówienie kilku modlitw. Przestał więc i rozpoczęliśmy odmawianie.

Pierwszego kwietnia o siódmej wieczorem, zanim jeszcze choroba przybrała na sile, kierownik duchowy uznał za właściwe, by udzielić mu ostatniego namaszczenia. Zaledwie rozpoczął, a chory wydał się zupełnie zdrów, odpowiadał klarownie i na temat. Sam ksiądz był żywo zadziwiony i zwrócił na to uwagę. O dziwo, Ludwik chwilę wcześniej wydawał się konać, a oto teraz był w stanie służyć księdzu z najwyższą dokładnością. Odpowiadał na wszystkie formuły i wezwania zawarte w rytuale. To samo zachowanie powtórzyło się jeszcze o jedenastej i pół, kiedy Ludwik przyjmował błogosławieństwo apostolskie. Nieco później rektor (1) zauważył jak zimny pot i wielką bladość zalały twarz chorego.

Po otrzymaniu wszelkich pomocy naszej świętej religii Ludwik nie wyglądał już na chorego, lecz na osobę, która położyła się, ażeby nieco odpocząć. W pełni przytomny, miał spokojną duszę. W swej z wnętrza płynącej radości, co chwilę wygłaszał akty strzeliste na uwielbienie Jezusa ukrzyżowanego, cześć Najświętszej Panny i świętych. Rektor skwitował to tymi słowami: „Doprawdy zbyteczne jest modlić się za jego duszę, on sam o nią najlepiej zadba”. O północy Ludwik pewnym głosem zaintonował Ave maris stella. Ciągnął nie przerywając aż do ostatniej zwrotki nie zważając na zalecenia otaczających go. Skupienie podobne do odblasku nieba, widoczne na jego twarzy, nadawało mu wyraz anioła. Drugiego kwietnia, o pierwszej nad ranem zapytał, ile jeszcze czasu mu pozostało.

– Pół godziny – odpowiedziano.

Ktoś zapytał czy wspomni o nim, gdy będzie w raju.

– Będę pamiętał o wszystkich – odparł – lecz zwłaszcza o tych, którzy pomogą mi jak najszybciej wyjść z czyśćca.

Inny chciał wiedzieć czy nie żałuje, że opuszcza świat, rodziców, przyjaciół.

– Nie, nie żałuję… Moich rodziców zobaczę niedługo w niebie, a aniołowie będą moimi przyjaciółmi przez całą wieczność.

– Co jest dla ciebie największą pociechą w tej chwili?

– Te kilka drobnych rzeczy, które mogłem uczynić z miłości do Maryi Panny i Komuniom, które przyjąłem.

O wpół do drugiej twarz chorego nic jeszcze nie straciła ze swej zwyczajnej pogody, jednakże wydawał się wyczerpany i tracił oddech. Na chwilę powrócił do siebie, po czym zbierając ostatnie siły wypowiedział złamanym, lecz żarliwym głosem z oczami utkwionymi w niebo:

„Najświętsza Panno, moja dobra Matko, Matko tak czule kochana przez Jezusa, Syna Twego. Ze wszystkich stworzeń byłaś jedyną godną nosić Boga w Twoim niepokalanym łonie. Karmiłaś go swym mlekiem, z miłością i czułością tuliłaś w swoich ramionach. Cierpiałaś dzieląc Jego ubóstwo, później widząc Go zbitego, okrytego plwocinami i biczowanego. Syn Twój umarł na Twych oczach w mękach krzyżowych. Wszystko zniosłaś z miłości do Niego. Przez tę miłość uproś mi dar siły, cnotę wiary, żywej nadziei i gorącej miłości. Ponadto udziel mi szczerego żalu za grzechy. Do wszystkich łask, które uzyskiwałem przez Twoje wstawiennictwo w ciągu całego mojego życia, racz dodać mi jeszcze łaskę świętej śmierci. O najlepsza i najczulsza Matko, wspomóż mnie w tej chwili, gdy będę już musiał przedstawić moją duszę Boskiemu Sędziemu. Ty sama złóż ją w ramionach Twojego Jezusa. Obiecaj mi to. Ufając w twoją dobroć, ośmielam się ofiarować moją duszę przez Twoje ręce Najwyższemu Majestatowi, przez co mam nadzieję uzyskać miłosierdzie”.

Takie były dokładnie słowa umierającego. Wypowiedziane tonem uroczystym i z głębokim przekonaniem do łez wzruszyły wszystkich obecnych.

Po tej gorliwej modlitwie Ludwik, jak się wydaje, stracił przytomność. Aby doprowadzić go do siebie zapytałem go czy wie, w jakim wieku zmarł święty Ludwik Gonzaga. Był wzruszony tym pytaniem: „Święty Ludwik – odpowiedział – zmarł ukończywszy dwadzieścia trzy lata, a ja umieram nie osiągnąwszy dwudziestu dwóch”. Jego puls bił coraz wolniej. Zrozumiałem, że zbliżała się jego godzina i że będzie musiał rozstać się ze światem i swoimi przyjaciółmi. Zasugerowałem mu odmówienie aktu, który podaje się konającym. Uważny, uśmiechnięty i spokojny dokładał sił, żeby powtórzyć wszystkie słowa. Oczy miał utkwione w krzyż, ściśnięty w złożonych dłoniach. Dziesięć minut przed oddaniem ducha, wezwał swojego przyjaciela: „Jeśli chcesz czegoś na wieczność… – wyszeptał – ja… żegnam, odchodzę. Jezu, Maryjo, w Wasze ręce oddaję ducha mego”. To były jego ostatnie słowa. Jego wargi zesztywniały, język znieruchomiał. Nie mógł już nic wypowiedzieć; zrobił tylko kilka ruchów i poruszył ustami.

Obecni przy nim ksiądz Sassi i ksiądz Fiorito odmówili Proficiscere, potem polecili jego duszę Najświętszej Panny i świętym aniołom. Na imiona Jezusa i Maryi twarz umierającego rozpromieniła się w radosnym zachwycie, jak gdyby na widok cudownego widzenia. Jego piękna dusza opuściła ciało bez poruszenia. Prawdopodobnie by wzlecieć, jak mamy nadzieję, do nieba i połączyć się z Naszym Panem w wiecznym pokoju. Była druga rano, 2 kwietnia 1839 roku. Ludwik miał dwadzieścia dwa lata bez pięciu dni.

Tak zmarł młody seminarzysta Ludwik Comollo. W codziennym życiu jego serce uchroniło ziarenka cnoty, które uprawiał pomimo pokus światowych. W przeciągu dwóch i pół roku przygotowań do kapłaństwa zasiew ten wzrósł jeszcze, a gdy nadeszła choroba potrafił wyciągnąć z niej korzyści tak, by owe cnoty osiągnęły w nim pełną dojrzałość. Jesteśmy szczęśliwi, że mogliśmy mieć podobny wzór do naśladowania, że był naszym przyjacielem i że mogliśmy korzystać z jego rad. Ponadto wielu z nas mogło docenić jego wierność i przyjaźń. Opuścił nas po to tylko, by wspomagać nas z nieba.

Można by sądzić na pierwszy rzut oka, że dusza równie obdarzona i równie świątobliwa nie powinna tak bardzo obawiać się Bożego sądu. Lecz gdy spojrzymy na to szerzej, zauważymy, że to właśnie w ten sposób Bóg postępuje ze swoimi wybranymi. W duszach wybranych mieszka bojaźń przed Boskim Trybunałem i jego surowością. Tym niemniej Bóg przychodzi na pomoc w wyznaczonym czasie. Podczas gdy grzesznik na łożu śmierci wije się od wyrzutów sumienia i rozpaczy, sprawiedliwy dzielnie przechodzi od bojaźni Bożej do ufności i poddania się Bożej Woli. Odczuwa tym samym słodką radość. Wtedy to rzeczywiście Bóg daje zakosztować sprawiedliwemu stokrotnej nagrody za jego dobre dzieła, zgodnie z ewangeliczną obietnicą, odbiera śmierci jej gorycz i koi duszę. Wiara jest ożywiona wewnętrzną radością, nadzieja umocniona, a miłość staje się bardziej żarliwa. Choroba traci w pewien sposób swą gwałtowność ustępując miejsca przedsmakowi szczęścia wiecznego. Już samo to jest wystarczającą zapłatą za trudy tego życia. Oby ta myśl zachęciła nas do znoszenia ich z poddaniem się Woli Bożej i do uporządkowania naszego postępowania zgodnie z Bożymi przykazaniami.

cdn.

Św. Jan Bosko

(1) Rektorem seminarium był teolog i kanonik Sebastian Mottura, prałat kolegiaty w Chieri. Tam też zakończył życie w 1876 roku w wieku osiemdziesięciu trzech lat.

Powyższy tekst jest fragmentem książki św. Jana Bosko Ludwik Comollo. Wzór młodych.