Rozdział dziesiąty. Fiord Świętego Olafa

Pewnego razu, a właściwie pięćset lat temu, w małej wiosce na północno-zachodnim wybrzeżu Norwegii mieszkał chłopiec o imieniu Krzysztof. Jego ojciec był rybakiem i mieszkał w małej drewnianej chatce nad brzegiem morza. Okolica była bardzo skalista i pełna niebezpieczeństw dla rybaków, tylko ludzie urodzeni i wychowani na miejscu odważali się wyjść w burzliwe morze w zimie, a mimo to każdego roku wielu z nich ginęło.

Miejscowi mieli szorstkie charaktery i prowadzili proste życie. Od kołyski uczyli się bez szemrania znosić wszelkie niewygody; zimno, głód, zmęczenie i trud były ich codzienną dolą. Rzeczywiście był to twardy naród; wątli umierali we wczesnym dzieciństwie, ponieważ nie mogli znieść ostrego klimatu i prostego, skąpego pożywienia.

W siódmym wieku przywędrowała tam prawdziwa wiara. Angielski ksiądz, którego zmuszono do ucieczki z własnego kraju, przydryfował w łodzi nad brzeg morza, tuż obok chatki Krzysztofa. Z morza, spośród niskich, podwodnych skalistych raf wystawała tam wysoka, spiczasta skała, zwana Skałą Świętego Olafa. Łódź księdza uderzyła o nią i przełamała się prawie na dwie części, jednak morze nie wdarło się do niej, dopóki nie zbliżyła się na dwadzieścia metrów do plaży, a ksiądz mógł przebrnąć przez wodę do brzegu.

Mama Krzysztofa nie żyła, a wychowywała go babcia, mieszkająca u jego ojca. Coraz bardziej się starzała, jej twarz przypominała zwiędnięte jabłko, jej wzrok także bardzo się pogorszył, więc Krzysztof często zostawał w domu, aby jej pomagać, kiedy starszy brat i ojciec wypływali w morze. Krzysztof był bardzo szlachetny i stanowił wielką pociechę dla babci. Ksiądz nauczył go czytać, co było wyjątkową umiejętnością w tamtych czasach, a Krzysztof jako bardzo zdolny uczeń najbardziej lubił letnimi wieczorami siadać z babcią przed chatką i czytać Ewangelię, podczas gdy staruszka dziergała na drutach.

– Popatrz babciu! – zawołał, biegnąc do domu w jeden z wrześniowych wieczorów zanim jeszcze zrobiło się zimno, a czerwone słońce świeciło w złotej chwale wysoko nad horyzontem. – Wyjdź na klif, to przeczytam ci nową książkę, którą skopiował i opatrzył ilustracjami ojciec Benedykt, napisał ją święty Jan i mówi wszystko o Niebie.

Pokazał jej mały pergaminowy tom zapisany czarnymi, niewyraźnymi literami, otoczonymi kiściami złotych liści i czerwonych oraz niebieskich kwiatów, w których gnieździły się wielobarwne ptaki i dziwne stworzenia, narysowane w wolnych chwilach przez mnicha.

– Bez wątpienia to bardzo piękne – powiedziała staruszka. – Chodźmy nad urwisko, a być może uda nam się zobaczyć ojca powracającego do domu.

Leżąc na plecach w kępie wrzosu Krzysztof czytał babci ostatnie rozdziały Objawienia świętego Jana opisujące piękno i szczęście jakie czekały ludzi w przyszłym życiu.

– I morza już nie będzie – przeczytał, a później spojrzał szybko w górę i powiedział. – Babciu, nie sądzę, żeby podobało mi się Niebo bez morza. Zobacz jakie ono jest teraz piękne! Pod nimi zielone morze rozciągało się aż po horyzont, a złote światło zachodzącego słońca muskało śnieżne grzywy wesoło chlupoczących fal, delikatnie rozpryskujących się w nieruchomym, łagodnym powietrzu.

– Żyję dość długo – odpowiedziała babcia – i widziałam już te łagodne fale, podskakujące i pieniące się wokół kruchej małej łódki. I widziałam także, jak wznosiły się z okrutnym rykiem i połykały ją. Ach, dziecko, kocham te słowa! Są muzyką dla mych uszu: „I morza już nie będzie”.

– Czy to takie straszne? – powiedział chłopiec. – Widziałem już sztormy, ale nigdy wraku statku, bo jeśli łodzie były zdatne do żeglugi, a mężczyźni silni i odważni, fale ich jedynie kołysały, niczym kołyskę lub huśtały nimi tak, jak ja lubię się huśtać na konarze drzewa.

– Ach, dziecko – odparła babcia. – Jak mało wiesz o tym, dlaczego mocny, duży statek nie zawsze potrafi oprzeć się falom. Widziałam walczący godzinami statek, który następnie rozbił się o Skałę Świętego Olafa. Ale to zbyt smutne, aby ci o tym opowiadać.

– Nie, babciu, jestem coraz starszy, wkrótce będę mężczyzną, a tak mało wiem poza tym, czego nauczyli mnie mnisi. Opowiedz mi o tym.

– Tej nocy, której się urodziłeś – powiedziała babcia – w Wigilię Bożego Narodzenia, przez cały dzień padał śnieg, a zimny, północny wiatr wiał tak mocno, że nie mogłam ustać na klifie. Nikt nie wypływał łodziami od ponad tygodnia, lub nawet jeszcze dłużej, z powodu gwałtownego wiatru. Koło północy ludzie, którzy szli do kościoła na Pasterkę, ujrzeli światła i wkrótce dostrzegli poprzez padający śnieg ciemny kształt dużego okrętu. Twój ociec był najodważniejszy ze wszystkich i wypłynął w morze, ale nie zdołali nikogo uratować. Następnego poranka na brzegu znaleźli wyrzucone przez morze ciała i wiele różnych przedmiotów. Twoja mama, która była już umierająca, usłyszała o katastrofie i błagała ojca Benedykta, aby cię ochrzcił imieniem Krzysztof twierdząc, że pewnego dnia zasłużysz, aby nosić to imię.

– A co ono oznacza, babciu?

– Niosący Chrystusa. Święty Krzysztof służył Bogu przenosząc ludzi na prom na rzece, ponieważ był silniejszy od wszystkich śmiertelników i pewnej burzliwej nocy spotkał go zaszczyt przeniesienia na prom Dzieciątka Jezus, choć myślał, że nie uda mu się przekroczyć rzeki. Każdy, kto nosi to imię musi więc zawsze nosić w sercu Pana Jezusa.

– Chciałbym zobaczyć Dzieciątko Jezus – powiedział chłopiec. – Jak myślisz, czy jeśli znajdę głęboką rzekę i stanę w niej, On przyjdzie i poprosi mnie, żebym Go przeniósł?

– Nie, dziecko – odpowiedziała babcia. – Święty Krzysztof postanowił służyć najpotężniejszemu panu i najpierw służył światu i diabłu, lecz później usłyszał, że Jezus jest Panem panów i Królem królów. Zapytał więc starego pustelnika, w jaki sposób może odnaleźć Jezusa, aby stać się jego sługą, a świątobliwy człowiek odpowiedział mu, że służymy Jezusowi czyniąc dobro dla biednych i słabych.

– Będę służył słabym – powiedział Krzysztof. – Będę codziennie zamiatał chatę starego Jansena, jeśli mi pozwolisz i gdy zrobię już dla ciebie wszystko co mogę. Będę pracować ciężej gdy stanę się mężczyzną. Pójdę i poszukam biednych i chorych ludzi, którym będę mógł służyć.

– Bóg chce, abyśmy pomagali tym, którzy staną na naszej drodze. Bardzo niewielu ludzi powołuje do tego, aby szukali nowych wyzwań. Nie mam jednak wątpliwości, że objawi ci swoją wolę.

***

Minęło kilka tygodni, a Krzysztof czytał babci słowa świętego Jana tak często, że oboje nauczyli się ich na pamięć.

Następnie zaczęli czytać Ewangelię świętego Mateusza i Krzysztof nauczył się, że „Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili”.

Często leżał w kępach wrzosu na klifie i myślał o świętym Krzysztofie i Dzieciątku, a jeszcze więcej o Niebie, w którym nie ma morza. Ojciec nauczył go kochać morze i myśleć o nim jak o przyjacielu dającym środki do życia ojcu i rybakom z wioski.

Pragnął bardziej niż kiedykolwiek być jak jego imiennik i wydawało mu się, że pomaganie babci i staremu, coraz bardziej ślepnącemu Jansenowi nie było godne miana dobrego uczynku dla Jezusa.

Gdy nadeszła Wigilia spędził cały dzień na modlitwie w kapliczce przy klasztorze.

Jego serce przepełniało pragnienie, którego nie potrafił powstrzymać.

Po południu dokładnie posprzątał małą chatkę i poszedł poczytać staremu Jansenowi, bardzo przygaszonemu i smutnemu od czasu, gdy stracił wzrok.

– Jak ten wiatr wyje – powiedział staruszek, gdy zmrok nadciągnął nad ziemię i morze. – Słyszysz jak zawodzi na dworze? Przypomina mi to noc kiedy się urodziłeś.

– I do tego znów zaczyna padać śnieg – powiedział Krzysztof wyglądając za drzwi.

– To będzie niespokojna noc – rzekł Jansen potrząsając głową, gdyż miał złe przeczucia. – Oby Bóg zachował w zdrowiu wszystkich, którzy dzisiejszej nocy wypłynęli na głębokie morze.

– Powiedz mi Jansenie czy widziałeś rozbity statek tej nocy kiedy się urodziłem?

– Tej nocy byłem na morzu. Wypłynąłem łodzią do fiordu i wracałem właśnie do domu, aby świętować Boże Narodzenie po tygodniu nieobecności. Wprowadziłem łódź do fiordu i udało mi się wejść na skałę, gdy nadciągnęła burza i zostałem tam przez całą noc, fale rozbijały się prawie nad moją głową, nawet na tej wysokiej skale. Zobaczyłem światła statku na morzu, ale nie mogłem ich ostrzec. Myślę, że i tak by się rozbił, bo wiatr rzucał nim niczym zabawką.

O poranku burza ucichła i popłynąłem do domu. Cała plaża była usłana drewnem i kawałkami statku, a kilka dni później morze wyrzuciło na brzeg ładunek i pasażerów.

To dlatego palimy ogień na Skale Świętego Olafa w burzliwe noce, a szczególnie w Wigilię Bożego Narodzenia. To właśnie wtedy Święty rozbił się o tę zdradliwą skałę.

– Jednak bezpiecznie dotarł na ląd – powiedział Krzysztof. – Chciałbym móc wychodzić w morze i pomagać rozbitkom.

– Poczekaj aż wyrośniesz na mężczyznę – odpowiedział Jansen. – Nie masz jeszcze dość siły, aby wykonywać tak ciężką pracę, ale powinieneś opiekować się babcią i mnie też całkiem dobrze pomagasz, a to w oczach Boga są tak samo szlachetne czyny, jak wyjście w morze podczas burzy, a nawet wymaga dużo więcej cierpliwości.

– Och nie, Jansenie – zaprotestował chłopiec. – Przebywanie z tobą i babcią sprawia mi wielką przyjemność. Nigdy na mnie nie nakrzyczałeś i opowiadasz mi takie ciekawe historie.

– Może pewnego dnia wyjdziesz w morze podczas sztormu i uratujesz czyjeś życie, Bóg jeden wie, że już dostatecznie wielu ludzi straciło życie na tym skalistym wybrzeżu.

– Ile miałeś lat gdy po raz pierwszy wyszedłeś w morze? – zapytał Krzysztof.

– Czternaście, ale byłem znacznie silniejszy od ciebie. Nigdy nie chorowałem, nawet jednego dnia. Gdy pierwszy raz zobaczyłem wrak, miałem siedemnaście lat. To był statek ze Szkocji, który zdryfował na skały. Marynarze zbuntowali się przeciwko kapitanowi i statek zawrócił z obranego kursu. Twój ojciec niemal stracił życie, gdy odważnie próbował pomóc załodze. Uratował czternastu ludzi, wśród nich także kapitana.

– A ty Jansenie?

– Tylko syna kapitana, dwunastoletniego chłopca. Ach, jakże on się mnie kurczowo trzymał! Gdy zbliżyliśmy się do brzegu, opuściły mnie siły. Wtedy twój tato rzucił linę, która uderzyła mnie w twarz w ciemnościach. Chwyciłem ją i wciągnięto nas na ląd, więc tak naprawdę to uratował nas twój ojciec.

– Słuchaj! – powiedział Krzysztof. – To dzwony kościelne. Lepiej już idźmy, przedzieranie się przez śnieg zajmie nam sporo czasu.

Opatulił mężczyznę w futrzany szal i czapkę i zapalając latarnię ruszyli ramię w ramię do kościoła.

Wydawało im się, że wiatr wiał ze wszystkich stron i raz dźwięk dzwonów rozlegał się blisko ich uszu, a raz wiele mil dalej. Śnieg ciągle padał i był tak głęboki, że sięgał im do kostek.

Nie mogli ze sobą rozmawiać, bo owinęli się szalami aż po oczy, a poza tym prawie zabrakło im tchu z wysiłku włożonego w opieranie się wiatrowi i brodzenie w śniegu.

Krzyś był bardzo szczęśliwy, gdy zbliżyli się do kościoła na tyle, że mogli dojrzeć świętych na witrażach okiennych i ich barwne odbicia na śniegu.

W końcu stanęli w kruchcie i usłyszeli śpiew mnichów na chórze i głębokie, niskie dźwięki organów.

Otrzepując śnieg z butów i ubrania weszli do kościoła, ogrzanego tysiącem świec zapalonych ze względu na wielkie święto.

Krzyś poszedł do zakrystii, ponieważ był jednym z chórzystów i gdy dzwon w wieży wybił północ ruszył z procesją ubranych na biało mnichów i chłopców w purpurowych szatach i białych koronkowych komżach, śpiewając Venite adoremus.

Po Mszy świętej wszyscy ludzie mieli zebrać się w refektarzu dla gości, aby zakończyć post spożywając potrawy przygotowane dla nich przez zakonników.

Jednak spoglądając w morze pewien stary i doświadczony rybak ujrzał migoczące światła, a jego wyostrzony słuch wychwycił w wyciu wiatru dźwięk ludzkich głosów, błagających o pomoc. Rybacy tak szybko, jak to było możliwe pospieszyli nad brzeg morza, postanawiając za wszelką cenę uratować zagrożone istnienia ludzkie.

A Krzysztof zmówił pospieszną lecz gorliwą modlitwę i pomknął niczym strzała nad brzeg morza, zdecydowany umrzeć lub ocalić czyjeś życie tej nocy. Nikt go nie zauważył w ogólnym rozgardiaszu i zamęcie. Krzysztof zaś zapomniał zdjąć purpurową szatę chórzysty i nie zrzucił nawet koronkowej komży.

Statek uderzył w Skałę Świętego Olafa, a następnie wiatr, zamiast zepchnąć do fiordu, wyciągnął go znów na pełne morze. Ojciec Krzysztofa wypłynął już daleko w morze w swej łodzi, a pozostali podążali za nim. Chłopiec odnalazł małą łódkę należącą do jego taty, którą pozwalano mu pływać samemu na niedalekie odległości w letnie dni, gdy wiała łagodna, delikatna bryza, a morze było gładkie niczym szyba.

– A teraz święty Krzysztofie, pomóż mi – zawołał z bijącym szybko sercem spychając łódkę do morza.

Wiatr rzucał nią na wszystkie strony. Chłopiec musiał użyć wszystkich sił przy wiosłach, aby stawić mu czoła, a mimo to czasem spychał go w kierunku lądu. Śnieg i pył wodny z szalejących fal oślepiały go, lecz słyszał głosy wołające o pomoc i starał się jak mógł, aby do nich dotrzeć. Gdy zbliżył się do statku, minęła go łódź powracająca na ląd i w świetle latarni ujrzał swojego tatę z trzema ludźmi uratowanymi z wraku. Ojciec, nie wiedząc z kim rozmawia, zawołał do niego, że chyba nie ma już nadziei na uratowanie kogokolwiek. Statek został rozbity na drobne kawałki, wokół pływały wielkie bale drewna i z pewnością mogły wywrócić każdą małą łódkę.

Krzysztof nie odpowiedział, lecz podwoił wysiłki i w końcu znalazł się obok wielkiego okrętu, wokół którego fale ryczały niczym lwy wokół małego jelenia.

Kawałki drewna uderzały go w twarz, a jego łódka zderzyła się z belkami odłączonymi od statku i omal nie wywróciła do góry dnem. Ale wciąż się przybliżał, ponieważ rozpoznał w mroku ludzkie sylwetki na rozbitym statku, a okrzyki rozpaczy przedarły się do niego przez wycie wiatru i szalejące bałwany.

Dryfującej beli trzymał się kurczowo mężczyzna z niemowlęciem w ramionach; widząc w świetle latarni, że łódź była niczym więcej niż zabawką z dzieckiem na pokładzie, wepchnął do niej niemowlę, a sam zniknął pod powierzchnią fal.

Nad łodzią przeszła wielka fala, wypełniając ją częściowo wodą i unosząc ze sobą wiosła. Krzysztof podniósł niemowlę z dna łodzi, ponieważ leżało w wodzie i trzymał je w ramionach.

Wiatr wiał w dobrym kierunku i popychał łódkę ku domowi. Fale rzucały nią, raz unosząc się na wysokość góry, raz opadając jakby do najgłębszych części morza.

Krzysztof siedział jednak w łodzi, przyciskając niemowlę do piersi i modląc się do Boga. W końcu nadeszła wielka fala i z dźwiękiem, który przypominał chłopcu szyderczy śmiech, wywróciła łódkę do góry dnem tuż przy Skale Świętego Olafa. Przytulając niemowlę jedną ręką do piersi i prawie całkowicie opadając z sił Krzysztof pomyślał, że wybiła jego ostatnia godzina.

– O słodki Jezu, skoro przyjąłeś usługi świętego Krzysztofa, pomóż mi – wykrzyknął głośno, gdy fale zamykały się nad jego głową i poczuł, że zaczyna tonąć wraz ze swym brzemieniem.

Wynurzył się znów na powierzchnię i oto patrzcie! W ciemności zajaśniało światło i przed chłopcem ukazało się Dzieciątko. Objęło Krzysztofa ramieniem i idąc po falach prowadziło go i podtrzymywało, aż do samego brzegu, gdzie ludzie klęczeli zadziwieni cudem i pełni czci.

Gdy Dzieciątko Jezus zniknęło i zebrali się wokół Krzysztofa, byli zadziwieni tym, że ubrania chłopca niemowlęcia były suche. Niemowlę przebudziło się, uśmiechnęło, wyciągnęło małe rączki, aby pogłaskać Krzysztofa po twarzy i zaczęło gaworzyć. Ocalona z katastrofy matka dziecka upadła do stóp chłopca, a jej serce przepełniała taka radość, że nie mogła wydobyć ani słowa. Gdy przytuliła niemowlę do piersi, z jej oczu popłynęły łzy, lecz były to łzy wdzięczności i szczęścia.

Następnie wszyscy poszli do kościoła, aby złożyć uroczyste podziękowania Bogu za uratowanie przed sztormem.

Burza ucichła, gdy zniknęło Dzieciątko Jezus i tony Venite adoremus docierały wszędzie, nawet do uszu babci w małej chatce na klifie.

Gdy jakiś czas później przytuliła do siebie swojego dzielnego, małego wnuczka, a ojciec opowiedział jej cudowną historię, wymruczała:

– I morza już nie będzie. Czy teraz rozumiesz, chłopcze?

Chłopiec objął ją za szyję i wyszeptał:

– Jednak i tak muszę je kochać, droga babciu, ponieważ pokazało mi piękne oblicze Tego, który jest światłem w krainie, gdzie nie ma już wraków statków, smutku, płaczu, ani żadnego bólu, gdyż On sam ociera łzy ze wszystkich oczu.

A gdy zszedł nad brzeg morza i ujrzał martwe ciała wyrzucone niczym wodorosty na piasek, jego myśli poszybowały ku odległemu miejscu, w którym nie ma takich smutnych i okropnych widoków, bo „morza już nie będzie”.

A. Fowler Lutz

Powyższy tekst jest fragmentem książki A. Fowlera Lutza Krzyżowiec Wilfred oraz inne fascynujące opowieści.