Rozdział jedenasty. Pąsowy liść klonu. Drużyna, cz. 1

Bożena siedziała przy oknie. Wrzeciono furczało w jej zręcznych palcach, snuła się długa nić. Przędąc podśpiewywała sobie:

Jak ja pójdę na pole, da to wesele moje,
A jak przyjdę do domu, to kieby do zakonu.
Oj dajże mnie, mój Boże, da dajże mnie za morze,
A zza morza na podole, da tam kochanie moje.

Siedząca naprzeciwko niej Halina, usłyszawszy ową przyśpiewkę, spojrzała na kobietę i zapytała:

– Smutno ci?

– A pewnie, że smutno – odpowiedziała Bożena. – Już blisko siedemnaście lat minęło od czasu, jakeśmy obie owdowiały i cięgiem żałobę nosimy, w żałobie żyjemy. Nie usłyszysz śmiechu w tym domu.

– Winnyśmy szacunek zmarłym! – ofuknęła ją Halina.

– A pewnie, pewnie. Ale przez to wasze zapamiętanie to my nie szacunek zmarłym oddajemy, lecz sobie grzechów przysparzamy!

– Cóż ty pleciesz?!

– Toż słyszałam, co głosił pleban od Świętego Pawła, a co sam Pan Chrystus wyrzekł.

– Niby co takiego?

– Zaraz, niech sobie przypomnę. Aha. Tak to było: „Zostawcie umarłe swoim umarłym” i jeszcze: „Niechaj umarli grzebią swych umarłych”. Jeśliby – ciągnęła dalej – wszyscy ludzie czynili, jako my obydwie czynimy, nie usłyszałoby się nigdy śmiechu na tym świecie. I ani jednego by nie było weseliska.

– Może masz i rację – rzekła Halina – ale nie mogę się z onego smutku wyleczyć. Nazbyt wiele w życiu wycierpiałam i nie wierzę, że jeszcze może być mi szczęście pisane. Nie wierzę.

– Tedy wstąpcie, pani, do klasztoru! Bo tak, to tylko po próżnicy czas tracicie. Ni świat z was pożytku nie ma, ni Pan Bóg. A starość idzie!

– Prawdę powiadasz, a i księżna Gryfina, małżonka naszego pana, księcia Leszka Czarnego, sama mi owo radziła, ale za furtę mi nie sporo. Inne ja mam marzenia, inne plany. Tyle, że nie śmiem ich w czyn wprowadzać, bo nie wiem, co by wówczas ludzie o mnie rzekli. A i – po prawdzie – nie mam pojęcia, jak mogłabym one w czyn wprowadzić.

– A jakież to plany? – zaciekawiła się Bożena.

– Chciałabym zebrać drużynę, stanąć na jej czele i ruszyć nad granicę. Strzec jej przed tatarskimi zagonami. Ileż żywotów można by w ten sposób ocalić, a iluż ludziom zaoszczędzić męki lub strasznej niewoli!

– Cóż wy, pani, mówicie?! – zakrzyknęła Bożena. – Toż nie godzi się niewieście parać wojennym rzemiosłem! Nie dla białogłowskich dłoni rękojeść miecza. Ot, nici prząść, a tkać, a haftować, dzieci rodzić, miłości Boga i ojczyzny ich uczyć! Toż nasza powinność! Toż nasze przeznaczenie! Toż odpowiedzialność największa!

– Wiem, wiem ci ja o tym. Lecz pomyśl sobie tylko. Czyż nie mam aby takiego obowiązku? Ojciec prócz mnie, nie miał dziedzica. Któż go pomści? Jaśkowi nie dałam syna, bezpotomnie odszedł z tego świata. Tedy i on nie pomszczony. Jedno mnie tylko martwi.

– Cóż takiego?

– To, iż jeślibym się zdecydowała w czyn wprowadzić one rojenia, nikt za mną pójść nie zechce. Któryż mężczyzna podda się niewieście?

Halina umilkła, a Bożena wsparłszy głowę na pięści siedziała zamyślona. Minęło chwil kilka, zanim ozwała się na nowo:

– A na to może by i była rada.

– Jakaż rada? – zaciekawiła się Halina.

– Słuchajcież, pani. Wy myślicie brać pod rozkazy prawych rycerzy. Otóż, jak sama powiadacie, żaden z nich nie zechce słuchać. Ale gdybyście tak…

Tu urwała, jakby nie śmiejąc dokończyć myśli.

– Co gdybym? Mówże, kobieto! – zniecierpliwiła się Halina.

– Kiedy nie śmiem, bo pomysł, choć nie głupi, to chyba niegodziwy.

– Ależ powiadaj, a ocenę mnie pozostaw!

– Gnije w lochach zamkowych paru nieprawych rycerzy. Za rozliczne winy tam gniją. Przyobiecaj któremu wolność w zamian za posłuszeństwo i uczyń z niego przywódcę. Resztę drużyny uformuj ze swych poddanych. Może i z kmieciów?

– Ba! Obiecywać mogę wiele! Ale po pierwsze obiecać wolność, a dać ją, to dwie różne rzeczy. Po wtóre zasię, wątpię, by nawet owi skazańcy chcieli oddać się pod niewieście rozkazy.

– Co do pierwszego, to nie wierzę, by wam książę odmówił łaski, jeśli go tylko o to poprosicie. Co do drugiego zaś myślę, że wszystko zależy od waszej wymowy. Przecie spróbować nie zawadzi.

– Masz rację. Spróbować nie zawadzi.

Bożena poweselała nieco i znów zaczęła nucić pod nosem. Tym razem jakowąś weselszą piosenkę. Halina natomiast zamyśliła się: „Oto może istotnie warto będzie popróbować?”

– Najlepiej zrobicie, pani, jeżeli rozmówicie się z którym z onych skazańców jak najrychlej – ozwała się znów Bożena. – A weźmiecie mnie ze sobą na ona wojnę? – dodała po chwili.

Halina roześmiała się:

– Przecie mi sama tłumaczyłaś, że nie godzi się niewieście wojować, a teraz się napraszasz?

– Zawsze wam będzie raźniej ze mną, niż samej. I przystojniej.

***

Gdy Halina zeszła po wąskich i stromych kamiennych stopniach w głąb podziemia, kędy za rozmaite przewiny odbywali karę skazańcy, ogarnęło ją przygnębienie i lęk. Owo miejsce przywodziło jej bowiem na myśl niemiłe wspomnienia z dzieciństwa, gdy to wraz z piastunką błąkały się w zawikłaniu mrocznych korytarzy, a śmierćkostucha zaglądała im w oczy.

Tym razem jednak nie musiała się lękać. Przodem podążali pachołkowie unoszący w górę smolne pochodnie gorejące krwawym blaskiem i rozświetlające ciemność podziemi.

Rychło też stanęli u mocnych drzwi zbitych z dębowych bali, a gęsto okutych żelaznymi ćwiekami. Gdy rozwarły się z przeraźliwym skrzypieniem zardzewiałych wrzeciądzy, ujrzała w głębi niewielkiej sklepionej komnatki, do której nie przenikał ani promyk dziennego światła, wiązkę słomy i leżącego na niej skazańca.

Był to rosły, chociaż bardzo chudy mężczyzna, przypominający swoim wyglądem straszydło jakieś, a nie zwyczajnego człowieka. Włosy i brodę miał niezmiernie długie, splątane ze sobą, a odziany był w brudne łachmany, porozrywane w wielu miejscach. Przez dziury w odzieniu wyzierało gołe ciało.

Loch był nadzwyczaj zimny i wilgotny. Więzień chyba jednak przywykł już do tych przerażających warunków, bo nie widać było, aby cierpiał z onego powodu.

Oswoiwszy się nieco z blaskiem pochodni i dostrzegłszy przybyłą wraz ze strażnikami Halinę, podniósł się na nogi i ze zdziwieniem ogromnym przyglądał się jej.

– Kim jesteście, pani? I czegóż tu szukacie? – zapytał po krótkiej chwili milczenia, podczas której kobieta lustrowała go bacznie.

– Jestem Halina, wdowa po świętej pamięci Janie herbu Pilawa, wojewodzie sandomierskim.

– Ja zaś – tu więzień skłonił się grzecznie – jestem Kresław, herbu Półkozię, niewinnie skazany na loch, w którym Bóg jeden wie, jak długo już gniję, bom zatracił rachubę czasu.

– Nie tylko jeden Pan Bóg wie o tym, ale i ja także – wtrącił któryś ze stróżów więziennych. – Ledwo minęło cztery lata, jak cię tu, panie, zamknięto. I dziękuj Najwyższemu, iż żyjesz.

Na te słowa Kresław błysnął białymi zębami, wpółrozwarłszy w grymasie wściekłości wargi. Zaklął szpetnie, nie bacząc na obecność niewiasty, a później krzyknął:

– Bodaj by mnie wówczas ścięto, a nie skazywano na powolne konanie w tym grobie, gdzie jedynymi towarzyszami są szczury i… wspomnienia.

– I za cóż cię, panie Kresławie, uwięziono? – zapytała Halina.

– At, za nic! Rozpłatałem łeb jednemu ruskiemu kupczykowi, bom go przyłapał na oszustwie. Ale jego towarzysze narobili gwałtu, do księcia poszli ze skargą, pomawiając mnie o rozbój. Książę zaś nie bawił się w ceregiele, tylko kazał mnie ściąć, ale pani Gryfina wybłagała, by darował mi życie. I od tamtąd gniję tu, bez nadziei na śmierć i bez nadziei na życie.

– Rozbój to ciężkie przewinienie… – ozwała się Halina.

Kresław nie pozwolił jej dokończyć. Uderzył się z całej mocy ściśniętą pięścią w udo i ryknął pełną piersią:

– Jakiż tam rozbój?! No, jaki?! Ubiłem Rusina, to prawda, alem przecie jego towaru nie tknął. A że reszta przerażona umknęła, porzuciwszy ładowne wozy u mnie na dziedzińcu, to czy moja w tym wina? Gdybyż miał to być rozbój, wszystkich ich bym wydusił, ciała cichaczem pogrzebał, wozy spalił, a towary dobrze schował. Alem przecie tego nie uczynił. Jeśli mi, pani, nie wierzysz, spytaj ludzi, jak było. Gdy książęcy przyszli mnie brać, anim się opierał, anim się lękał. A one wozy kupieckie stały nienaruszone tam, kędy je hołota ruska zostawiła. Osądź tedy sama, jakiż to niby ze mnie rozbójnik?

– Jeślić to prawda, co mówisz, owo istotnie niewinnie cierpisz w tym podziemiu i może warto byłoby…

– Co byłoby warto?! – oczy Kresława zabłysły pełne nadziei.

– Wyrwać cię z lochu. Wszelako pod pewnym warunkiem – ozwała się Halina.

– Mów, pani, mów!

Opowiedziała mu tedy pokrótce swe dzieje, opowiedziała też o planie, jaki wylągł się w jej głowie, aby zebrawszy drużynę zbrojnych, osiąść z nią na pograniczu i tam ścierać drobne oddziały tatarskie i ruskie, zapuszczające się na polską stronę dla łupów i by łowić niewolników.

– A jakaż moja w tym rola? – zapytał Kresław.

– Ty oną drużynę zbierzesz, ludzi wyćwiczysz i powiedziesz do walki.

– Tedy szykujesz mnie, pani, na swojego wojewodę?

– Nie, raczej na swoją prawą rękę, bo przewodzić zbrojnym będę sama – powiedziała Halina.

Usłyszawszy te słowa, więzień zaniósł się śmiechem serdecznym. Śmiał się długo i głośno, a gdy się już nieco uspokoił, rzekł:

– No! O czymś podobnym nie słyszałem, jak żyję? Niewiasta-rycerz! Tego nawet w baśniach nie znajdziesz!

– Jeśli tylko tyle masz mi do powiedzenia, Kresławie – zimno ozwała się Halina – tedy żegnaj.

Dała znak pachołkom, ażeby zawarli drzwi, i przestąpiwszy próg wyszła na korytarz.

– Nie! – krzyknął więzień. – Nie! Zaczekaj, pani! Nie odchodź! Dobrze! Zgadzam się na wszystko! Tylko wydobądź mnie z tego grobowca. Zabierz na słońce, na powietrze! Zaaabierz mnieee!

Halina powoli odwróciła się do krzyczącego i powiedziała:

– A zatem dobrze. Wyjdziesz z lochu, ale przecie nie od razu. Uzbrój się w odrobinę cierpliwości. Pierwej muszę pomówić z księciem, przekonać go, iż zasługujesz na łaskę i na uwolnienie, a to przecież musi potrwać.

– Lecz wrócisz po mnie? Wrócisz?!

– Wrócę, boś mi potrzebny… A poza tym, uwierzyłam także, iżeś niewinny, że to tylko los okrutny zawziął się na ciebie i wpędził w oną nędzę, którą teraz cierpisz. Zaufaj mi tedy i czekaj… czekaj.

Drzwi więzienia zatrzasnęły się, a pachołkowie zaryglowali je mocno, po czym wysunąwszy się do przodu i uniósłszy wysoko pochodnie, skierowali ku wyjściu.

Halina podążała za nimi zamyślona. Oto znalazła człowieka gotowego za cenę wolności pomóc zrealizować jej plany. Ale czy zdoła go wydobyć z mroków podziemia, czy zdoła przekonać księcia, iż nie uczyni błędu, jeśli odda go światu?

Zastanawiała się także, czy ów jej nie zawiedzie i nie odwoła obietnicy uczynionej w lochu. Gotowa jednak była zaryzykować. Gotowa byłaby zresztą i na więcej, niż tylko na to, co miała zamiar teraz uczynić, czyli błagać księcia Leszka Czarnego, następcę Bolka, Wstydliwym zwanego, na sandomierskim tronie, o łaskę dla więzionego rycerza Kresława.

Gdy weszła do swojej izby, znajdująca się tam Bożena spojrzała na nią pytająco. Halina potakująco skinęła głową i rzekła:

– Zgodził się. I jak mi się widzi, nie kłamie, że niewinnie jest więziony.

– Tedy proś za nim księcia, pani – ozwała się Bożena – a nie tylko ziszczą się twoje pragnienia, ale jeszcze spełnisz dobry uczynek.

Naraz z dworu dobiegł ich uszu jakiś gwar. Słychać było głosy wielu ludzi, śmiech, stąpanie licznych końskich kopyt. Halina krzyknęła, przyzywając pannę służebną, a gdy ta weszła do izby, rzekła do niej:

– A wyjrzyj na dwór i zobacz, co tam się dzieje.

– To nie wiecie, pani? – zdziwiła się dziewka. – Toż książę ściągnął do Sandomierza z całym dworem! Oj, wesołoż teraz będzie na zamku, wesoło!

– Los wam idzie na rękę. Miast wy do księcia, książę przybył do was – uśmiechnęła się Bożena.

– Dobry to znak – zgodziła się Halina. – Jutro, skoro książę odpocznie nieco, pójdę prosić za Kresławem.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Pąsowy liść klonu.