Rozdział jedenasty. Chrystus w cierpiącym

W moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa (Kol 1, 24).

Rozważyliśmy, w jaki sposób Chrystus, Klucz do Domu Dawida, stanowi rozwiązanie i odpowiedź dla wielu doktryn uważanych za trudne do zrozumienia przez nie-katolików. Na przykład panuje pogląd, że „głosimy Kościół zamiast Chrystusa”, że jesteśmy zabobonni, jeśli nie bałwochwalczy, w naszej czci dla Najświętszego Sakramentu albo w naszym szacunku dla świętych, że wynosimy przesadnie chrześcijańskie kapłaństwo, jesteśmy zbyt przyjaźni wobec grzeszników i zbyt łatwo ich rozgrzeszamy. I dopiero kiedy umysł pojmie, że Chrystus jest rozwiązaniem wszystkiego, trudność znika w blasku światła. Trzeba zrozumieć, że Kościół jest Ciałem Chrystusa, w którym On mieszka i które umacnia. Trzeba wiedzieć, że Najświętszy Sakrament jest Chrystusem w prawdziwej Ludzkiej Naturze, w której żył na ziemi, a teraz triumfuje w Niebie. Trzeba poznać świętość świętych, która jest świętością Chrystusa, a słowa i działania kapłana są słowami i działaniami Odwiecznego Kapłana. Należy uznać najgłębsze pragnienie ludzi, pragnienie grzeszników, polegające na Obecności Chrystusa, który jest w nich znieważany, ukrzyżowany i opuszczony. Gdy to poznamy, gdy ujrzymy Chrystusa, który się tak ukazuje, na różne sposoby i w różnym stopniu, wówczas nie tylko znikną trudności, ale otworzą się nam nowe i zdumiewające drogi prowadzące do Chrystusa, który jest Ukochanym Przyjacielem Dusz i pragnie tylko być poznanym i kochanym.

Rozważmy jeszcze jeden problem – taki, który w istocie rozciąga się szerzej, niż dogmatyczne zasady katolicyzmu, ponieważ jest obecny w każdej filozofii i w każdej religii – i zobaczmy, czy Chrystus nie jest kluczem także do niego – jest to problem cierpienia.

Właśnie ten problem leży u podstaw każdej próby rozwiązania zagadki Wszechświata – pytanie, dlaczego cierpienie jest – lub wydaje się być – nieodłącznym towarzyszem życia. Podjęto niezliczone próby, aby na nie odpowiedzieć. Jedną z odpowiedzi udziela monizm – że w ogóle nie ma rzeczywistego Boga nieskończonej Miłości i Mocy, i że cierpienie jest wyłącznie kolejną nazwą dla skierowanego ku górze wysiłku pragnącej się realizować, bliżej nieokreślonej boskości. Kolejna odpowiedź należy do buddysty – że cierpienie jest nieuniknioną konsekwencją osobistego grzechu i że cierpienia każdej jednostki są karą za jej winy w poprzednim życiu. Dla współczesnej nam sekty zostało zarezerwowane podtrzymywanie przekonania, że problem nie istnieje, ponieważ cierpienie nie istnieje! – że cała sprawa jest iluzją, że „wywołuje to myślenie”. Jednak nie podjęto w tym systemie żadnej próby wyjaśnienia, dlaczego myślenie miałoby przyjmować tak nieszczęsną formę, ani dlaczego mielibyśmy w ogóle tak rozumować.

Tutaj tkwi problem. Widzimy go, jak domaga się rozwiązania w każdym niewinnym dziecku, które cierpi w swoim ciele, być może, za grzechy rodziców. Dostrzegamy go w każdym zatroskanym sercu rozdartym przez współczucie albo wskutek przewinień, za które nie jest odpowiedzialne, a przede wszystkim, w każdej przygniecionej brzemieniem i zasmuconej duszy, która wierzy, że śmiertelnie i nieodwracalnie obraziła Boga, któremu zawsze usiłowała służyć. Trudnością nie jest bezpośrednia i oczywista konsekwencja osobistego grzechu dla grzesznika. Nie jesteśmy zaszokowani, kiedy morderca będzie powieszony, ani mąż, który bije żonę – wychłostany. Do tego momentu nasza idea sprawiedliwości i idea Boga pozostają w zgodzie. Jednak kiedy, powiedzmy, dziecko niezdolne do przyjęcia lekcji moralności cierpi za grzech, którego nie może nawet zrozumieć, albo kiedy cierpienie doprowadza do szału i budzi rozgoryczenie kogoś łagodnego z natury, kto nie może dostrzec, że na to zasłużył – kiedy dusze, które zdają się mieć prawo do radości, wciąż na nowo muszą znosić smutek, podczas gdy z drugiej strony widzimy „jak występni się pysznią” (Ps 37, 35) – wtedy jesteśmy oszołomieni.

Po pierwsze, trzeba koniecznie zauważyć, że główny powód, dla którego intelekt zawsze przegrywa, starając się dobrze zbadać ten wyjątkowy problem, jest taki, że nigdy nie był do tego przeznaczony. Byłoby głupotą umieszczać miłość matki pod mikroskopem albo „przeszukiwać wszechświat teleskopem” w nadziei znalezienia Boga. Ponieważ cierpienie jest jednym z tych nieogarnionych, fundamentalnych faktów, które człowiek musi poddać gruntownej analizie – sercem, wolą i doświadczeniem – jak również głową – ale niekoniecznie. Mówiąc wprost, intelekt jest odpowiedni tylko do „nauk ścisłych” – to inna nazwa dla intelektualnych pojęć abstrakcyjnych z dziedziny konkretnych faktów. Mogę bezbłędnie dodać dwa do dwóch, ponieważ „dwa plus dwa” to pojęcie abstrakcyjne, które mój intelekt tworzy ze świata wokół mnie. Jednak nie mogę umieścić razem dwóch osób i wyliczyć dokładnie wpływu na ich przyszłe życie, albo, być może, na mnie samego. Jeśli problem cierpienia ma zostać rozwiązany, człowiek musi się podjąć tego zadania całym sobą, a nie tylko częściowo.

Kiedy zwracamy się do Chrystusa ukrzyżowanego, wiedząc kim jest, widzimy ten problem, postawiony przed nami w jego najostrzejszej formie. To nie człowiek tam wisi, jakkolwiek by był niewinny; to Człowiek bez żadnej własnej winy. Wisi tam nie tylko Człowiek, który nie podlega upadkowi, ale Wcielony Bóg. Z pewnością nie stanowi to odpowiedzi na problem, czy sprawiedliwe jest, że cierpi się za grzechy innych, ale niewątpliwie pokazuje to nam, że można cierpieć świadomie, wyrażając na to zgodę. A dalej, że Prawo Pokuty ma tak ogromny i fundamentalny zasięg i wpływ, iż może mu podlegać sam Prawodawca. Daje to nam, chrześcijanom, ściśle takie właśnie potwierdzenie, jakiego potrzebujemy. Pokazano nam, że cierpienie nie jest nieszczęśliwym zrządzeniem losu, nie jest sprawą bezdusznej niefrasobliwości, nie jest pełnym wysiłku dążeniem ku górze ze strony czegoś w rodzaju zalążka boskości, ale jest częścią życia tak dostojną i sięgającą tak daleko, iż – ponieważ sam Stwórca może mu podlegać – musi się mieścić w tym Boskim standardzie Sprawiedliwości, który pewnego dnia muszą osiągnąć nasze idee sprawiedliwości. To nie wyjaśnia problemu, ale sprawia, że kolejne kroki do jego zrozumienia stają się, być może, jeszcze bardziej zdumiewające niż przedtem. Jednak dla chrześcijan są one bardziej czytelne, bo wszystko jest policzone i „nakreślone” (Gal 3, 1) (by użyć słów św. Pawła) przed naszymi oczyma.

Zatem przyjmując to, na razie jako hipotezę roboczą – wierząc, że pokuta, którą wypracował Chrystus, jest zgodna z tym niezrozumiałym prawem – zwracamy się znowu do niewinnie cierpiących – do kalekiego dziecka, do matki w agonii, do pochmurnej, melancholijnej duszy.

Jeśli wyizolujemy tych cierpiących od reszty ludzkości, jeśli wyjmiemy ich z kontekstu i przyjrzymy się im po kolei, to znów jesteśmy zbici z tropu. Ale jeśli – z drugiej strony – zrobimy to, co robiliśmy przez cały czas tych rozważań – to znaczy, jeśli pomyślimy, jak można zobaczyć w nich Chrystusa – światło od razu zacznie migotać…

Nie tak dawno zastanawialiśmy się nad prawem Kościoła – uświęconego organu w ciele ludzkości – by był ciałem, w którym zamieszkuje Chrystus. Jeśli tak jest, tak jak w autorytecie Kościoła widzimy autorytet Chrystusa, świętość Chrystusa w świętości Kościoła, kapłaństwo Chrystusa w duchownych Kościoła, tak w cierpieniu Kościoła – Kalwarię Chrystusa. Ci cierpiący zatem stanowią przedłużenie Jego samego ukrzyżowanego, tak jak Jego kapłani są jego przedstawicielami. Dzieło Chrystusa na Kalwarii – owo tajemnicze zadośćuczynienie, w którym Człowieczeństwo zjednoczone z Bóstwem było ofiarą za grzechy – uobecnia się, jak widzieliśmy, w Ofierze Mszy Świętej. Teraz widzimy znowu, jak On składa raz jeszcze tę samą ofiarę, chociaż czyni to w zupełnie w inny sposób – we krwi i łzach tych, którzy są z Nim zjednoczeni. „W moim ciele dopełniam – mówi św. Paweł – braki udręk Chrystusa” (Kol 1, 24). „Pojmuję – może powiedzieć cierpiący – w kategoriach mego człowieczeństwa, tę pokutę, którą On składa w swoim Człowieczeństwie. Jestem przedstawicielem Chrystusa, tak jak jest nim w pewien sposób Jego kapłan, Jego Święty – w inny sposób, a cały jego Kościół – w jeszcze inny”. Nie wpływa to szczególnie na sytuację, czy cierpiący może czy nie może być w pełni albo w ogóle świadomym swego dzieła, ponieważ w człowieczeństwie, które jest wspólne dla niego i dla Chrystusa, jego cierpienie przynosi owoce. Kapłan przy ołtarzu może być niewierny albo mocno rozproszony, a jednak konsekruje Ciało Pańskie. Pacjent w gorączce może się buntować wobec cierpienia i wybuchnąć gwałtowną skargą, niemniej jednak to Chrystus cierpi w nim.

Na czym zatem polega wartość dobrowolnej ofiary? Przynajmniej na tym, że rozwiązuje praktycznie i w sposób satysfakcjonujący cały problem cierpienia. Słowa „dobrowolna ofiara” są bowiem tylko frazą opisującą duszę, która go rozwiązała – nie dokonała niemożliwego i nie ogarnęła problemu swym intelektem, ale – w taki czy inny sposób – udało jej się zrobić to, na co nie pozwala jej sam intelekt – wzniosła się całym swym jestestwem (na które oddziaływała ta Boskość, której oczywistą zasadą jest Prawo Pokuty), wzrosła do tego wzniosłego stanu ducha, w którym Chrystus oddał swoją Duszę w ręce Ojca i przyjął, a tym samym uciszył na zawsze, przynajmniej w samym sobie, to pytanie, które stale dręczy niektórych z nas, stojących z boku i patrzących.

Jak majestatyczne i ogromne staje się zatem dostojeństwo cierpiącej duszy, która, widząc w sobie Chrystusa, pragnie zjednoczyć swoje cierpienie z Jego cierpieniem, a raczej ofiarować swoje cierpienie jako narzędzie Jego pokuty, ponieważ tylko Chrystus może dźwigać grzechy świata! Owe żywe krucyfiksy stoją, całkowicie wolne od zamętu naszych sporów. A my także, patrząc na nich i widząc w nich nie tylko pojedyncze ludzkie dusze, które wiją się w mękach, ale dusze, w których Chrystus jest w sposób oczywisty ukrzyżowany, odbieramy jeszcze jedną lekcję o Przyjaźni Chrystusa – być może w ogóle ostatnią, jaką można odebrać. Otóż Ten, który w swoim chwalebnym i mistycznym Ciele wymaga naszego posłuszeństwa, w swoim Sakramentalnym Ciele – naszej adoracji, w swoim kapłanie – naszego szacunku, w swoich świętych – naszego podziwu, a dla swych drogich grzeszników – naszego przebaczenia, prosi też, w tych, którzy są do Niego podobni zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie – którzy znoszą swój ból wyłącznie dlatego, że On dźwiga go za nich – o to najsłodsze ze wszystkich uczuć, które składają się na przyjaźń – o naszą czułość i nasze współczucie.

„W moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa” (Kol 1, 24).

Zatem pospieszmy się, aby zamiast octu podać przynajmniej wino, naszemu Przyjacielowi, który o to prosi.

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Roberta Hugh Bensona Rekolekcje z Chrystusem.