Rozdział jedenasty. „Confido”

Kiedy w kraju przywrócono wreszcie przynajmniej częściowy pokój, okazało się, że liczba ubogich zwiększyła się ogromnie, a istniejące instytucje dobroczynne nie potrafią poradzić sobie z całym nieszczęściem i nędzą Paryża. Wincenty wpadł wtedy na pomysł założenia domu, który byłby schronieniem dla mężczyzn i kobiet w podeszłym wieku, niezdolnych do samodzielnego zapewnienia sobie utrzymania. Opiekę nad fundacją powierzono siostrom miłosierdzia; zdolni do pracy pensjonariusze otrzymali zajęcie, zaś zyski przeznaczono na utrzymanie całego przedsięwzięcia.

Okazało się ono wielkim sukcesem, zaś nieszczęśnicy, którzy znaleźli wygodne schronienie i życzliwe przyjęcie byli tak szczęśliwi, że Panie Miłosierdzia zdecydowały się założyć podobną instytucję dla wszystkich żebraków Paryża. Król przekazał towarzystwu spory kawałek ziemi, wykorzystywany dotąd do produkcji saletry, a także znaczną sumę pieniędzy. Budowa szpitala, znanego pod nazwą „La Salpetierè” ze względu na poprzednią funkcję miejsca, w którym go postawiono (1), postępowała dość szybko; jednak żebracy, którzy mieli go zapełnić, nierzadko zdemoralizowani włóczędzy, nie okazywali entuzjazmu na myśl o przeprowadzeniu się tam i podjęciu regularnej pracy. Wincenty wolałby rozpocząć na mniejszą skalę, tylko z tymi, którzy przyjdą z własnej woli; przepełnione entuzjazmem Panie Miłosierdzia oznajmiły jednak, że żebraków należy dla ich własnego dobra sprowadzić siłą; król zaś zgodził się z tą opinią. Salpetierè wypełniło się więc bardzo szybko, zaś pełni krzepy naciągacze, żebrzący dotąd na ulicach Paryża i udający ciężko chorych, zaczęli zdrowieć na samą myśl o zarabianiu na życie ciężką pracą. Ryzyko bycia przewiezionym do Salpetierè czyniło żebractwo bardzo niepopularnym zajęciem, a ulice Paryża stały się dzięki temu znacznie bezpieczniejsze.

W roku 1658, na dwa lata przed śmiercią, Wincenty nadał Zgromadzeniu Misji Reguły i Konstytucje. Chodzi o dzieło Boże, wyjaśnił, nie ma tu nic, co należałoby do niego samego. Gdyby było inaczej, obawiałby się, że jego wkład wszystko popsuje. Ci, którzy go słuchali i byli świadkami długiego, świętego życia, mądrości i miłosierdzia, wiedzieli lepiej.

Klasztor św. Łazarza stał się centrum, w którym wszystkie pełne zapału dusze, pragnące służyć Bogu i pracować dla dobra innych, zbierały się, by szukać rady i inspiracji u stóp jego świętego założyciela. Listy ze wszystkich stron świata, od wszelkiego rodzaju ludzi potrzebujących pomocy i wskazówki zajmowały starcowi czas pomiędzy wydawaniem poleceń, odwiedzaniem chorych i przyjmowaniem wszystkich, którzy przyszli prosić go o radę. Aż do samego końca wstawał o czwartej nad ranem, spędzając pierwsze godziny dnia na modlitwie – i to pomimo tego, że ostatnie lata życia wypełnione były dotkliwym cierpieniem cielesnym.

Nogi i stopy, od dawna będące przyczyną bólu, stały się tak spuchnięte i zaognione, że każdy krok był dla niego torturą. Następnie pojawiły się wrzody, pękające i pozostawiające otwarte rany. Mówiono wówczas, że wiele lat wcześniej zajął miejsce skazanego na galery nieszczęśnika, będącego na skraju całkowitego załamania; choroba, na którą cierpiał miała być spowodowana przez ciężkie kajdany, przy pomocy których przykuto Wincentego do ławki. Jak głosi opowieść, minęło kilka miesięcy, nim odkryto jego bohaterskie poświęcenie i wypuszczono na wolność, by tam do końca życia cierpiał za swój szlachetny czyn. Kiedy pytano go, czy opowiadana o nim historia rzeczywiście się wydarzyła, zmieniał temat tak szybko, jak to było możliwe. Tym, którzy wiedzieli, jak gorliwie wypiera się – o ile tylko może – wszelkich czynów, które mogłyby przynieść mu uznanie, wydawało się to przekonującym dowodem jej prawdziwości. W ostatnich latach życia z największą trudnością przekonano go, by zgodził się na rozpalanie ognia w swojej komnacie i dodatkowe okrycie na łóżku; w trakcie ostatnich konferencji dla księży misjonarzy i sióstr miłosierdzia wyrzucał sobie jednak gorzko to „wygodnictwo”.

Były jednak cierpienia cięższe od cielesnych. Mazzarini był wciąż u władzy; trwał „przeklęty handel biskupstwami”; Wincenty musiał być świadkiem nadużyć, z którymi tak dzielnie walczył w okresie, gdy miał jeszcze na dworze królowej pewne wpływy.

Rok 1660 przyniósł dwa wielkie smutki: śmierć pana Portail, najstarszego i najbliższego towarzysza, jakiego Wincenty miał u św. Łazarza, oraz Luizy le Gras, oddanej przełożonej Sióstr Miłosierdzia, która stała się później znana jako św. Luiza de Marillac. „Idziesz o krok przede mną – napisał Wincenty do tej ostatniej słysząc, że jej życie jest zagrożone – ale wkrótce spotkamy się w niebie”. Nie mógł jej odwiedzić, ze względu na trudności w chodzeniu i dręczącą go gorączkę. Wspierając się na kulach docierał z wielkim trudem do kaplicy, by wysłuchać Mszy świętej, której nie mógł już odprawiać, a potem wracał do swojego pokoju, gdzie siadywał przy niewielkim stoliku, pracując do samego końca i czekając z życzliwym uśmiechem na wszystkich, którzy zechcieli go odwiedzić.

Listy napisane w ostatnich dniach życia Wincentego są pełne tego samego zdrowego rozsądku, tej samej jasności umysłu, tej samej sympatii i zrozumienia dla zawiłości ludzkiego serca, która charakteryzowała go dotychczas. Na dwa miesiące przed własną śmiercią zwołał zebranie Sióstr Miłosierdzia i wygłosił konferencję o pełnej świętości śmierci ich przełożonej. Z wzruszającą pokorą poprosił swoje drogie córki, by wybaczyły mu wszystkie wypadki, w których mógł je obrazić; przeprosił za irytację, którą mogło w nich budzić jego „nieokrzesanie” i podziękował za wierną pomoc we wszystkich przedsięwzięciach dobroczynnych.

Przejście do kaplicy stało się w końcu taką torturą, że zaczęto go błagać, by zgodził się na umieszczenie w pobliżu jego komnaty niewielkiego oratorium, gdzie można by odprawiać Msze święte; Wincenty nie chciał jednak o tym słyszeć. Potem upraszano go, by dał się nosić do kaplicy na krześle. Myśl o kłopocie, jaki sprawiłby w ten sposób innym budziła w nim niechęć, omijał więc całą kwestię aż do momentu, gdy na sześć tygodni przed śmiercią nie był już w stanie poruszać się o kulach. W ciągu pełnych cierpienia nocy, gdy jego umęczone kości nie mogły znaleźć sobie miejsca na twardym sienniku, którego nie pozwolił nigdy zamienić na nic wygodniejszego, przez jego usta nie przeszła ani jedna skarga. „Mój Zbawco, mój drogi Zbawco” – było jego jedynym lamentem. W ciągu dni, które przychodziły po bezsennych, pełnych bólu nocach, był zawsze uśmiechnięty i spokojny. Mimo nękającej go słabości znajdywał pomoc, radę i życzliwość dla każdego.

Czekająca Wincentego nagroda była blisko. Dwudziestego szóstego września 1660 roku zaniesiono go do kaplicy na Mszę świętą i Komunię, a następnie przyniesiono z powrotem do pokoju, gdzie zasnął na krześle z powodu całkowitego wyczerpania, jak zdarzało się to już wcześniej. Brat, który się nim opiekował, zauważył, że śpi dłużej i głębiej niż zwykle; obudził go więc i zagadnął. Wincenty odpowiedział z uśmiechem, ale natychmiast zasnął ponownie. Posłano po doktora, który zbudził go znowu. Raz jeszcze radosny uśmiech rozjaśnił twarz starca; nie starczyło mu jednak siły, by wymówić więcej niż kilka słów. Wieczorem udzielono Wincentemu sakramentu Ostatniego Namaszczenia; noc spędził na cichej modlitwie. Wczesnym rankiem jeden z księży należących do Konferencji Wtorkowych, odbywający w owym czasie rekolekcje, zwrócił się do umierającego z prośbą, aby pobłogosławił księży, dla których zrobił tak wiele. Prosił również o modlitwę za to, by duch Wincentego pozostał wśród nich.

– Niech Bóg, który rozpoczął dobre dzieło, poprowadzi je ku doskonałości – brzmiała pełna pokory odpowiedź.

Chwilę później usłyszano, jak Wincenty wyszeptał cicho „Confido – Wierzę”, i z tymi słowami na ustach oddał duszę Bogu, ufnie jak dziecko wsuwające rączkę w dłoń rodzica.

Frances Alice Forbes

(1) Saletra to po francusku „salpetre”.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Wincenty a Paulo. Apostoł Miłosierdzia.