Rozdział jedenasty. Chiński trędowaty

Daleko stąd w Chinach, na brzegu rzeki Jangcy leży mała wioska zwana Kiancy Lan. Ponad trzysta lat temu misjonarze przysłani z Hiszpanii przez ojców jezuitów zbudowali tam małą kapliczkę i z wielkim trudem, dzięki szczerym modlitwom i nabożeństwom oraz nadludzkim wysiłkom, zdobyli serca niektórych wieśniaków i przekonali ich do wiary Pana Jezusa.

Jednak, gdy umarli i zastąpili ich inni, mieszkańcy sąsiedniej wioski przyszli do Kiancy Lan, wywołali kłótnie i przekonali mieszkańców Kiancy Lan, aby zamordowali misjonarzy, zniszczyli kaplicę i prześladowali chrześcijan.

Wszystkich chrześcijan spędzono na plac w środku wioski i rozkazano im podeptać krzyż położony na ziemi.

Niektórzy byli nieugięci i tych odciągnięto, aby zakopać ich żywcem w ziemi, inni nie mieli niezachwianej wiary i ze strachu postawili stopy na ukrzyżowanym Panu i podeptali Go.

Tylko jednemu chrześcijaninowi udało się uciec, a była to biedna, stara, niewidoma kobieta, która była akurat chora i dzięki temu nie zauważono jej. Gdyby miała siły, powstałaby z łóżka i poszła na spotkanie chlubnej śmierci, dając świadectwo swojemu ukrzyżowanemu Panu, jednak Ten, który włada wszystkim według swojego Boskiego planu, powstrzymał ją przed tym czynem, dając jej męczeństwo cierpliwości, aby później odniosła wspaniałe zwycięstwo dla Niego.

Chińczykom wydawało się, że wytępili religię Jezusa w okolicy, gdyż szukali w dużej odległości od wioski, paląc i torturując misjonarzy i miejscowych chrześcijan. Świątynie bożków ponownie zapełniły się wyznawcami, a znienawidzone imię Jezusa słyszano jedynie jako bluźnierstwo lub wyraz pogardy.

Stara, niewidoma kobieta pielęgnowała jednak w swym sercu miłość do Jezusa. I choć cierpiała fizycznie, jej serce zawsze było pełne radości i pokoju, mimo bólu jaki odczuwała, gdy myślała o duszach tych, którzy ją otaczali – pełnych ciemnych zabobonów.

Biedna staruszka miała wnuczka, syna jej jedynego syna. Dziecko było bardzo do niej przywiązane. Miał bardzo spokojny, łagodny charakter, był zawsze gotów zrezygnować z własnej pragnień, aby zadowolić innych i największe szczęście sprawiało mu pomaganie biednym, starszym osobom lub karmienie ubogich lub branie słabych w obronę przed silnymi i niesprawiedliwymi.

Chan Kin Ling, jak go nazywano, bardzo chętnie się uczył, był bystry i inteligentny, a najszczerszym życzeniem babci było, aby został chrześcijaninem. Nauczyła chłopca wszystkiego, co wiedziała: o narodzinach Chrystusa w stajence, życiu pełnym cierpień, Jego okrutnej śmierci i smutku Jego najświętszej Matki.

– Ach, babciu! – wybuchnął, jak to miał w swym impulsywnym i wielkodusznym zwyczaju. – Gdybym tam był, walczyłbym z nimi, ze wszystkimi okrutnymi żołnierzami, niegodziwym i tchórzliwym sędzią i niewdzięcznymi Żydami, których Jezus tak często leczył z chorób, ślepoty, a nawet trądu.

Jego głos zniżył się do szeptu gdy wypowiedział ostatnie słowo. Trąd był powszechną chorobą w okolicy, a los nieszczęsnych istot zarażonych tą okropną chorobą był tak przerażający, że nie mógł o tym nawet myśleć. Ludzi takich napiętnowano niedającym się zetrzeć znakiem, spędzano na łodzie zaopatrzone w skąpe zapasy żywności i zakazywano przybijać w którymkolwiek miejscu przy brzegu Jangcy, co oczywiście oznaczało powolną śmierć z głodu.

– Ale czy to wszystko prawda? – pytał często. Był tak przyzwyczajony do myślenia o bożkach jako o swoich bogach, że nie potrafił zrozumieć, iż wszystko w co wierzył jego ojciec i mieszkańcy wioski było błędne. Największe wrażenie wywarła na nim łagodność i słodycz charakteru babci, inni starsi ludzie, którym wyświadczał drobne przysługi, byli tacy gniewni i zrzędliwi. Często wyzywali go, choć starał się jak mógł, aby ich zadowolić, a oni nigdy nie byli w pełni usatysfakcjonowani. Jeśli babcia była z niego niezadowolona, to tylko wtedy gdy był porywczy i nieposłuszny lub gdy kłamał.

Jednak dobre ziarno posiane w jego sercu już kiełkowało i miało się rozwinąć w mocne drzewo rodzące owoce dla Pana.

Pewnego dnia Chan wrócił biegiem do domu po zakończonym wędkowaniu z przyjaciółmi. Ojciec wyszedł z ich bambusowej chaty, aby pozbierać trochę chrustu do ogniska. Chan pobiegł do niego, aby mu pokazać efekty swego całodziennego zajęcia, gdy nagle odskoczył do tyłu w przerażeniu i wykrzyknął:

– O, ojcze! Ojcze!

Jego wrzask sprawił, że przybiegła tam także matka i ze strachu upadła zemdlona na ziemię, ponieważ ojciec odciął sobie duży palec u nogi, który leżał teraz obok niego, a z jego okaleczonej stopy płynęła krew. Mężczyzna był niemal nieprzytomny z bólu.

Jednak to nie widok krwi, ani strach przed tym, że nie uda się zatamować upływu życiowego płynu wydobywającego się tak swobodnie i plamiącego młodą trawę zasiały przerażenie w ich sercach.

Ojciec był oszołomiony z powodu rany, jaką sam sobie zadał, nie miał czucia w stopie, a był to jeden z pierwszych objawów przerażającej choroby, na którą w tamtych czasach nie było lekarstwa ani nadziei na wyzdrowienie. Ojciec był trędowaty.

Ojciec spojrzał na ziemię, ujrzał swoją stopę i także zrobił się blady, niczym śmierć i chwiejnym krokiem wrócił do domu. Chan najpierw zatroszczył się o to, aby zakopać ostrożnie w ziemi amputowany palec, a następnie podniósł matkę i pomógł jej dojść do chaty. Ojciec wziął szpilki i wbijał je w stopę i nogę, uderzał się mocno metalowym prętem, lecz wszystko bezskutecznie mimo, że krew płynęła strumieniami i wkrótce cały był pokryty siniakami.

Tej nocy mała rodzina pogrążyła się w rozpaczy. Wszyscy ustalili, że zachowają to zdarzenie w tajemnicy tak długo, jak się tylko da, lecz wiedzieli, że nadejdzie taki dzień, gdy władze odkryją sekret widząc spuchnięte i zdeformowane ręce i twarz mężczyzny i oderwą ojca od dziecka, męża od żony i wyślą go na okrutną śmierć.

Następnego dnia Chan wybiegł z domu wczesnym porankiem, by odwiedzić babcię. A gdy przechodził przez wioskę, spotkał swojego dobrego przyjaciela, który przystanął, by porozmawiać z Chanem.

– Wiesz, że Kan Min Nyang jest trędowaty? Mówią, że na pewno już od dawna był chory, ale to ukrywał, a teraz wsadzą go na łódź, zanim reszta wioski się zarazi.

– Nie wiedziałem – odpowiedział Chan, a serce niemal przestało mu bić. Kto to odkrył i jak udało mu się tak długo ukrywać?

– Miał kilka wrzodów na twarzy – odparł chłopiec. – A gdy go badali, odkryli, że jego ciało jest pokryte trądem.

Chan poczuł mdłości i zakręciło mu się w głowie, więc przykucnął udając, że podnosi coś, co upadło na ziemię, aby towarzysz nie zauważył jego pobladłej twarzy.

– Teraz będą przeprowadzać dokładniejsze badania – powiedział chłopiec. – Każdy będzie sprawdzany co dwa lub trzy miesiące, ponieważ co roku pojawia się więcej trędowatych. Och, chciałbym, żeby w końcu wynaleziono na to jakieś lekarstwo! Pomyśl jakie to straszne, kiedy zabierają cię od wszystkiego co kochasz i spotyka cię taka okrutna śmierć, choć niczemu nie jesteś winien! To okropne, okropne. – Chłopiec był poruszony, ponieważ widział jak zabierano jego dziadka zeszłego roku i kto wie, może i on pewnego dnia miał podzielić ten przerażający los.

– Muszę już iść – powiedział Chan. – Babcia na mnie czeka. Jednak przykro mi z powodu Kan Min Nyanga. Myślę, że to bardzo okrutne sprawiać, żeby tak cierpieli. Powinno się ich zamknąć w szpitalu lub zbudowanej specjalnie dla nich wiosce, byłoby im tam o wiele lepiej.

– Uciekaliby – odparł drugi chłopiec. – Przynajmniej tak mówią.

Chan podążył swoją drogą do chatki babci, ze śmiertelnym bólem w sercu.

– Co się stało Chanie? – staruszka zapytała niespokojnie, gdy usłyszała jego niezwykle wolne kroki. Zwykle wbiegał uradowany do chaty, obejmował ją za szyję i całował radośnie.

Chan wybuchnął płaczem, rzucił się na podłogę i krzyczał w udręce. Staruszka próbowała go pocieszyć i uspokoić, błagając go, aby przynajmniej powiedział jej jaki był powód jego smutku. Przez długą chwilę nie odważył się przemówić, tajemnicę należało wyszeptać do jej ucha tak cicho, aby nikt inny jej nie usłyszał. Po pół godziny płaczu jego szlochy osłabły, a w końcu zupełnie ucichły, wtedy wstał i obejmując staruszkę za szyję wyszeptał tak cicho, że prawie go nie słyszała:

– Tato jest trędowaty.

Te przerażające słowa znów skłoniły go do płaczu i opanował się dopiero wtedy, gdy babcia wytłumaczyła mu, że sąsiedzi mogą go usłyszeć i przyjść zobaczyć co się dzieje. Obszedł całą chatkę, zajrzał do wszystkich nawet najbardziej nieprawdopodobnych zakamarków, w których nikt nie byłby w stanie się ukryć i dopiero wtedy opowiedział jej pospiesznym i przerażonym szeptem, jak dokonali odkrycia.

– A dziś rano spotkałem San Minga – dodał – i powiedział mi, że Kan Min Nyang ma trąd i że teraz będą jeszcze dokładniej szukać trędowatych i od razu ich zabierać. O babciu, czy Bóg nie może go ocalić? Czy mogłabyś Go o to poprosić? Czyż nie jest potężniejszy od naszych bogów? Opowiadałaś mi, że kiedy przebywał na ziemi, uzdrawiał trędowatych. Czy teraz nie mógłby zrobić tak samo? Czyżby został pokonany i nie może już robić tego, na co ma ochotę?

Babcia próbowała go przekonać, że Bóg nie zawsze wysłuchuje naszych próśb. Nie dlatego, że jest mniej potężny niż niegdyś, lecz dlatego, że nasze prośby bywają niefortunne lub dlatego, że w swej miłości do nas widzi, iż gdyby wysłuchał naszych modlitw, wyrządziłby nam krzywdę. Jednak dziecko upierało się.

– Och, babciu, skoro kiedyś był małym chłopcem, jak może na mnie patrzeć i nie współczuć? Nie chodzi o mnie, lecz o mamę. O babciu, gdyby tylko uzdrowił mojego ojca, zostałbym chrześcijaninem, nawet gdyby mieli mnie z tego powodu zabić. Lepiej, żebym to ja umarł niż mój kochany, kochany tatuś i w dodatku miałby ponieść tak okrutną śmierć.

Babcia nie odzywała się przez chwilę. Wiedziała, że uzdrowienie jej syna byłoby cudem, cudem, który jak sądziła nie przyczyniłby się do chwały Boga Wszechmogącego, bo musiałby być utrzymany w ścisłej tajemnicy. Czuła, że nie jest godna, aby poprosić o taką łaskę, a jednak pamiętała, że nasz Bóg jest nie tylko wszechmogący, ale i miłosierny.

– Pomodlimy się – powiedziała. – A jeśli taka będzie Jego święta wola, uzdrowi twego ojca.

– Naucz mnie, jak się do Niego modlić – przynaglił ją chłopiec. – Zacznijmy od razu, bo nie wiemy jak szybko zacznie się nowa kontrola, a uzdrowienie ojca może Mu zająć dużo czasu.

– Mów to, co ci przyjdzie do głowy, dziecko – odpowiedziała. – On jest taki dobry, chce abyśmy mówili od serca. Mów to, co myślisz: po prostu powiedz Mu co chciałbyś, by dla ciebie zrobił.

Chłopiec ukląkł obok staruszki i wśród łez i westchnień wypowiedział swą płomienną modlitwę:

– Kochany chrześcijański Jezusie – powiedział – mój tato jest… – wymamrotał to straszne słowo półszeptem. – Kochany Jezusie, babcia mówi, że kiedyś byłeś chłopcem. Miałeś kochaną Matkę, gdybyś zobaczył, że jest bardzo nieszczęśliwa, chciałbyś dla Niej umrzeć. Proszę więc, chrześcijański Bogu, uzdrów mojego ojca, a ja będę Ci wdzięczny na zawsze i będę Cię kochać tak jak babcia. Stanę się chrześcijaninem, nawet gdyby mieli mnie zabić. Zawsze będę Cię kochać i już nigdy nie będę niegrzeczny. Kochany Jezu, proszę wysłuchaj mnie. O proszę, wysłuchaj mnie i uzdrów mojego tatę.

Po policzkach babci szybko płynęły łzy, ale chłopiec powstał z kolan z uśmiechem na twarzy.

– Babciu, jest mi tu tak miło – powiedział wskazując na serce. – Czuję, jakby ktoś powiedział mi, że to był tylko sen i ojciec nie jest wcale… – nie odważył się dokończyć.

– Będę modlić się do Jezusa każdego dnia, dopóki ojciec nie wyzdrowieje – powiedział. – A ty musisz mnie nauczyć, jak być chrześcijaninem.

– Teraz idź do domu – odpowiedziała babcia, gdy chłopiec posprzątał chatkę i pomógł jej przygotować posiłek. – Twoja mama na pewno potrzebuje pocieszenia i musisz być bardzo ostrożny, lepiej nie rozmawiaj z nikim więcej niż to niezbędne, aby nie zdradzić sekretu.

Chan obiecał, że jej posłucha, ucałował czule babcię i wybiegł z lżejszym sercem i nową odwagą, bo gdy Bóg przemawia, Jego głos nie jest głosem sztormu i burzy, lecz głosem ciszy i pokoju. Chan codziennie ponawiał modlitwę i był zdumiony spokojną radością, jaka wypełniła mu serce. Pocieszał matkę i ojca i oznajmił im swą niezachwianą wiarę w Boga chrześcijan i postanowienie, że zostanie chrześcijaninem tego samego dnia, gdy ojciec wyzdrowieje.

Mimo, że jego decyzja nie całkiem podobała się rodzicom, nie specjalnie się nią przejęli myśląc, że była to tylko dziecięca fantazja. Nie mieli też nadziei na uzdrowienie. Widzieli tysiące trędowatych – niektórzy byli bogaczami wydającymi wszystkie pieniądze, aby ulżyć sobie w tej okrutnej chorobie.

Dni mijały, a na nodze ojca pojawił się obrzydliwy wrzód, mężczyzna musiał znosić straszny ból, aby ukryć go i nie wzbudzić żadnych podejrzeń.

– Czy to jest to twoje uzdrowienie? – zapytała gorzkim tonem matka Chana. – Mówiłam ci, że nie ma takiego Boga, o którym mówią chrześcijanie. To wszystko kłamstwo, a nawet gdyby istniał, to nie miałby takiej mocy, by czynić to, czego nikt przed Nim nie uczynił.

Chan jednak obstawał przy swoim. Przez cały dzień modlił się do chrześcijańskiego Boga, przypominając Mu o Jego dzieciństwie i czułej miłości jaką darzył swą najukochańszą Matkę. Babka nauczyła go wszystkiego co wiedziała i była zaskoczona Boskim światłem jakie spłynęło na chłopca, które umożliwiło mu zrozumienie tajemnic wiary i ukoiło go dając trwałą nadzieję.

Pewnego dnia chłopiec wróciwszy do domu zobaczył matkę siedzącą na podłodze, z twarzą ukrytą w dłoniach w akcie rozpaczy, podczas gdy jego ojciec chodził tam i z powrotem mamrocząc przekleństwa.

– Gdzie teraz jest twój Bóg? – powiedział do synka. – Dziś odbędzie się kontrola i popatrz! – Odsunął odzienie i pokazał cuchnącą ranę na nodze, śmierdzącą i odrażającą jak zwykle.

– Ojcze – powiedział chłopiec stanowczo, nawet się nie rumieniąc. – Czy złożysz przysięgę, że pozwolisz mi odejść do chrześcijan, jeśli ukochany Jezus uzdrowi cię na czas?

– Och, tak, och, tak – jęknęła matka. – Będziesz mógł zrobić to od razu, jeśli tylko ojciec wyzdrowieje.

Ojciec także złożył obietnicę, a Chan ukląkł w kącie pokoju i z rękami złożonymi na piersi, zanosił prośbę za prośbą do wszechmogącego Pana Nieba i ziemi.

Na zewnątrz słychać było kroki, lecz Chan nie zważał na nie. Kontrolerzy weszli do chaty i zaczęli wypytywać dziecko.

– Chodź tu kolego – powiedział jeden z nich. – Czy masz na ciele jakieś wrzody?

– Och, nie – odpowiedziało dziecko. – Wiem dobrze o co wam chodzi. Nie ma tu żadnych trędowatych, zapewniam was, że wszyscy jesteśmy zdrowi i mamy się dobrze.

– Przekonamy się o tym – odparł mężczyzna. – Musisz pokazać nam ręce i nogi.

Uszczypnął biednego chłopca, a gdy ten odskoczył, powiedział:

– Wszystko z tobą w porządku, teraz obejrzymy twoją matkę.

W końcu nadeszła kolej na ojca. Widząc, że pobladł, mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Jednak tuż nad prawą kostką, gdzie znajdowała się szpetna rana, skóra była biała i zdrowa, a gdy kontrolerzy ukłuli go ostrym narzędziem, ojciec zakrzyknął z bólu. Chan wciąż klęczał w kącie pokoju, płacząc z wdzięczności i dziękując naszemu ukochanemu Panu z głębi serca.

Gdy kontrolerzy wyszli, ucałował rodziców i zapytał:

– I gdzie jest teraz Bóg chrześcijan? Czy wciąż wątpicie, że jest prawdziwym Bogiem?

– Pójdziemy wszyscy i poszukamy Go – odpowiedział ojciec, przejęty bojaźnią Bożą. – Pójdziemy i zapytamy babcię, gdzie Go szukać, pójdziemy tam, choćby to było na końcu świata.

Babcia rozpłakała się z radości, gdy usłyszała o cudzie uczynionym w odpowiedzi na modlitwę dziecka przez Boga, który tak mocno ukochał dzieci, gdy przebywał jeszcze na ziemi.

Przekazała im wszystko, co wiedziała o religii chrześcijańskiej, a następnie poradziła, aby wyruszyli do odległej wioski znajdującej się nad brzegiem morza, gdzie mieszkali chrześcijańscy obcokrajowcy zza morza. Byli to Portugalczycy, którzy założyli małą kolonię na wybrzeżu. Znajdował się tam mały kościół i mieszkali misjonarze, a wędrowców przyjmowano z największą życzliwością, a w odpowiednim czasie chrzczono ich i zostawali gorliwymi wyznawcami Chrystusa. Mały Chan chciał nauczyć się wszystkiego tak, aby mógł wędrować i głosić wiarę Pana Jezusa swym nieoświeconym rodakom, więc misjonarze zabierali go wszędzie ze sobą. Przygotował się z największym poświęceniem do Pierwszej Komunii. Tego szczęśliwego dnia przed przyjęciem Komunii świętej oddał się szczególnie pod opiekę Najświętszej Maryi Panny, a gdy przyjął swego Pana i Zbawcę, jego twarz jaśniała niebiańskim pięknem.

Po Mszy świętej misjonarze, którzy przygotowali dla niego niespodziankę, przyszli po niego do kąta kaplicy gdzie klęczał. Złożył ręce na piersiach, na usta wypłynął mu słodki uśmiech, zwracał się ku figurze Dziewicy Matki z Dzieciątkiem. Nie poruszył się, gdy do niego przemówili, a gdy go dotknęli, upadł prosto w ramiona jednego z misjonarzy. Po raz drugi usłyszał głos Boga:

– Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże.

A. Fowler Lutz

Powyższy tekst jest fragmentem książki A. Fowlera Lutza Krzyżowiec Wilfred oraz inne fascynujące opowieści.