Rozdział jedenasty. Cicha Msza

Muszę być wobec siebie szczery.

Nie ma sensu udawać, że nie próbuję traktować Kościoła rzymskiego jak najlepiej, a poza tym nie chcę udawać, że jest inaczej, ponieważ jedynym możliwym sposobem zrozumienia czegokolwiek jest właśnie zrozumienie tego faktu. Innymi słowy, jeśli oceniasz system, musisz podejść do niego jak do przyjaciela, nie jak do wroga.

Jest bardzo łatwo krytykować sposób odprawiania cichej Mszy i robić to samo z Nabożeństwem Porannym. Jeśli ksiądz podczas Mszy mamrocze, to pastor nabożeństwo wygłasza. Jeśli jedno jest kapłańskie, drugie jest klerykalne, a oba tak samo mogą zostać określone przez swych przeciwników jako obraza dla ludzkiej inteligencji. Wydaje mi się jednak, w chwilowym porywie entuzjazmu, że ta pierwsza nie stanowi przynajmniej obrazy także dla inteligencji Boga Wszechmogącego. Nie insynuuje się tam, że Stwórca nie potrafi zrozumieć milczących poruszeń serca, ani że nie porusza go formalne zwrócenie się do Niego, jeśli nie zostanie wypowiedziane z odpowiednią dykcją. Zatem mówiąc ogólnie, wydaje mi się, że odprawiający Mszę zakłada w sposób oczywisty obecność Boga, który jest Duchem, podczas gdy duchowny religii panującej głośno tę obecność oznajmia.

Dwa dni temu przyjechałem do miasta wczesnym pociągiem „Irish mail” (1) na stację St. Pancras i miałem spędzić godzinę czy dwie na stacji Victoria, zanim złapię pociąg o dziewiątej piętnaście do Little Brasted. Tak więc po nadaniu bagażu i zjedzeniu śniadania w bufecie, poszedłem na spacer. Nie posiadam zmysłu topograficznego i nie mam najmniejszego pojęcia, co to był za kościółek, do którego skierowałem się kilka minut przed siódmą. Stał w zaułku, gdzieś na północ od Victoria Street.

Przypuszczam, że było tam z pół tuzina ludzi, kiedy wszedłem i dwa razy tyle, kiedy wychodziłem pół godziny później. Na zewnątrz panowała gęsta mgła, a wewnątrz – jej dalekie odbicie. Światła gazowe z tyłu kościoła miały wokół płomieni rodzaj matowej aureoli – bardzo ładny widok. Reszta kościoła była dość ciemna, poza ołtarzem, gdzie paliły się trzy świece, po jednej na każdym końcu, a trzecia przy księdze po prawej stronie.

Ciemna figura Zbawiciela w czerwieni stała blisko mnie, przy filarze, z migocącą świecą czy dwoma u stóp. Szkaradne, zakończone półokrągło czerwone okno przecinało mrok u góry, a ponad ołtarzem wznosiła się bardzo tandetna ekspozycja mosiężnych przedmiotów i czegoś, co uznałem za sztuczne kwiaty. Nie da się opisać, jak dotknięty był każdy artystyczny nerw w moim ciele i duszy. Zacząłem żałować, że – jeśli pragnąłem pobożności – nie poszedłem zamiast tego do katedry westminsterskiej, ponieważ tam przynajmniej przedmioty są dostatecznie daleko, aby wyglądać na godne szacunku.

Po chwili pojawiło się skądś, głośno posapując, małe stworzenie w bieli i czerni, a za nim nadszedł gruby duchowny w tego samego rodzaju stroju, tylko w jego przypadku czerń była na wierzchu, a biel pod spodem i nosił na głowie niegustowny kapelusz, przypominający czapkę kucharza. Ci dwaj podeszli do ołtarza i uklękli, każdy na jedno kolano. Potem gruby mężczyzna pozbył się swego kapelusza, wszedł po stopniach i postawił kilka przedmiotów na stole.

Czyniłem wielki wysiłek i napominałem się mniej więcej w ten sposób: „Nie masz w tym żadnego interesu, aby mówić takie rzeczy. Poza wszystkim, kim ty jesteś? Jesteś wyczerpanym aktorem bez majątku i szczególnych talentów. Prowadziłeś niereligijne życie przez większą jego część i dopiero teraz zaczynasz uczestniczyć w sprawach swojej duszy. Co wiesz o religii oraz o sposobie, w jaki Bóg chce być czczony? Skąd wiesz, że nie preferuje rzeczy tego rodzaju? Po prostu bądź obecny i powściągnij swój język. Poza tym, jesteś wyjątkowo zmęczony i zły z powodu nocnej podróży. Jesteś świadom brudnych mankietów i pogniecionego kołnierzyka oraz braku twojej zwykłej kąpieli. Ale pomimo tego wszystkiego spróbuj zachowywać się przyzwoicie, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Nie krytykuj, ale bądź obecny i spróbuj poczuć, że w tym świecie może być coś więcej, niż tylko to, co już pojęła twoja ogromna inteligencja”.

To mi bardzo dobrze zrobiło i do momentu, kiedy gruby człowiek odnalazł swoje miejsce i znowu zszedł po schodach, byłem już w spokojniejszym nastroju. Byłem nawet gotów przyznać, że on może wiedzieć więcej o swoich obowiązkach, niż ja. Cóż, nie muszę szczegółowo opisywać cichej Mszy. Jest doskonale znana większości ludzi. Być może trzeba jednak zauważyć, że w ogóle nie jest podobna do liturgii katedralnej. Nie ma tu przybierania póz ani śpiewania. Wszystko wykonuje się w wyjątkowo służbowy sposób i tak szybko, jak się da (mogę nawet zrozumieć, że niektórzy księża odprawiają tak zwaną black Mass (2) tak często, jak tylko uzyskują na to pozwolenie, ponieważ zajmuje ona o dziesięć minut mniej, niż jakakolwiek inna forma liturgii). Człowiek ów wydawał się wypowiadać swoją kwestię czasami tylko do siebie, a czasami burkliwym, niezadowolonym głosem i – jak na kogoś jego postury – poruszał się żwawo, obmywając ręce i kłaniając się, przewracając strony i robiąc to i tamto tak sprawnie, jak to możliwe. Mały dzwoneczek dzwonił od czasu do czasu, a posapujące stworzenie, które towarzyszyło księdzu, kichnęło cztery razy głośno w śmiertelnej ciszy, jednak wykonywało swoje zadania bez oznak zażenowania. Wreszcie, po głośnym wykrzykiwaniu na kolanach, na które mała wspólnota odpowiedziała tak pospiesznie, jak ich przewodnik, śmieszna dwuosobowa procesja wyszła, szurając nogami i znikła. Wtedy wziąłem kapelusz i parasol, i także wyszedłem.

Muszę przyznać, że najpierw byłem bardzo zaskoczony i rozczarowany, kiedy po omacku szukałem drogi we mgle. To nie było podobne do Requiem. Nie było tu próby wywarcia wrażenia na publiczności, nawet przy użyciu najbardziej ponurych emocji. Cała sprawa była nędzna i powierzchowna. Nie było nic z owego przepychu, o którym tyle słyszałem, żadnej tajemniczej hieratycznej postaci wykonującej funkcje, przy których ciarki przebiegają po skórze od patrzenia, żadnego respektu, żadnego kadzidła, żadnej powagi. To była dokładnie taka rozrywka, jak te opisywane w pewnego rodzaju traktacie, gdzie zabobonny i oślepiony laikat kłania się wobec ciągu czynności, które są tak samo niezrozumiałe dla nich, jak stanowią obrazę dla Boga. Z pewnością, powiedziałem sobie, mój jasny kościół, ożywiony wesołym obrusem na ołtarzu i kwiatami, napełniony duchem przez mego pełnego godności proboszcza, który porusza się i mówi z taką pewnością, kościół drżący od śpiewu dam na galerii, oświetlony wspaniałymi mosiężnymi koronami, które dla sentymentalnego oka przypominają gigantyczne niebiańskie korony – z pewnością czyste ławki, białe kamienne filary, bogate organy, głębokie kazania, nieporównywalna angielszczyzna, podawana z takim żarem, dobrze ubrana wspólnota, zgromadzona w niedzielne poranki – właściwie całość – jest nieskończenie bardziej zgodna z tym, co rozumiemy przez chrześcijaństwo, niż ten nędzny, bezduszny, obskurny, zimny, formalny zbiór działań, nazywany cichą Mszą.

Takie były moje refleksje. Nie potrafię wam powiedzieć kiedy nastąpiła zmiana. Przypuszczam, że była stopniowa. Zacząłem wyobrażać sobie inną interpretację, kiedy drzemałem w wagonie w drodze ze stacji Victoria. Była niemal w całości zarysowana, zanim dojechałem do domu, a teraz, kiedy zażyłem nieco nocnego wypoczynku i siedzę przy moim stole, sądzę, że rozumiem nieco lepiej czego dotyczyła.

Zatem przede wszystkim wydaje mi się, że przedmiotem cichej Mszy, jeśli tak mogę powiedzieć, jest Bóg, nie człowiek. Nie mówię, że Wszechmogący Bóg nie jest zadowolony z muzyki, piękna i czystości – bez wątpienia jest. Ale te akcesoria nie są niezbędne. Wolę, kiedy mój przyjaciel nosi czystą koszulę, ale nie przestaje być moim przyjacielem, kiedy przybywa do mego domu po całonocnej podróży. „Koszula bliższa ciału niż sukmana” (3), a jak sądzę, najbliższa ze wszystkiego jest jego nieśmiertelna dusza. Zatem w cichej Mszy robi się coś dla Boga. Przyznaję, że jeszcze nie rozumiem dokładnie co to jest, ale przynajmniej wierzy się, że to Bóg jest jej celem. Z pewnością niczego, co może być postrzegane przez zmysły, nie robi się dla człowieka, poza tym, co zmierza do jego zniechęcenia. Gruby duchowny był przez większość czasu zwrócony tyłem do ludzi – jestem pewien, że nie byli w stanie powiedzieć, poza tym, co wiedzieli ze swych książek, co on tam robi. Nie mogli usłyszeć ani jednego słowa, poza momentem, kiedy, jak sądzę, wypowiadał „Dominus vobiscum”, dlatego zakładam, że nie dążył do tego, aby zwracać się do nich w jakiś szczególny sposób. Nosił nędzne odzienie, świece wcale nie były ładne, ani otoczenie – obliczone na wywarcie jakiegokolwiek wrażenia na patrzącym, poza uczuciem niechęci.

Jednak wydaje mi się, że punkt, o którym wspomniałem, jest bardzo istotny. Jeśli Bóg Wszechmogący naprawdę tam jest i pragnie, aby człowiek mu służył, z pewnością stosowanie dostojnego i wspaniałego ceremoniału nie jest kluczowe, chociaż może bardziej przyzwoite. Fakt, że liturgia katedralna stanowi część ofiary Kościoła, jak próbowałem to opowiedzieć w innym tekście, pokazuje, iż papiści nie deprecjonują dobrych manier podczas przystępowania do Boskiego Majestatu. Za to cicha Msza dowodzi, że nie uważają etykiety za niezbędną (to tak, jak z dzieckiem, które raz nazywa swego ojca „sir” i wstaje w jego obecności, a za chwilę wspina się na jego kolana i ciągnie za brodę, albo drzemie z głową na ojcowskim ramieniu. Nie mam dziecka, ale gdyby Bóg dał mi potomstwo, muszę przyznać, że chciałbym, aby stosowało wobec mnie oba rodzaje grzeczności).

Podczas Porannego Nabożeństwa Bóg jest niewątpliwie obecny, ponieważ jest wszędzie, ale jest wyjątkowo trudno wyobrazić Go sobie jako coś więcej, niż tylko widza, wypełniającego przyjaźnie cały nasłoneczniony kościół, w podobny sposób, jak to się dzieje z lekkim zapachem futer, kwiatów i drewna, który można tam poczuć w niedzielny poranek. Bóg jest widzem, zainteresowanym i zadowolonym, być może, ale niczym więcej. Nie jest przedmiotem ceremonii w takim samym sensie, jak podczas tego obskurnego, niewielkiego nabożeństwa, które opisałem. Raczej przypomina mi Króla, wobec którego poddani, tak zaabsorbowani zamiataniem swoimi trenami, sposobem noszenia swych mieczy i kapeluszy oraz poprawną artykulacją zapewnień o lojalności, zapominają o obiekcie, dla którego przybyli i szepczą oraz kłaniają się jak gdyby w sali balowej pozbawionej tronu.

Ale podczas cichej Mszy panuje zupełnie inny duch. To jak mała delegacja, która wcześnie rano, być może nieco niechlujna i nieświeża, wchodzi wprost do komnaty sypialnej Króla, aby towarzyszyć mu przy wstawaniu. Kiedy zmierzają przed oblicze Króla w procesji przez Plac Katedralny, przy dźwiękach trąb i grzmocie bębnów oraz przy akompaniamencie wrzasku gawiedzi, nie wzbudza to w nich emocji, ale właśnie dlatego istnieje mniejsze niebezpieczeństwo, że zapomną, dla jakiego celu pełnią swą służbę. Są tam, aby pomóc Królowi wstać, nalać wodę chłodnymi palcami, podać pończochy, zapalić ogień, odsunąć zasłony. Nie ma żadnej obawy, że zrobią to dla zabawy. Robią to jedynie dlatego, że on jest Królem, a oni są jego sługami.

Powiedziałem już, że nie rozumiem dobrze tej służby, co do której ów człowiek w czerni i bieli, wraz ze swym pomocnikiem, był przekonany, że pełni ją dla Boga Wszechmogącego, ale jestem zupełnie pewien, że Pan docenił jego wysiłki i to tym bardziej, że były podejmowane tak odważnie i z tak zwyczajnego poczucia obowiązku.

Także owi ludzie, którzy klęczeli za mną i trwali w tak absolutnej ciszy – z pewnością również nie robili tego dla własnego zadowolenia! Byli tam, ponieważ ich Król tego chciał i przyszli, chociaż nie zostali zmuszeni, ani nawet przyciągnięci zmysłowym pięknem i godnością nabożeństwa.

Czy zatem duch religijny był tam całkowicie nieobecny? Nie wierzę w to, chociaż osobiście go nie czułem. A to prowadzi mnie do drugiej lekcji, jaką otrzymałem podczas cichej Mszy.

Zgodnie z teorią papistyczną (a wydaje mi się ona bardzo rozsądna) istnieją dwa elementy duchowe, które należy rozważyć. Po pierwsze – to, co Kościół w ramach swoich oficjalnych uprawnień robi dla i w imieniu jednostki. Po drugie – to, co jednostka robi we własnym imieniu i w imieniu Kościoła, do którego przynależy. Możemy nazwać te dwa elementy, dla zwięzłości, oficjalnym i osobistym.

Element oficjalny znajduje ilustrację w tysiącach rzeczy, poczynając od Ofiary na Kalwarii. Została złożona za wszystkich ludzi, a nieprzebrany zasób łaski – uwolniony dla ich pożytku. Kościół dodaje do tego swoje oficjalne działania – które nazywa swymi zasługami, a także swoje ofiary, modlitwy, pokutę i dobre uczynki. Zgodnie z tym poglądem, każdy zakon kontemplacyjny kontynuuje, w jedności z Życiem Boga na ziemi, dzieło zapoczątkowane przez to Życie i Śmierć. Moglibyśmy sobie wyobrazić to wszystko jako fabrykę nieprzebranej łaski.

Natomiast element osobisty polega w pewnej mierze na staraniach, aby nie tylko pomóc w tym dziele, ale by przeznaczyć płynące z niego korzyści dla robotnika. Na przykład, gdybym był katolikiem i z odpowiednią motywacją dał pół korony żebrakowi, albo odmówił szczerze kilka modlitw, przez jeden czyn przyniósłbym korzyść żebrakowi, Kościołowi i sobie samemu, jak również uradował Boga.

Kiedy zatem rozważamy system papistyczny, trzeba, jak rozumiem, zawsze brać pod uwagę owe dwa elementy, ponieważ jest on w dużej mierze na nich zbudowany.

Nigdy przedtem, w całym moim życiu, nie zdawałem sobie sprawy, jaką prostą ilustrację tej teorii stanowi cicha Msza, a ilustracja ta staje się jeszcze prostsza dzięki ogołoceniu jej ze wszystkich emocjonalnych akcesoriów, które w przeciwnym razie mogłyby ją zaciemnić.

Tam przy ołtarzu stoi Kościół, w szatach odpowiednich do stanu swego umysłu w tym momencie i zajmuje się swoimi sprawami na sposób oficjalny. Nie nakłania ludzi, wchodzi w układ ze swym Stwórcą. Prawie nie spogląda do tyłu, ponieważ dla uzyskania efektu w tej szczególnej sprawie nie ma zupełnie znaczenia, czy ludzie są obecni, czy nie. Cała rzecz jest znacznie większa niż to.

Tam z tyłu klęczy jednostka (pozwolę sobie tutaj zrobić dygresję, aby wskazać pewną zasadę innym protestantom, którzy, jak ja, mogą czasem uczestniczyć w papistycznych uroczystościach i powiedzieć im, że jeśli mają wątpliwości, powinni uklęknąć i pozostać na klęczkach). Tam zatem klęczy ów jednostkowy charakter, z konkretnymi skłonnościami, upodobaniami i niechęcią, celami, pragnieniami, ambicjami oraz obawami. Jest zachęcany, aby je zatrzymał, dopóki nie przejdą testu ognia Bożego. Nie jest w tym momencie poddawany ćwiczeniom, ani zmuszany do wypowiedzenia tych słów a nie tamtych, wykonywania gestów, generowania zalecanych emocji. Jest pozostawiony zupełnie sam. Jego duchowny troszczy się, aby mu nie przeszkadzać mówieniem, poruszeniem, czy nawoływaniem. Nie zachęca się go też szczególnie, aby uważał na to, co mówi duchowny. Może robić dokładnie to, co chce: odmawiać Różaniec, czytać medytację, czy wejść – jeśli jest w stanie – w modlitwę myślną. W rzeczywistości może podążyć jakąkolwiek ścieżką, którą uważa za najlepszą dla zachowania odpowiedniej postawy duszy w obecności Bożej.

Czyż nie jest to wyjątkowo dobre porozumienie? Porównaj je z każdym innym systemem, z jakim chcesz. Kościół anglikański w swych oficjach jest jak zgorzkniała nauczycielka u boku tej Matki. Jego uczniowie muszą klęczeć, modlić się, dążyć, żałować, uczestniczyć, mieć nadzieję, wstawiać się – wszystko według porządku. Muszą radować się przy Venite, medytować w psalmach, wielbić w tym kantyku, błogosławić w innym, słuchać opowieści o upartych królach, którzy umarli trzydzieści wieków wcześniej, zmagać się z logiką św. Pawła, czy zwracać uwagę na Jana i nie ma odwołania, ani ulgi, ani ustępstwa. Odszczepieńcy są jeszcze bardziej surowi, ponieważ surowość ta pozwala jednemu człowiekowi bez wyobraźni prowadzić ćwiczenia według stanu umysłu, w jakim przypadkiem się znajduje i wprowadzać posępną grupę swym arbitralnym głosem w melodię, której nigdy nie ćwiczyli. Kwakrzy przyciągają więcej ludzi, niż inni, ponieważ przynajmniej pozostawiają człowieka w większości jego własnym nastrojom, ale brakuje im obiektywnej mocy Mszy, odgrywanej na naszych oczach, która przypomniałaby nam, że brama niebios jest otwarta, oko Boga spostrzegawcze, a Jego Serce przepełnione – a nawet jeśli teoria ta jest prawdziwa, która otworzyłaby Jego Serce jeszcze szerzej i zdobyła Królestwo Niebieskie jedyną siłą, której Wszechmoc nie może się oprzeć.

Zatem tam, jeśli moje oczy dobrze widziały, znajdował się na swych oficjalnych modłach cały Kościół Boga. Byli tam biali kartuzi i czarni benedyktyni. Klaryski ofiarowały swą krew i łzy, a zakonnicy Krzyża świętego – swoją wolność. W tej ciszy biegły w górę wołania z Indii, Francji i Grenlandii, ponieważ – jak nam mówią – każdy ołtarz znajduje się w centrum ziemi. Była tam Maryja, ze swymi dziewiczymi oczami i macierzyńską miłością. Czarni jezuici, którzy szamotali się na sznurze Elżbiety, mogli w swoim bólu przypominać swego Boga. Nie brakowało nikogo z tych, którzy kiedykolwiek wołali do Niego w uwielbieniu, oczekiwaniu, czy ciemności tego świata. Ponieważ Jezus Chrystus, ich Książę, był tam, z poszarpanym ciałem i płynącą strumieniem Krwią, a w Nim każda pieśń stawała się doskonała, a każde życie przyjęte.

I ja tam klęczałem, mogąc grać w tej orkiestrze chwały raz tę nutę, raz tamtą, jak dyktowała moja wola, albo słuchać, albo żałować, albo dążyć, na tyle, na ile byłem w stanie. A myślałem jedynie o grubym mężczyźnie, którego widziałem i o wynędzniałym stworzeniu, które słyszałem, posapujące i podzwaniające dzwonkiem, i o ubogich świecach, i o rozdętym księżycu okna, i o sztucznych kwiatach!

Ale wobec tego, czy to wszystko prawda…?

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Pociąg kursujący od 1848 roku między Londynem i Dublinem, z przesiadką w Holyhead, który zastąpił dyliżans pocztowy, który na tej samej trasie zabierał też pasażerów.

(2) Msza w kolorze czarnym szat liturgicznych, odprawiana za dusze wiernych zmarłych (Msza Requiem). Liturgia jest krótka, gdyż sprawuje się ją bez psalmu 42 na początku, bez śpiewu Gloria i Credo (Wyznanie wiary), a na koniec kapłan nie udziela błogosławieństwa.

(3) W wersji angielskiej „Skóra jest bliższa, niż koszula”.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Zapiski pariasa.