Rozdział jedenasty. Bohaterstwo wielodzietnej rodziny

Ojciec ośmiorga dzieci ujawnia prawdziwe oblicze samozwańczych ekspertów od kontroli narodzin uczących nas, ile potomstwa powinniśmy mieć. Pokazuje nam, dlaczego mądrą i katolicką decyzją jest zaakceptowanie każdej liczby dzieci, jaką upodoba się Bogu nas obdarzyć. Wyjaśnia, że niechęć do licznych rodzin bierze się z faktu, iż jesteśmy zbyt samolubni, by przyjmować z radością odpowiedzialność nakładaną na wspólnoty i nas samych. Wielodzietne rodziny stanowią o żywotności chrześcijaństwa i ochronie kultury przed wewnętrznym samobójstwem i zewnętrznymi atakami.

Ojciec ośmiorga dzieci ma takie same kwalifikacje do omawiania zagadnień demografii, co listonosz do analizowania sztuki pisania. Nie można jednak nie przyznać racji temu, kto twierdzi, iż nie ma na świecie człowieka równie dosłownie obciążonego umiejętnością pisania, co listonosz. Choć rzadko pytamy listonosza o zdanie w kwestiach jakości języka, roztropnie byłoby uwzględnić jego poglądy na ilość. Być może potwierdzi nawet opinię samego Tomasza à Kempis, iż ludzie notorycznie mówią i piszą za dużo. Sądzę, że listonosz odczuwa to szczególnie boleśnie wieczorem, gdy odkłada na bok torbę i naciera maścią obolałe plecy.

Podążając tym tropem, ojciec gromadki dzieci powinien dysponować pewnymi „ilościowymi” przemyśleniami na temat populacji, o ile – nieprecyzyjnie pod względem naukowym – można populację utożsamić ze społeczeństwem, a konkretniej, z dziećmi. Z tego powodu, jako ojciec ośmiorga dzieci, ośmielam się włączyć do debaty nad populacją. Aby jasno określić stronę, po której się opowiadam, zapewniam was, iż jestem za jak największą liczbą ludzi, najlepiej przychodzących na świat drogą naturalną, bez żadnej dodatkowej selekcji. Zamierzam: po pierwsze, ujawnić prawdziwe oblicze samozwańczych ekspertów od kontroli narodzin, którzy mają niebywałą czelność wmawiać rodzicom, ile dzieci powinni wychowywać; po drugie, wykazać, iż rozsądnym i chrześcijańskim podejściem do życia ludzi o statusie podobnym do mojego będzie postaranie się o jak największą liczbę potomstwa; po trzecie, udowodnić, że wielodzietne rodziny nakładają pewne obowiązki nie tylko na rodziców, ale również na społeczeństwo, obowiązki często przez społeczeństwo ignorowane.

Szokujący przykład

Mam dobrego przyjaciela, który jest jednocześnie dobrym ojcem (i lepszym mężczyzną ode mnie). W pewnym momencie przeżywał, podobnie jak większość z nas, kłopoty finansowe i miał problemy z zaopatrzeniem rodziny w niezbędne pożywienie i odzienie. Miał wtedy trójkę dzieci, a jego żona spodziewała się czwartego. Pewnego dnia wrócił z pracy do domu i zastał żonę rozmawiającą z pielęgniarką w ich skromnie umeblowanym pokoju gościnnym. Wizytę domową pielęgniarki zapewniała tamtejsza klinika położnicza. Była to uśmiechnięta, sprawna osoba, która (zgodnie z obecnym obyczajem) wyciągnęła wniosek, iż żona mojego przyjaciela jest głupia. Pomyłkę spowodowała najprawdopodobniej nadzwyczajna uprzejmość tej ostatniej (rozróżnienie głupoty od uprzejmości stanowi duże wyzwanie dla umysłu przystosowanego na co dzień do wymogów szpitalnego środowiska).

Gdy mój przyjaciel podszedł bliżej do rozmawiających kobiet, usłyszał, jak pielęgniarka krytykuje pochopność kolejnych ciąż u jego żony wobec tak fatalnego stanu ich budżetu domowego. Mój przyjaciel, obdarzony talentem podejmowania błyskawicznych decyzji, którego mogą mu pozazdrościć mniej uczciwi ludzie, rozwiązał owo jawne zbezczeszczenie ich ogniska domowego w jednym przebłysku geniuszu. Dostrzegł, że porozumienie na płaszczyźnie intelektualnej jest niemożliwe i należy podjąć inne kroki. Zwinął przyniesioną ze sobą gazetę i podchodząc do pielęgniarki, która wstała, by się z nim przywitać, wymierzył uderzenie w pulchną, niczego się niespodziewającą część ciała, na której niepożądany gość chwilę wcześniej zasiadał, a następnie rzekł: „Wynocha! Mamy dzieci, ponieważ ich chcemy! Niech pani opowiada te brednie ludziom, którzy nie chcą mieć dzieci!”.

Mówię o tym wszystkim, ponieważ zdaję sobie sprawę, że jakikolwiek spór czy rozmowa jest znacznie gorszą odpowiedzią na antykoncepcyjne hipokryzje owych niszczycieli rodzin niż bezpośrednia obrona, niegdyś tak charakterystyczna dla mężczyzn wyznania chrześcijańskiego. Napisałem ten esej, ponieważ żywię nadzieję, że głowy rodzin przejdą wkrótce do działania i odzyskają prawo oraz zdolność do rządzenia własnym ogniskiem domowym.

Jak daleko doprowadzi nas nauka?

Żywię ogromny szacunek wobec poważnych naukowych badań poświęconych czynnikom wpływającym na populację. Nie mam natomiast za grosz szacunku dla działań prawnych lub edukacyjnych, których celem jest wywarcie nacisku na wybrane rodziny, by ograniczyły prokreację, zwłaszcza, gdy ich podłoże stanowią uogólnienia równie subtelne jak te prezentowane obecnie przez ekspertów do spraw zaludnienia. Niewielu dziedzinom nauki brak dowodów w tym stopniu, co dyscyplinom poświęconym populacji i dziedziczeniu u ludzi. Pominąwszy tematy, jakich dostarczają niedzielnym dodatkom do gazet, trudno mówić o ich udowodnionej wartości praktycznej. Niewiele zapewne usłyszelibyśmy o Malthusie i różnych wersjach jego rozważań o głodzie, gdyby nie fakt, iż owe wątpliwe dziedziny nauki zapewniają ciągłą dostawę aseptycznych białych fartuchów, których bezdzietni i bezbożni użytkownicy przebierają się za projektantów lepszego świata.

Negatywne podejście do posiadania dzieci zawładnęło Stanami Zjednoczonymi do tego stopnia, iż bez mała można by je zamianować hymnem narodowym. Za pomocą najtańszej formy pseudonaukowego oszustwa wmawia się ludziom, iż kraj ulega przeludnieniu, a posiadanie rodziny stanowi niedźwiedzią przysługę wyświadczaną narodowi. Oprócz przypadków, gdy za sprawą uśmiechu losu jakiejś rodzinie trafiają się dzieci z ciąży mnogiej lub ich narodziny dostarczają tematu na świetnie sprzedającą się publikację, rodzice rodzin wielodzietnych z reguły występują w odwiecznej roli obrońców przed sędziowską ławą opinii publicznej. Wynajmujący lokale mieszkalne, bankierzy, a nawet dziewczyny pracujące jako kasjerki w odwiedzanym przez was co tydzień supermarkecie, unoszą pytająco brew. Szczytem pożądliwości nie jest posiadanie ośmiu kochanek lub ośmiu samochodów, lecz ośmiorga dzieci. To pierwsze i drugie pasuje do amerykańskiego stylu życia, to ostatnie niezaprzeczalnie się z nim kłóci.

To zadziwiające, iż z taką niechęcią spogląda się na dostarczanie narodowi nowych obywateli w momencie, gdy pokolenie, które przekroczyło pięćdziesiąty rok życia, domaga się emerytur i innych przywilejów zapewnianych przez rząd. Kto ma wykonywać pracę za naród i zarabiać na emerytury, jeśli rodzice częstokroć nie decydują się nawet na dwójkę dzieci?

Innym interesującym zagadnieniem demograficznym jest fakt, iż strefy największego zaludnienia w naszym kraju bardzo często pokrywają się ze strefami bezdzietności. W miejskiej strefie Nowego Jorku, gdzie zaludnienie sięga powyżej dziesięciu tysięcy ludzi na kilometr kwadratowy (średnia krajowa: trzydzieści jeden), około pięćdziesięciu procent par małżeńskich wybiera neurotyczną bezdzietność, a jedynie pięć procent decyduje się na liczbę potomstwa wystarczającą do utrzymania ciągłości gatunku.

Fascynuje również chciwość, z jaką prezydent podczas ostatniego oficjalnego konfliktu zbrojnego przesyłał wezwanie do wojska dwójce, trójce lub czwórce dzieci z jednej rodziny, w chwili gdy owi kandydaci na mięso armatnie osiągali odpowiedni wiek. Tysiące dzieci z rodzin wielodzietnych wyruszyło w obronie prawa tysięcy innych do pozostania bezdzietnymi oraz przyspieszenia, za sprawą niesprawiedliwego i egoistycznego nastawienia do kupowania, inflacji dodatkowo zwiększającej ekonomiczny stres u rodziców utrzymujących gromadki dzieci.

Zdrowy rozsądek

Jednym ze zwyczajów katolickich apologetów broniących płodności przeciwstawionej planowanej jałowości jest posługiwanie się argumentem z gatunku de fide mówiącym o zawierzeniu Bożej Opatrzności. Ów w pełni prawomocny argument często bywa uważany przez sceptyków za dowód odwrotu od argumentów racjonalnych, jak gdyby argument wywodzący się z wiary stanowił ostatnią linię oporu obrońców postępowania, o którym oni sami wiedzieli, że jest (mówiąc potocznie) głupi. Otóż uważam, iż wielodzietność rodziny można obronić nie tylko na gruncie wiary, lecz również zdrowego rozsądku. Jestem też głęboko przekonany, że odwołanie do zdrowego rozsądku stanowi równie chrześcijański przywilej i tradycję, co odwołanie do wiary. Działam w całkowitej zgodzie z uświęconymi tradycjami katolicyzmu, wspominając w niniejszym eseju o kilku z wachlarza zdroworozsądkowych argumentów przemawiających za posiadaniem dużej liczby dzieci.

Oto przykład: jeżeli prawdą jest, iż katolicy w Ameryce płodzą więcej potomstwa niż reszta populacji i mają większe szanse na odrodzenie swojej grupy społecznej niż całe społeczeństwo amerykańskie, można przyjąć to za historyczny dowód potwierdzający, że katolikom zależy na przetrwaniu ich wyznania, podczas gdy społeczeństwu amerykańskiemu jest w zasadzie obojętne, czy jego kultura przetrwa. Pomiędzy katolicyzmem a ideałami tworzącymi naszą ojczyznę nie istnieje żadna sprzeczność, a to dowodzi z kolei, iż poczucie obywatelstwa przepojone duchem katolicyzmu ma większe szanse na przetrwanie niż obywatele, którym obce jest zaangażowanie religijne. Gdy weźmie się pod uwagę, że wielodzietna rodzina katolicka, oprócz znoszenia nieprzyjemności, jakie zwykle spotykają każdą hojną rodzinę w atmosferze sprzyjania antykoncepcji, zapewnia nowych członków ekonomicznie zależnej instytucji religijnej, a ponadto przyczynia się do utrzymywania prywatnych szkół, jej zapał do dochowania się jak największej liczby potomstwa stanowi dodatkowe świadectwo jej wierności i poczucia obowiązku obywatelskiego.

Spójrzmy teraz z innej perspektywy: rząd amerykański przeznacza pewną kwotę pieniędzy na wyszkolenie jednego żołnierza. Jeśli przyjmiemy tę kwotę za jego równowartość i założymy, że dobry obywatel jest wart tyle samo, jeśli nie więcej, łatwo można wyciągnąć stąd wniosek, że rodzina dostarczająca państwu dobrych obywateli świadczy mu usługi wyceniane bez ogródek na bardzo grube tysiące dolarów za dziecko. Tymczasem w trakcie osiemnastu lat wychowywania i utrzymywania dzieci zajęcie to określa się jako kaprys, wynajmujący mieszkania niechętnie spoglądają na wielodzietne rodziny, ojciec zarabia ciągle tyle samo, jak gdyby w ogóle nie miał do utrzymania żadnego potomstwa, kupowanie niezbędnych ubranek dla dzieci graniczy z luksusem, a rząd nie robi nic oprócz łaskawego przyzwolenia na odliczanie pewnych kwot od podatku, prawdopodobnie wychodząc z założenia, że krwi z kamienia nie wyciśnie. Sądzę, iż bez problemu można podsumować te rozważania następującą konkluzją: jeżeli brać pod uwagę dobro narodu, w pełni uzasadnione jest powoływanie na świat i wychowywanie dużej liczby dobrych obywateli, lecz panoszące się obyczaje antyprokreacyjne ani nie nagradzają, ani nie tolerują ludzi gotowych podjąć ten wysiłek. Duża rodzina nie stanowi wybryku natury (jak dowodzą krążące powszechnie oszczerstwa), a rodzina bezdzietna redukuje ognisko domowe do stadniny.

Pozwólcie im żyć

Jeżeli tylko nam na tym zależy, łatwo możemy zaobserwować, iż świadomość obecności dziecka, którą jest przesiąknięta każda wielodzietna rodzina, wyrabia u rodziców szybko dojrzewającą dyscyplinę, niemożliwą do uzyskania w innych warunkach. W życiu rodziców nadchodzi taki moment, gdy obecność zwiększającej się liczby potomstwa wymaga, by odrzucili zachowania z dzieciństwa i przyjęli postawę osób dorosłych. Wszystkie daremne próby uzyskania podobnego efektu poprzez wizyty u psychiatry, zajęcia terapeutyczne i lekturę umoralniającej literatury są o wiele kosztowniejsze i mniej bliskie człowiekowi niż decyzja o powiększeniu rodziny. Niechęć do posiadania dzieci skutkuje ogólnonarodowymi konsekwencjami: potężniejącą zgryźliwością w kontaktach publicznych, płaczliwym lobbingiem, cukierkową legislacją, rozkojarzeniem młodzieży, marnowaniem pieniędzy na zabawki dla dorosłych i utożsamianiem witalności narodu z tym, co ładne i milutkie. Marzenia pięćdziesięciolatków o przejściu na emeryturę i spędzeniu reszty życia w kostiumach kąpielowych i krótkich spodenkach w rozlicznych miejscach uciech dla bezzębnych staruszków to odrzucenie przywileju zostania rodzicem i dziadkiem, kompletny brak troski o przyszłe pokolenie i przedkładanie mleka z piersi matki nad samodzielne utrzymanie. Jeśli zależy nam na istnieniu narodu, rozsądniejszym będzie wybór rodzicielstwa i dojrzewania do nowych odpowiedzialności. Naród, który utracił zdolność do poświęcenia, jest skazany na zagładę. Naród, który krzyczy: „Pozwólcie im żyć!”, sam również przeżyje. To nic więcej jak właśnie zdrowy rozsądek.

Mam nadzieję, że żaden czytelnik nie pomyli ironii sączącej się z moich wypowiedzi z goryczą. Zbyt mocno jestem przekonany bowiem, iż nieskrępowane rodzicielstwo zwycięży w starciu z dążeniem ludzi do samobójstwa gatunkowego, aby jakoś poważniej przejmować się obecnymi przejawami nieodpowiedzialności. Doktryna samobójstwa nie cechuje się zbytnią żywotnością. Kontrola narodzin całkiem przypadkowo pomaga narodowi uniknąć narodzin jednostek niepożądanych (zasada średniej statystycznej gwarantuje, iż na świat będzie stopniowo przychodzić coraz mniej tych, którzy popierają w dorosłym życiu kontrolę narodzin). O wiele bardziej martwi mnie fakt, iż wielu rodziców, którzy chcą i mogą mieć liczne potomstwo, boi się przedsięwziąć odpowiednie kroki lub zniechęca się do nich, ponieważ zdaje sobie sprawę ze szczupłości domowego budżetu. Naprawienie owego zła społecznego jest o wiele ciekawszym wyzwaniem niż strzelanie do Margaret Sanger [orędowniczki aborcji]. Podążajmy zatem w tym kierunku.

Wspólna sprawa

Najistotniejszym faktem jest przynależność dzieci nie tylko do rodziny, ale również do wspólnoty społecznej. Proszę nie mylić tego z totalitarną doktryną głoszącą, że dzieci należą do rządu. Jak dowodzi historia, niemal uniwersalnym obyczajem w każdym państwie europejskim było wspomaganie i zastępowanie przez krewnych i znajomych, szczególnie samotne ciotki oraz wujów, a także rodziców chrzestnych, rodziców nadmiernie obciążonych obowiązkami lub dotkniętych przypadłością wykluczającą ich z codziennego życia rodziny. Zazwyczaj europejskiej rodzinie z czwórką lub większą liczbą dzieci pomagała w domu niezamężna kobieta lub dziewczyna, która nie osiągnęła jeszcze wieku zamążpójścia. Święty Tomasz pisze, że ludzie odbywają akt płciowy dla wspólnego dobra. W takim przypadku za dzieci będące owocem owego aktu odpowiada cała społeczność. Naturalnym porządkiem rzeczy dzieci wychowuje się dla dobra Kościoła i dobra społeczeństwa. Dlaczego zatem całe poświęcenie ma przypadać w udziale jedynie rodzicom, jak gdyby wychowywanie dzieci było ich indywidualną przyjemnością, a nie dobrem nas wszystkich?

Zdaję sobie oczywiście sprawę, iż wspominając o tym, wywołuję u wielu z was niemiłe skojarzenia. Dziś opinia głosi, że każdy ma prawo żyć, jak mu się podoba, a jawną niesprawiedliwością byłoby obarczać innych problemami rodziców, którzy na własne życzenie mają „za dużo” dzieci. Jest w tym trochę prawdy, ale i trochę fałszu. Fałsz tkwi w zaprzeczeniu, jakoby pierwszym i podstawowym obowiązkiem społeczeństwa była troska o dzieci i zachowanie ciągłości gatunku. Cała społeczność ma dług wobec następnego pokolenia, ponieważ to dzięki niemu może przetrwać nasza kultura.

Kto za to odpowiada?

Owe popularne poglądy nie oznaczają jednak, że można wyznaczyć daną osobę do wykonywania na rzecz rodziny określonych prac. Nie można powiedzieć dowolnie wybranej samotnej dziewczynie, iż jej obowiązkiem jest pomaganie pani i rodzinie Jones, a bogatemu właścicielowi budynku mieszkalnego, że powinien uzależnić wysokość czynszu od liczebności poszczególnych rodzin wynajmujących lokale. Ze względu na rodzaj wykonywanej pracy oraz warunki finansowe zarówno samotna dziewczyna, jak i zamożny właściciel nieruchomości mogą mieć problemy z okazaniem wymaganego stopnia szczodrości.

Fakt ten stawia nas przed osobliwym zagadnieniem. Jak to możliwe, że istnieje odpowiedzialność społeczna, a jednak nie ma nikogo odpowiedzialnego za jej wypełnianie oprócz niewielkiej grupki przepracowanych rodziców? Udzielenia odpowiedzi na to i inne pytania dotyczące odpowiedzialności społecznej podjął się w swoich wypowiedziach papież Pius XI, który dostrzegł w tym temacie kluczowy problem współczesności. Ojciec Ferree SM podkreśla w swojej broszurze poświęconej sprawiedliwości społecznej, iż żadnej innej krucjacie w historii Kościoła nie towarzyszyło takie zaangażowanie. Troska o wszystkie dzieci stanowi warunek wypracowania wspólnego dobra przez społeczeństwo. Żadna jednostka nie jest zdolna do osiągnięcia wspólnego dobra ani odpowiadania za nie. Można je osiągnąć tylko dzięki zorganizowanemu wysiłkowi i wspólnemu wypełnianiu obowiązków. Innymi słowy, jeśli danemu dobru wspólnemu brak odpowiedniej opieki i nadzoru, społeczeństwo powinno zorganizować się, tak aby razem zadbać o wspólne dobro, czego w żaden sposób nie da się osiągnąć poprzez indywidualne, niekontrolowane działania. Zatem właściwe metody pomocy rodzinom wymagają poświęcenia ze strony jednostek, które mogą sobie na to pozwolić, lecz przede wszystkim zakładają tworzenie nowych, lokalnych i parafialnych organizacji służących rodzinie i przepojonych duchem Akcji Katolickiej.

Na przykład

Organizacje takie istnieją już w wielu miejscach. Poniżej podam przykłady kilku z nich, opisując szczególnie korzystne przykłady ich funkcjonowania. Watykan popiera gorąco tworzenie parafialnych kas oszczędności jako źródła niskooprocentowanych pożyczek dla rodzin w potrzebie – działające już kasy w wielu przypadkach przyniosły znaczną ulgę rodzinom trapionym kłopotami finansowymi. Wspólne zakupy w hurtowniach, realizowane w duchu chrześcijańskiej miłości i poświęcenia, pozwalają na spore oszczędności, które również przynoszą ulgę powiększającym się rodzinom. Stowarzyszenie rodzin z dzielnicy Bronx założyło sieć wymiany przedmiotów takich jak krzesełka dla dzieci, wanienki do kąpieli, łóżeczka, wózki i ubrania ciążowe. Nastoletnie opiekunki do dzieci zajmujące się maluchami za darmo lub za symboliczną opłatą pozwalają rodzicom odświeżyć stare znajomości z dala od niekończących się wymagań potomstwa. Rodzice mogą również pomagać sobie nawzajem, kolejno opiekując się dziećmi znajomych. Stowarzyszenia położnicze utrzymujące się z symbolicznych datków od zainteresowanych osób oferują odpowiednio wyposażone łóżka, opiekę położnych i chrześcijańską atmosferę otoczenia położnicom, pozwalając uniknąć horroru, jakim jest obecnie rodzenie dziecka w szpitalach miejskich. Do uczestnictwa w opisanych powyżej rozwiązaniach można zachęcać pielęgniarki i lekarzy, wskazując na duchowe i inne korzyści obu zainteresowanych stron płynące z takiego przedsięwzięcia.

Młodzi mężczyźni mogą przygotowywać się do roli ojców na wzór grupy młodzieńców z Brooklynu zajmującej się świadczeniem remontów i napraw domowego wyposażenia dla rodzin w potrzebie. Remont kuchni czy pokoju rozjaśnia życie takiej rodziny, a wykonującym pracę pozwala zapoznać się z przyszłymi wyzwaniami, jakie może postawić przed nimi ojcostwo. Wielu młodych ludzi wydaje mnóstwo pieniędzy na kursy prowadzenia domu, na których uczą się znacznie mniej niż mogliby zyskać, wykonując opisaną powyżej pracę na rzecz rodzin z sąsiedztwa. Nawet pierwsze nieudolne jeszcze próby świadczenia takich usług przynoszą niezliczone łaski, pozwalaj ą dojrzeć do pracy w zespole i zyskać doświadczenie z kontaktów z innymi ludźmi.

Radykalny krok

Nie sposób nie zaakcentować faktu, iż opisane powyżej organizacje nie tylko służą rozwiązywaniu bieżących problemów, ale stanowią podwaliny całkowicie nowego ładu społecznego, dzięki któremu świat zostanie przywrócony Chrystusowi. Projekty zorganizowanych wspólnot sąsiedzkich, tak gorąco popierane przez Kościół, gdy zostaną wcielone w życie i osiągną pełną wydajność, wywrą na obecny styl życia wpływ o wiele radykalniejszy niż rewolucja marksistowska. Otwórzmy szerzej oczy, aby dojrzeć owe rewolucyjne zmiany, których pierwszą, nieśmiałą i ledwie widoczną zapowiedzią jest przekazanie używanego krzesełka dla dziecka obcym nam ludziom. Organizacje rodzin inspirowane katolicką wizją społecznego zjednoczenia w Chrystusie są zdolne do zyskania sił politycznych, pozwalających na usunięcie w cień zwolenników polityki industrialnej i odnowienie społeczeństwa w duchu miłości do potomstwa wychowywanego w domu, a nie produkowanego w fabryce.

Obecny rozwój zdarzeń sugeruje, iż należy oczekiwać rychłego pojawienia się dwóch daleko idących zmian: decentralizacji rodzin zamieszkujących przeludnione miasta i przywrócenia należnej pozycji i godności matce. Łatwo można sobie wyobrazić, iż ojcowie rodzin wspólnie budują zespoły domów w miejscach, gdzie prowadzenie warsztatu i ogrodu mogłoby przynosić dodatkowy dochód rodzinie. Każdego dnia wykonuje się znacznie trudniejsze prace niż ta i poświęca się znacznie więcej celom niezasługującym na ludzki wysiłek. W podobne działanie zaangażowane jest obecnie kilka znanych mi rodzin, łącznie z moją. Przeszkody, które musieliśmy przezwyciężyć, nie różniły się od przeszkód, które mogłaby napotkać inna podobna nam grupa. Razem z nami na wieś przeprowadziło się z Nowego Jorku dwadzieścia jeden dzieci, a do przyszłej jesieni liczba ta zwiększy się o ośmioro kolejnych maluchów. Czy jesteśmy bezpieczni? A komuż grozi tak naprawdę większa niepewność niż wielodzietnej rodzinie o przeciętnych dochodach żyjącej w jednym z miejskich kurników? Co jest naszą największą słabością? Brak wsparcia ze strony tych, którzy uznali nasz eksperyment za szaleństwo oraz zbyt wolne nabywanie kompetencji grupowych. Co stanowi dla nas największe błogosławieństwo? Pomoc tych, którzy kochają dzieci, a także ta odrobina zorganizowania, które już osiągnęliśmy.

Macierzyństwo

Szansa na przywrócenie godności macierzyństwu wzrasta, gdy dom staje się głównym obiektem troski całej społeczności. Uwaga o domu jako właściwym miejscu dla kobiety często jest uważana za wyrok skazujący na karę więzienia, wydany przez mężczyzn jako płeć dominującą. Rzadko bierze się pod uwagę historyczny fakt, iż protestantyzm i indywidualne poglądy uczyniły z ojców królów i papieży ognisk domowych, a taka forma uwięzienia była czymś w rodzaju kary niewolnictwa. Przywrócenie chrześcijańskiego kształtu ogniska domowego w żadnym razie nie oznacza przywrócenia mężczyzny do roli patriarchy-tyrana tak charakterystycznego dla protestantyzmu, podkreśla natomiast komplementarność zasad wdrażanych przez oboje rodziców.

W chrześcijańskim domu matka osiąga należny status i przywileje bez stawianych jej dodatkowych wyzwań. Poza domem kobieta musi przeważnie rozpaczliwie walczyć o uzyskanie lub utrzymanie ulotnej i niepewnej pozycji. Kraj nasz tonie obecnie w nędzy i bólach niemalże porodowych, ponieważ niekończące się szeregi kobiet z furią studiują, kupują, upiększają się, stroją, organizują, zakuwają w gorsety i odbywają spotkania z psychiatrami, próbując odzyskać pozycję, którą macierzyństwo zapewnia im bez dodatkowych wysiłków z ich strony. Gdy mężowie i ojcowie zaniedbują swoje rodziny i obowiązki społeczne, ta sama gorączka zżera instytucję rodziny, powodując, iż matki próbują ukryć swoje macierzyństwo za pozbawionymi wyraźnych cech maskami wolnych (czy też swobodnych) kobiet.

O Matce Bożej mówi się „Gdzie Maryja, tam i Jezus”. Parafrazując z należnym szacunkiem to stwierdzenie, możemy rzec, iż „Gdzie kobieta, tam i dom”. Matka jest uosobieniem domu. To ona czyni go obecnym. Nie można tego powiedzieć o ojcu (łatwo to zaobserwować w domu, z którego zabrano matkę do szpitala, a ojciec nerwowo stara się ją zastąpić). Ojciec kieruje domem i zapewnia jego obronę. Łączy ognisko domowe z resztą społeczeństwa. Podstawowy obowiązek ochrony godności domu i rodziny spoczywa na barkach ojców współdziałających dla wspólnego dobra.

Ojcze, drogi ojcze

Prowadzi nas to do pytania, które zbyt często bywa ignorowane. Dlaczego w Akcji Katolickiej nie działa więcej mężczyzn, zwłaszcza żonatych? Dlaczego religia jest postrzegana przede wszystkim jako przeznaczona dla kobiet i dzieci? Sądzę, że najprostsza odpowiedź na te pytania wiąże się z faktem, iż niewielu katolickich ojców zdaje sobie sprawę z konieczności współdziałania w obronie domu i rodziny. Często bywają łajani za zaniedbywanie obowiązków religijnych, przeważnie wtórnych wobec owej podstawowej odpowiedzialności. (Krytykuje się, na przykład, że nie przystępują do Bractwa Najświętszego Imienia Jezus lub nie uczestniczą codziennie w Mszy świętej. Naturalnie, nic nie stoi na przeszkodzie, aby oprócz wypełniania najważniejszego obowiązku wykonywali również czynności pomniejsze).

Gdyby wartościami rodzinnymi postrzeganymi w ujęciu chrześcijańskim zaczęto ponownie posługiwać się w ustalaniu tradycji, obyczajów i praw obowiązujących w naszym kraju, nastąpiłoby odrodzenie tradycyjnej witalności chrześcijaństwa i uwolnienie naszej kultury od groźby wewnętrznego samobójstwa i ataku z zewnątrz. Moglibyśmy wołać do naszego społeczeństwa i innych krajów cierpiących na przeludnienie: „Pozwólcie im żyć!”. Moglibyśmy nakreślić ekonomiczny i polityczny wzór społecznej sprawiedliwości skutecznie wypełniającej polecenie Pana naszego Jezusa Chrystusa: „Nie brońcie dzieciom przyjść do mnie”.

Ed Willock

Powyższy tekst jest fragmentem książki Eda Willocka Rola ojca w rodzinie katolickiej.