Rozdział jedenasty. Brendan Żeglarz

Kiedy czytamy żywoty irlandzkich świętych, nieodmiennie zaskakuje nas i wprawia w osłupienie ilość cudownych zdarzeń, jakie im się przytrafiały (1). Irlandczycy zawsze kochali cuda i zamieniali zwykłe, codzienne wydarzenia w ciekawe opowieści, a kiedy zaczynali opowiadać o swoich świętych, otaczali ich masą dziwnych znaków i obdzielali darami i mocami przekraczającymi znacznie możliwości zwykłych ludzi. Właśnie dlatego każdy irlandzki święty już od kołyski czyni cuda, a jego narodzinom towarzyszą przepowiednie na temat jego przyszłej chwały. Zdaniem Irlandczyków święty nie byłby świętym, gdyby na początku życia był taki sam, jak inne dzieci i gdyby jego rodzice, a nawet ich przyjaciele mieszkający w różnych odległych stronach nie doświadczali wizji na temat jego przyszłości. A ponieważ powtarzali te historie jeden drugiemu, szybko obrastały w nowe cudowne zdarzenia, jak to się dzieje z większością opowieści.

Rankiem po narodzinach Brendana, które nastąpiły gdzieś około roku 484, do domu jego ojca, Finnloga, przybył pewien bogacz, pędząc przed sobą trzydzieści krów i trzydzieści cieląt.

– To dla dziecka, które zostanie wielkim świętym – powiedział klękając przy kołysce. – Zostało mi to wczoraj objawione we śnie.

Finnlog chciał go zaprosić do siebie i ugościć, ale Airde, który przyprowadził krowy, nie chciał o niczym słyszeć.

– Jadę daleko i czeka mnie jeszcze przeprawa przez wiele rzek. Muszę się spieszyć, aby nie zastała mnie noc i bym nie utonął w ich wodach – wyjaśnił, po czym pożegnał się, a ledwie odszedł, Finnlog zobaczył, że ktoś następny wspina się na ich wzgórze.

„To świątobliwy biskup Eirc” – pomyślał. „Zaprawdę, wielki honor mi czyni.”

Wyszedł więc na spotkanie biskupa i skłonił się przed nim nisko.

– Finnlogu – powiedział biskup. – Zeszłej nocy we śnie ujrzałem wśród ognia drewno, a także odziane na biało anioły, które zstępowały do ognia i znów wstępowały do nieba. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, ani o tym nie słyszałem, a jakiś głos nakazał mi wstać i przyjść do ciebie, gdyż w twoim domu znajdę niemowlę, które pewnego dnia przyniesie chwałę Irlandii.

– Wejdź zatem, gdyż ten głos mówił prawdę – odparł Finnlog, a biskup wszedł do jego chaty i oddał hołd dziecku.

– Ochrzczę go – powiedział, a Finnlog i jego żona chętnie na to przystali. Kiedy ceremonia dobiegła końca, biskup wrócił skąd przyszedł.

Przez rok Brendan przebywał przy matce, ale potem oddała go z wielkim płaczem biskupowi Eircowi, a Ita, która opiekowała się Eircem w dzieciństwie, teraz zajmowała się Brendanem. Bardzo go kochała i często widziała otaczające go anioły, choć nikt inny ich nie widział, nawet sam Brendan. „Przez pięć lat Ita opiekowała się nim, a godziny, które spędzała w domu biskupa, czytając psalmy i ucząc się o rzeczach świętych, bardzo jej się dłużyły.”

– Chce mi się pić – oświadczył pewnego ranka Brendan, gdyż było gorąco, a droga z domu Ity wydała mu się dłuższa niż zwykle.

– Z łaski Boga zaspokoisz swoje pragnienie mój synu – odparł biskup zobaczywszy, że zbliża się do nich łania z jelonkiem. Na znak dany przez biskupa do łani podeszła pewna kobieta, ściągnęła jej mleko i dała je Brendanowi. Odtąd codziennie zjawiała się w tym miejscu łania z małym jelonkiem, a kiedy Brendan zaspokoił pragnienie jej mlekiem, wracała tam, skąd przyszła.

Innego dnia, kiedy Brendan był już starszy, oznajmił:

– Nauczę się pisać.

Biskup zaczął go więc uczyć, a kiedy umiał już pisać szybko i dobrze, Eirc posyłał go raz do jednego nauczyciela, raz do drugiego, a oni uczyli go praw Kościoła, które powinien znać każdy, kto tak jak Brendan, chciał zostać duchownym. A kiedy poznał je wszystkie, wrócił do Eirca, który wyświęcił go na księdza.

Przez pewien czas Brendan pozostawał jeszcze u boku biskupa, aż do pewnej niedzieli, kiedy usłyszał następujące kazanie: „Każdy kto dla Mnie opuści ojca lub matkę lub siostrę lub ziemię, otrzyma stokroć więcej w życiu doczesnym i wieczne życie”.

Wówczas postanowił, że zdobędzie to, co zostało obiecane i w swoich modlitwach błagał, aby dane mu było miejsce na ziemi, gdzie mógłby zamieszkać sam, z dala od ludzi, w spokoju i ukryciu. A kiedy spał, usłyszał głos, który powiedział: „Wstań Brendanie! Twoje modlitwy zostały wysłuchane i Pan ofiarował ci to, o co prosiłeś, Ziemię Obiecaną”. Wówczas Brendan wstał, jak mu kazano. Święty głos dźwięczał mu jeszcze w uszach, gdy wspiął się na wysoką górę, z której zobaczył morze. A na morzu, jak chmura, unosiła się piękna niczym perła wyspa, na którą zstępowali aniołowie, by za chwilę znów wstąpić w Niebiosa. Brendan pozostał na górze przez trzy dni, a przez większość tego czasu spał. I znów przemówił do niego anioł i powiedział: „Od tej pory będę zawsze u twego boku i zaprowadzę cię na tę wyspę”.

Potem Brendan zszedł z góry i poszedł do domu Finnloga. Choć matka nie widziała go wiele lat, wyjaśnił, że nie może z nią zamieszkać, ponieważ wybiera się daleko na morze, jeśli tylko ojciec zbuduje mu trzy duże statki z żaglami ze skóry i z trzema rzędami wioseł, po dziesięciu wioślarzy w każdym rzędzie. Finnlog z radością spełnił jego prośbę, po czym znaleziono ludzi do obsadzenia wioseł, z których część była mnichami, a część nie.

Przez pięć lat Brendan przemierzał „okrutny ocean”, a choć widział wiele wysp, pięknych i zielonych, nigdzie nie chciał wysadzić swoich ludzi. Na morzu widywali też dziwne cuda: ogromne wieloryby wyrzucające w górę wielkie fontanny wody, wyskakujące z fal morświny i potwory o czerwonych paszczach, na które strach było nawet patrzeć. Gdy tak płynęli, niebo robiło się coraz bardziej pogodne, a powietrze cieplejsze i wkrótce nadeszły święta Wielkiej Nocy.

– Gdzie spędzimy Wielkanoc? – zapytali mnisi, a Brendan udzielił im odpowiedzi, jaką wskazał mu anioł: – Tam, na tamtej wyspie.

Wiedział, ponieważ anioł mu to objawił, że nie jest to żadna wyspa, tylko grzbiet ogromnego wieloryba. Ale jego ludzie o tym nie wiedzieli. Wyszli na ląd i wysłuchali Mszy Świętej, a potem rozpalili ogień i powiesili nad nim garnek, żeby przyrządzić jagnię na Paschę. Ale kiedy ogień zapłonął, nagle wyspa zaczęła się poruszać, co ich tak przeraziło, że uciekli jak najszybciej do wody, a gdy tylko znaleźli się na pokładach swoich statków wyspa zniknęła pod wodą. Nie domyślili się jednak, że był to wieloryb i sądzili, że stało się tak za sprawą czarów i dopiero Brendan wyjaśnił im, że to nie była ziemia, tylko stwór tak wielki, że jego głowa i ogon nigdy nie mogły się spotkać, choć często próbowały to uczynić. Potem, przez siedem kolejnych lat, wracali zawsze w to miejsce na Wielkanoc, a wieloryb zawsze tam na nich czekał.

Kiedy Brendan i jego ludzie przemierzali morza, widzieli wiele cudów. Często sądzili, że statek zostanie wessany przez czarne wiry, albo rozbije się o nagie, ostre skały, ale zawsze udawało im się wyjść cało z niebezpieczeństwa. Kiedyś zobaczyli przed sobą gęstą chmurę, a kiedy podpłynęli bliżej, okazało się, że w samym jej środku, na skale, siedzi jakiś człowiek. Przed nim wisiało łopoczące na wietrze płótno, które raz po raz uderzało go po twarzy, a zimne fale łamały się nad jego głową.

– Kim jesteś i co tutaj robisz? – zapytał Brendan zdumiony tym widokiem.

Na co ten odpowiedział:

– Jam jest nieszczęsny Judasz, który zawarł najgorszą z transakcji. Raz na siedem dni otrzymuję łaskę ucieczki z ogni piekielnych i ochłodzenia mej gorejącej duszy w morzu.

Kiedy to usłyszeli, ogarnęło ich wielkie zdumienie i litość, i popłynęli dalej w milczeniu.

Kiedy pozostawili za sobą skałę z Judaszem, minęli wyspę, której klify rozkwitały tysiącem kwiatów, a wody były błękitne i błyszczące. Ale nigdzie nie widać było miejsca odpowiedniego do lądowania, choć przez dwanaście dni krążyli wokół wyspy szukając jakiejś przystani. Słyszeli jedynie głosy ludzi śpiewających na chwałę Pana, a wówczas spadł na nich wszystkich głęboki sen. Kiedy się obudzili, na statku leżała woskowa tabliczka z napisem: „Nie traćcie czasu próbując się dostać na tę wyspę, gdyż nigdy wam się to nie uda. Wracajcie do swojej krainy, tam czeka was praca, a w końcu dotrzecie na ziemię, której szukacie”. Kiedy Brendan przeczytał te słowa, polecił towarzyszom powiosłować z powrotem do Irlandii.

Minęło już siedem lat odkąd wyruszyli na morze, więc wszyscy bardzo się ucieszyli z ich powrotu. Tłoczyli się wokół Brendana, chcąc usłyszeć co widział i czego dokonał, przynosili mu różne podarki i błagali o pomoc w kłopotach. Został z nimi przez jakiś czas, ale potem ruszył do Eirca, biskupa, i Ity, swej przybranej matki. To Ita zaproponowała, aby udał się do Connaught i zbudował statek dość duży, by stawił opór falom oceanu i zaniósł go do Ziemi Obiecanej.

Wiele czasu zajęło zbudowanie takiego okrętu, ale kiedy został ukończony, Brendan zebrał mnichów i sługi, którzy wcześniej wyruszyli z nim na morze, a nie wiedząc dokąd przyjdzie im płynąć, kazał im zabrać ze sobą ziarno na siew i rośliny, które będą mogli zasadzić w ziemi. Przyszli do niego również cieśle i kowale i błagali by ich z sobą zabrał. W końcu wszystko było gotowe do drogi, podróżnicy weszli na pokład, a Brendan właśnie miał iść w ich ślady, kiedy ze wzgórza zbiegł błazen królewski machając gwałtownie, by zaczekał.

– O co chodzi, mój synu? – zapytał Brendan, kiedy błazen padł przed nim na kolana.

– O Brendanie, zlituj się nad mym nieszczęsnym życiem i zabierz mnie ze sobą, gdyż znużyła mnie już służba na królewskim dworze!

– Chodź zatem – powiedział Brendan, a błazen wspiął się na pokład i przyłączył do innych. A na pokładzie statku było już teraz razem sześćdziesięciu ludzi.

Najpierw popłynęli na północ, w kierunku wyspy Arran, a potem zmienili kurs i ruszyli na zachód. Wkrótce dotarli na wyniosłą wyspę, po której zboczach spływały szemrząc strumyki, ale nie mogli na niej wylądować z powodu wydr, które siedziały tłumnie na skałach, czekając aby ich pożreć, jeśli tylko wyjdą na brzeg, albo rzucić się na statek, jeśli podpłynie zbyt blisko.

– Czego te wydry od nas chcą? – pytali wędrowcy jeden drugiego.

– Przyszły, żeby nas zjeść – wyjaśnił im Brendan, a potem zwrócił się do błazna w te słowa: – Słyszę, że anioły wzywają cię, byś rozpoczął życie wieczne.

Błaznowi wydało się dobre to, co usłyszał, stanął więc na dziobie statku i skoczył na brzeg, zaś jego twarz jaśniała z radości na myśl o tym, że poświęca życie, by ocalić przyjaciół. Wydry rzuciły się na niego zaraz i pożarły go w mgnieniu oka, a statek popłynął dalej i reszta załogi była bezpieczna.

Płynęli na zachód, aż dostrzegli kolejną wyspę. Stał na niej kościół, a koło kościoła klęczał stary człowiek zatopiony w modlitwie. Starzec był tak chudy, że wydawało się, iż wcale nie ma ciała, tylko same kości. Wstał z kolan na widok statku, pospieszył na brzeg i zawołał głośno do Brendana:

– Uciekajcie szybko, albo spotka was nieszczęście. Wiedzcie, że na tej wyspie mieszka wielka wydra, taka jak wół albo koń trzylatek, a wyrosła taka wielka jedząc ryby, których pełno jest w tych wodach. Jej domem jest tak samo ląd, jak i morze.

Wszyscy chwycili wiosła i odpłynęli jak najszybciej się dało na otwarte morze. Niestety, w oddali widać już było ciemny punkcik, który robił się coraz większy i większy, w miarę jak się do nich zbliżał.

– To ta wydra! – wykrzyknęli i rzeczywiście była to ogromna wydra o kłach dzika i oczach jasnych, jak miedziany garnek. Miała siłę lwa i apetyt jak wilk, a na jej widok serca wszystkim zamarły i nawet Brendan skulił się w sobie. Zaczęli się zaraz modlić o ochronę przed tym potworem, a wówczas między nimi a wydrą pojawił się nagle wielki wieloryb. Zaczęła się walka, jakiej nigdy wcześniej nie widziano na oceanie, a szala zwycięstwa długo przechylała się raz na jedną, a raz na drugą stronę, aż w końcu wydra tak mocno wbiła zęby w ciało wieloryba, a ogon wieloryba tak mocno oplótł łapy wydry, że żadne nie mogło już utrzymać się na wodzie. Razem poszli na dno i wpadli w szczelinę wśród skał i tam dokonali żywota.

Na ten widok Brendan i jego towarzysze podziękowali Bogu i podpłynęli z powrotem do wyspy, gdzie na brzegu stał starzec. Gdy ich zobaczył, rozpłakał się z radości, gdyż widział jak wydra rusza w pogoń za statkiem i nie wiedział jak to się wszystko skończy. Powitał ich serdecznie i usiadł koło nich na skałach i opowiedział skąd się tu wziął.

– Było nas dwunastu, kiedy wyruszaliśmy z Irlandii na morską peregrynację. Zabraliśmy ze sobą tę straszną wydrę, gdyż była wtedy mała jak pisklę i bardzo ją kochaliśmy. Kiedy zaczęła jeść ryby, które kryją się pod klifami, urosła i nabrała sił tak, jak widzieliście, ale nigdy żadnego z nas nie skrzywdziła. Moi towarzysze umarli jeden po drugim, a teraz, kiedy przybyliście wysłuchać mojej spowiedzi, ja również mogę umrzeć.

Następnie wyspowiadał się i umarł, ale wcześniej wskazał im drogę na Rajską Wyspę, której szukali. Pochowali go u boku jego towarzyszy.

Na morzu wiele jest wysp, a Brendan często kazał rzucać kotwicę u ich wybrzeży, schodził na ląd i sprawdzał, czy nikt tam nie potrzebuje pomocy lub rady. Czasami wypływali w morze tak daleko, że nie widać było nawet skał, nic tylko wodę i niebo nad głową, aż wreszcie zwrócili dziób statku na północ, skąd napływały wspaniałe kolumny z błyszczącego lodu, pobłyskując czerwienią i zielenią w słońcu, a błękitem w cieniu, gdy zbliżała się noc. Sternik wiedział jednak dobrze, że musi się trzymać z dala od tych gór lodu, gdyż mogły rozerwać na kawałki jego statek i utopić wszystkich, którzy nim podróżowali.

– Skierujcie statek na południe, ponieważ we śnie wezwał mnie święty Gildas i musimy do niego płynąć – powiedział Brendan. Żeglowali wiele dni, aż wreszcie pojawiło się przed nimi surowe i dzikie wybrzeże.

– Jutro tam dopłyniemy, jeśli wiatr będzie nam wiał w plecy – oznajmił Brendan.

Wszyscy się ucieszyli, ponieważ płynęli z daleka i byli zmęczeni. Owej nocy, w klasztorze, Gildas miał sen, w którym zobaczył, jak Brendan i jego towarzysze zbliżają się do brzegu. Nakazał zaraz przygotować dużo jedzenia, po czym polecił zamknąć bramę na wielkie żelazne sztaby i zasuwy, żeby nikt nie mógł wejść. Kiedy Brendan i jego mnisi wysiedli na ląd, wszystko pokryte było śniegiem, a z nieba padały grube miękkie płatki, ale żaden nie spadł ani na Brendana, ani na jego towarzyszy. Bardzo się zdumieli kiedy zastali drzwi klasztoru zaryglowane zamiast szeroko otwarte, aby każdy mógł wejść do środka. Kiedy odźwierny ich usłyszał, odkrzyknął:

– Nie mogę was wpuścić, ale na głos tak świętego człowieka drzwi na pewno otworzą się same.

Wówczas Brendan poprosił Talmacha, swego towarzysza, aby wyciągnął ręce w kierunku drzwi, a kiedy Talmach to uczynił, zasuwy same się odsunęły i wszyscy weszli do klasztoru.

Brendan spędził tam trzy dni, a potem mądry Gildas wezwał go na rozmowę.

– Niedaleko stąd, na pustkowiu, mieszkają dzikie bestie, które zagrażają okolicznym wioskom i są tak śmiałe, że podchodzą nawet do bram klasztoru. Żaden człowiek nie jest w stanie ich zabić, choć wielu próbowało, więc pomóż nam i spraw za pomocą danej ci mocy, aby więcej nikogo nie krzywdziły.

Wówczas Brendan wraz z Talmachem ruszyli na pustkowie, a za nimi jechali ludzie na koniach, żeby zobaczyć, co nastąpi.

Szli przez jakiś czas przez wrzosowisko, aż doszli do skał, gdzie ujrzeli lwicę śpiącą w słońcu, a wokół niej lwiątka.

– Talmachu, idź ją obudzić – nakazał Brendan, a Talmach posłuchał. A choć stąpał cicho po trawie lwica go usłyszała i poderwała się z rykiem, któremu zaraz zawtórowały inne bestie i ruszyły wszystkie tam, gdzie stali mnisi. Ale kiedy podeszły, Brendan odezwał się w te słowa:

– Chodźcie teraz z nami i zabierzcie ze sobą małe. – I w ten sposób wrócili do miasta, które leżało zaraz koło klasztoru. U jego bram Brendan zatrzymał się i ponownie zwrócił do zwierząt:

– Od tej pory będziecie strzec owiec i krów, kiedy wyjdą na pastwiska i pilnować, żeby nie zbliżyły się do nich wilki. – A dzikie bestie robiły odtąd tak, jak im kazał.

Nadszedł czas, by Brendan znów ruszył na północ, więc pożegnał się z Gildasem i wsiadł na statek. A niedaleko wybrzeży Irlandii zatrzymał się przy niewielkiej wysepce, gdzie mieszkał samotnie pewien starzec, który bardzo się ucieszył na jego widok.

– Jak tu przybyłeś? – zapytał Brendan. – Jesteś tak stary, że musiało minąć wiele lat od czasu, gdy opuściłeś ojczyznę.

– Prawdę powiadasz – odparł pustelnik. – Daj mi, proszę, swoje błogosławieństwo, chcę odejść w pokoju z tego świata, gdyż jestem zmęczony tym życiem i chętnie je zakończę.

– Czy zawsze byłeś tu sam? – spytał Brendan.

– Nie – odparł pustelnik. – Najpierw było nas trzech młodzieńców, którzy wyruszyli razem na pielgrzymkę. Zabraliśmy ze sobą tylko po jednym placku, ale ja zabrałem również mojego kotka. Przez pewien czas wiosłowaliśmy, ale potem wyrzuciliśmy wiosła i pozwoliliśmy łodzi dryfować, wiedząc, że Bóg nas poprowadzi. Fale niosły nas, aż znaleźliśmy się u brzegu, gdzie zielone wzgórza schodziły aż nad samą wodę. Tam wylądowaliśmy i zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie zbudujemy kościół. Znaleźliśmy je na środku wyspy, a wtedy zacząłem szukać mojego kotka, o którym całkiem zapomniałem, ale nigdzie go nie było widać, co mnie zasmuciło, ponieważ bardzo go kochałem. Wieczorem, kiedy słońce zachodziło nad wodą, zobaczyłem, że zbliża się do nas dziwne zwierzę, o kształcie jakiego jeszcze nigdy nie widziałem.

– Co to za zwierzę? – zapytałem towarzyszy, a ten, który miał najbystrzejszy wzrok, odparł:

– To twój mały kotek, który niesie w pyszczku łososia dwa razy większego niż on sam.

Moje serce zadrżało z radości, że kotek do mnie wraca. Odtąd trzy razy dziennie kot przynosił nam w pyszczku łososia, ale w końcu przyszło nam do głowy, że wędrowcy nie powinni być karmieni przez kota, choć wyruszając nie wiedzieliśmy przecież, że tak się stanie. A wówczas jeden z nas powiedział:

– Choć nie zabraliśmy ze sobą żywności, jednak zabierając tego kota, w istocie zabraliśmy jej wiele. Nie będziemy odtąd jeść tego, co nam przyniesie, niech sam zjada swego łososia. Ale ponieważ był dla nas taki miły, będziemy dla niego dobrzy do końca jego życia.

Pościliśmy więc przez dobę, a wówczas zostało nam objawione, że na ołtarzu kościoła codziennie znajdziemy pszenny placek i kawałek ryby dla każdego.

Od tamtej pory minęło wiele lat. Moi towarzysze umarli, podobnie jak mój kot, więc daj mi swe błogosławieństwo, abym i ja mógł odejść z tego świata.

Wówczas Brendan pobłogosławił starca, a ten, zgodnie ze swym życzeniem, umarł.

Statek popłynął dalej, aż dotarł na wyspę zwaną Ptasim Rajem, gdyż od krańca do krańca pokrywały ją śnieżnobiałe ptaki, a było ich tak wiele i były tak białe, że zdawały się aniołami prosto z nieba. Wówczas skierowali statek na zachód, a po czterdziestu dniach ogarnęła ich gęsta mgła, taka, że ledwie widzieli jeden drugiego. Godzinę później mgła zniknęła. Rozbłysło cudowne światło, a przed nimi leżała wyspa, której przez tyle lat szukali.

– Spocznijcie tutaj, znużeni wędrowcy gdyż jest to Rajska Wyspa – objawił im Głos.

Odpoczywali więc i jedli owoce i słuchali niebiańskiej muzyki i patrzyli na kwiaty, wspanialsze niż te, które rosną na ziemi. A kiedy odpoczęli, zstąpił do nich anioł i nakazał im wracać do domu, gdyż ich wędrówka dobiegła końca. Na Brendana czekały teraz prace w klasztorze, wśród własnego ludu.

Mieli jednak zabrać ze sobą owoce i drogie kamienie, aby wszystkim stało się wiadome dokąd dotarli.

I taka jest historia Brendana Żeglarza.

Andrew i Lenora Lang

(1) Czytając historię o świętym Brendanie Żeglarzu możecie się dziwić, dlaczego i jej bohater i ludzie, których spotyka, tak często ruszają na morze. A może już wcześniej zdziwiło was, dlaczego zrobili tak i święty Kutbert i święty Kolumban? Otóż musicie pamiętać, że irlandzcy mnisi uważali za swój obowiązek wyruszać w nieznane strony i chrystianizować pogan, bez względu na czyhające na nich niebezpieczeństwa – wyobraźcie sobie, że dotarli nawet do Włoch i założyli klasztor w Bobbio! Wymyślili również specjalny sposób pokuty za grzechy, będący rodzajem „białego męczeństwa”, czyli prowadzenia pustelniczego życia (czytaliście o nim w opowieściach o Pawle czy Szymonie Słupniku) – wsiadali mianowicie do małej łódki i wyruszali na morze bez wody, jedzenia, a czasami nawet bez wioseł, oddając swoje życie w ręce Boga.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.