Rozdział dziewiętnasty. Kobieta czynu

W roku 1381, kiedy Anglią rządził Edward II, król, który zawsze przechwalał się, że urodził się Francuzem, w małym miasteczku Korbei w Pikardii mieszkał z żoną pewien stolarz, Robert Boylet. Od dawna pragnęli mieć dziecko, aż wreszcie doczekali się, ku swej radości, pulchnej małej córeczki.

– Oczywiście możemy jej nadać tylko jedno imię – oświadczyła dumna matka, na co ojciec odparł:

– Tak, musi nosić imię świętego Mikołaja, patrona wszystkich dzieci.

I dlatego dziecko ochrzczono imieniem Nicolette, czyli Nikoleta.

Choć ojciec Kolety był tylko stolarzem, jego rzemiosło przynosiło mu pokaźny dochód. Kupił kilka domów w Korbei, a jeden z nich poświęcił dla ludzi, którzy nie mieli przyjaciół, a zeszli na złą drogę. Przebywali tam, póki nie nauczyli się żyć inaczej, a ich sąsiedzi znowu byli gotowi ich zatrudniać. Boylet traktowany był przez wszystkich z wielkim szacunkiem, pozostawiano mu do rozsądzenia wiele sporów, a jego decyzje rzadko były kwestionowane. Nawet opat wielkiego klasztoru benedyktynów górującego nad miastem, bardzo go poważał i w budynkach klasztornych nigdy nie wykonywano żadnych prac bez wiedzy i nadzoru pana Boyleta. Jego żona dbała o dom, sama gotowała posiłki i nawet nie myślała o tym, żeby zatrudnić do pomocy służącą. Ale brakowało jej bardzo codziennej Mszy wieczornej, więc już wkrótce zaczęła zabierać ze sobą Koletę.

Z początku dziewczynka była małym odludkiem. Nigdy nie chciała się bawić z innymi dziećmi, tylko całymi godzinami przyglądała się, jak matka przędzie, słuchała biblijnych opowieści, albo klęczała u boku pani Boylet w kościele. Kiedy zrobiła się starsza, rodzice posłali ją do pewnego rodzaju szkoły, gdzie być może nauczono ją nie tylko prząść, ale i czytać i pisać, choć w owych czasach, przed wynalezieniem druku, księgi były prawdziwą rzadkością i musiały być kopiowane ręcznie. Wszyscy lubili małą Koletę, była taka miła, miała taki przyjemny głos i zawsze gotowa była zrobić wszystko, o co prosiły ją koleżanki, nawet jeśli był to udział w grach, których nie znosiła. Po pewnym czasie zaczęła się ukrywać przed innymi dziewczynkami, czasami nawet w domu, pod własnym łóżkiem, choć zapewne wkrótce same pojęły, jak bardzo jest niechętna tym zabawom i dały jej spokój. Gdyż nic nie jest równie nudne, jak grać z kimś, komu na tym kompletnie nie zależy.

W klasztorze w Korbei śpiewało się w środku nocy jutrznię, a w tych nabożeństwach często uczestniczyli ludzie z miasta. Kiedy Koleta miała mniej więcej jedenaście lat, zapragnęła chodzić razem z nimi i odtąd noc w noc wychodziła z domu i przyłączała się do osób udających się do klasztoru. Nie wiemy, czy powiedziała o tym rodzicom, ale ponieważ zawsze pozwalali jej uczestniczyć w nabożeństwach, zapewne nigdy nie przyszło jej do głowy, że robi źle. Niewykluczone, że oni sami również by tak nie uważali, gdyby pewni intryganci nie dopatrzyli się w tym winy.

– Jakie to dziwne, że państwo Boylet pozwalają dziecku w tym wieku chodzić do kościoła w porze, kiedy powinno leżeć w łóżku – szeptali. – Nic dobrego z tego nie wyniknie. No, ale wiadomo przecież, że odkąd Koleta się urodziła, nigdy jej niczego nie zabronili, więc czego innego mielibyśmy się spodziewać?

No i plotka zataczała coraz większe kręgi, aż wreszcie dotarła do uszu rodziców Kolety. Pani Boylet uważała, że krokami jej córeczki kieruje sam Bóg, tak samo jak niegdyś krokami małego Samuela i nie chciała się wtrącać, ale stolarz miał na ten temat odmienne zdanie.

– W tym co mówią sąsiedzi jest wiele prawdy – oświadczył żonie – Jeśli Koleta chce chodzić do kościoła, niech to czyni za dnia. Więcej nie pójdzie do klasztoru na jutrznię.

I nakazał Kolecie sypiać w małym pokoju, niewiele większym od schowka, do którego wchodziło się przez pokój jej rodziców.

I na tym sprawa zapewne by się skończyła, gdyby nie wtrącił się w nią przyjaciel rodziny, niejaki Adam Monnier. Otwarcie nie zgodził się z Boyletem, oświadczył, że nie należy traktować Kolety jak innych dzieci i zaproponował, że sam będzie ją co noc zabierał do klasztoru. Rzecz jasna stolarz uważał, że to on, a nie Monnier, jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo dziecka i odparł, że już osądził, co będzie najlepsze i oczekuje od córki posłuszeństwa. Jak do tej pory Koleta nie stawiała chyba żadnego oporu, ale pewnej nocy, kiedy jej rodzice już spali, obudził ją cichy głos dobiegający zza okna.

– Koleto! Koleto! To ja, Adam Monnier. Mam tu drabinę i przyszedłem cię zabrać na jutrznię. To będzie słuszne. Załatwię wszystko z twoim ojcem.

Oczywiście Adam Monnier musiał wiedzieć doskonale, że postępuje bardzo źle namawiając Koletę, by okazała ojcu nieposłuszeństwo, bo inaczej nie przyszedłby tak potajemnie. Zaś Koleta, o której zawsze mówiono, że zachowuje się dużo lepiej niż inne dzieci i która połowę życia spędzała na kolanach w kościele, postąpiła równie źle słuchając jego propozycji. Jednakże w owej chwili nie zastanawiała się nad tym, co jest dobre, a co złe, tylko od razu wstała, ubrała się szybko i wyszła przez okno, a Monnier pomógł jej zejść na ziemię. Po czym para winowajców pospieszyła do klasztoru.

Nie wiemy, co Boylet powiedział następnego dnia przyjacielowi, który tak mocno wtrącił się w nieswoje sprawy, i nieposłusznej córce, ale zrobił wszystko, by utrzymać ją w domu i wyszykował jej nawet kaplicę, gdzie mogła się modlić, kiedy nie była w kościele. Kaplica zachwyciła Koletę, która uznała, że zawdzięcza to szczęście Adamowi Monnierowi i wolała się odtąd radzić jego niż innych ludzi. Zawsze wspierał ją w jej pragnieniach i za jego radą nie tylko przekonała matkę, by dawała jej wyłącznie proste lub brzydkie stroje, ale nosiła również na ciele ostre sznury i w tajemnicy wstawała z łóżka, na którym spała teraz w kącie pokoju rodziców, żeby ułożyć się na garści chrustu na podłodze. Jednak pomimo takiej dbałości o własną duszę, Koleta potrafiła też myśleć o innych, przeznaczając część swoich posiłków i te ubrania, które wolno jej było oddać, dla chorych i biednych.

I tak mijały lata. Koleta była już niemal zupełnie dorosła, choć mając lat szesnaście była niewiele wyższa, niż w wieku lat dziesięciu czy jedenastu.

– Jesteś taka mała, że nigdy nie zdołasz utrzymać domu w czystości, jeśli twoja matka umrze – stwierdził pewnego dnia ojciec, widząc jak Koleta na próżno próbuje zdjąć coś z półki. Chociaż jego słowa dotknęły ją głęboko, wiedziała, że są prawdziwe. Co się z nimi stanie, jeśli matka umrze? A miała już przecież prawie sześćdziesiąt lat! Ta myśl nie dawała Kolecie spokoju ani we dnie, ani w nocy, aż wreszcie postanowiła pójść na pielgrzymkę do sanktuarium położonego niedaleko Korbei, prosić o pomoc, jak to zrobiło przed nią wiele przyjaciółek.

– Pozwól mi stać się wysoką i silną – modliła się i ku swej radości taka się stała, więc kiedy jej matka umarła, mogła zająć jej miejsce i zrobić wszystko, czego od niej wymagano.

– Jaką dobrą córkę ma ten stary Robert Boylet – mawiali sąsiedzi, kiedy ich dziewczynki wolały porzucać pracę i tańczyć na łąkach nad rzeką. A dzieci, zamiast znielubić Koletę za to, że zawsze jest im stawiana za przykład, chodziły do niej pytać o jej wiarę, aż wreszcie na jej nauki przychodziły takie tłumy, że nie sposób ich było pomieścić w żadnym z pokojów.

W większości ludzie uważali jej nauki za dobre i byli Kolecie wdzięczni za zmiany, jakie wprowadzała w życie ich dzieci. Ale niektórzy nie byli z nich zadowoleni i skarżyli się biskupowi Amiens, że nie jest rzeczą obyczajną, by młoda dziewczyna brała na siebie obowiązki duchownego. Biskup wysłuchał ich skargi i posłał księdza, aby potajemnie wysłuchał nauk Kolety. Ksiądz był tak poruszony jej słowami, że na koniec wstał i podziękował jej, a wróciwszy do biskupa wyjaśnił, że ze swej strony jest zupełnie zadowolony.

Ale o ile biskup i ksiądz byli usatysfakcjonowani tym sprawdzianem, inni pozostali podejrzliwi. Ponownie pojawiły się skargi i tym razem Koleta została wezwana do Amiens.

– Zamilknij na chwilę, moja córko i poczekaj, aż ludzie się uspokoją – nakazał biskup. – Potem, kiedy spokój zostanie przywrócony, możesz kontynuować swe dzieło.

Koleta wróciła więc do domu, utrzymywała go w czystości i opiekowała się ojcem, który zapadł na śmiertelną chorobę. Bardzo szybko umarł pozostawiając cały majątek córce, a opiekę nad nią opatowi Raoulowi.

Zostawszy na świecie sama, Koleta uznała, że wreszcie będzie mogła zrobić to, czego zawsze pragnęła – prowadzić zupełnie samotne życie, poświęcone całkowicie modlitwie. Choć bardzo szanowała i kochała swego opiekuna, opata Raoula, obawiała się, że będzie się czuł w obowiązku znaleźć jej męża i miała w tym względzie całkowitą rację. Dlatego, nie informując o tym ani jego, ani nikogo z przyjaciół, ruszyła do Amiens, żeby poradzić się pewnego sławnego duchownego, ojca Bassadana.

Ten doradził jej, by nie spieszyła się z decyzją.

– Ci, którzy wierzą, nie powinni się spieszyć.

Poradził jej również, by przemyślała w spokoju swoją decyzję, a potem przyszła do niego jeszcze raz. Koleta usłuchała, a kiedy ojciec Bassadan wyczuł, że jest odpowiednio przygotowana, poprosił, aby sama wybrała do jakiego zakonu chce wstąpić i do którego klasztoru. Niełatwo było ją zadowolić, wypróbowała kilka różnych zgromadzeń w Korbei i innych miejscach, ale we wszystkich brakowało surowości, której szukała. W końcu o jej losie zadecydował wielki franciszkanin podróżujący po Pikardii. Wyjawiła mu szczerze rozczarowania, jakich doznała i wątpliwości, jakie żywi wobec przyszłości.

– Zostań rekluzą, moja córko, w ten sposób odnajdziesz spokój, którego szukasz – powiedział, a radość, jaką poczuła na jego słowa upewniła ją, że właśnie tego pragnęło jej serce.

***

Czy macie pojęcie jak żyje rekluza? Nie jest to pustelniczka mieszkająca w samotnej celi, gdzie właściwie w każdej chwili może się pojawić jakiś szukający schronienia podróżny, a „samotnica” może się od niego dowiedzieć wieści ze świata i usłyszeć ludzką mowę. Nie jest to zakonnica, która mieszka w klasztorze, gdzie, choć bramy są zamknięte, jednak jest się cały czas wśród ludzi, ma się zwyczajne obowiązki i zainteresowania, nieodłącznie związane z życiem w zgromadzeniu, jak by ono nie było surowe. Dla Kolety zostanie rekluzą oznaczało całkowitą samotność, przebywanie w celi z małym okienkiem wychodzącym na kościół, rozmowy wyłącznie przez kratę i to tylko z dwoma dziewczynami, które przynosić jej będą chleb i warzywa na posiłek, jeden dziennie. A czekało ją może nawet pięćdziesiąt lat takiego życia, ponieważ w owym czasie miała zaledwie dwadzieścia dwa lata! Nic dziwnego, że przeor Raoul z całych sił próbował ją odwieść od tej decyzji. Ale nic to nie dało i w końcu musiał ulec jej życzeniom. Kiedy sprzedano domy, które zapisał jej w spadku ojciec, pieniądze oddała proboszczowi, aby rozdzielił je wśród biednych.

Rozbudowano narożnik pomiędzy kościołem Świętego Szczepana a klasztorem benedyktynów. Kilka wąskich stopni wiodło do kraty zamykającej dwie maleńkie cele, w których miała zamieszkać rekluza. Kiedy wszystko zostało przygotowane, odprawiono uroczystą Mszę Świętą i wśród wielkiego smutku i łez przyjaciół Koleta, z ojcem Pinetem u boku, udała się wraz z procesją duchownych do pokoiku w murach. Weszła do środka spokojnie, nie podnosząc oczu, a drzwi, których miała nadzieję więcej nie przestąpić, zamknął za nią sam opat.

Pewną pociechą może być dla nas wiedza, że nawet Koleta rozumiała, iż nie można wypełnić życia wyłącznie modlitwą i świątobliwymi rozmyślaniami, niezależnie od wewnętrznych pragnień i że przynajmniej przez część dnia powinna mieć jakieś zajęcie dla rąk, niezależnie od tego, na czym skupia swoje myśli. Zajęła się więc utrzymywaniem w należytym stanie pięknych kościelnych tkanin, a dziewczyny, które codziennie przynosiły jej jedzenie, dawały jej również do łatania ubrania ubogich.

Wkrótce w sercach tych, którzy znali ją od dzieciństwa, a nawet zupełnie obcych ludzi, którzy tylko słyszeli o „świętej z Korbei”, zrodziło się pragnienie, by pytać ją o radę w kłopotach. Dzień w dzień wstępowali na wąskie stopnie i podchodzili do kraty, opowiadając Kolecie o swoich nieszczęściach. Mijały godziny, a ludzi wciąż przybywało, aż w końcu przyjaciel rekluzy, ojciec Pinet, musiał interweniować i wyznaczyć określone godziny, w których można ją było odwiedzać. Przez pewien czas wysłuchiwała ludzi ze współczuciem i dawała im starannie rozważone rady, a oni wierzyli w nie bezgranicznie i starali się postępować zgodnie z nimi. Jednak po pewnym czasie poczuła się znużona tym obowiązkiem, chciała bowiem służyć Bogu na swój własny sposób, a nie na Jego, modlić się przez cały dzień, a nie pomagać sąsiadom w jedyny sposób, jaki mogła to teraz czynić.

– Ci ludzie zajmują mi czas i przeszkadzają w moim poświęceniu – skarżyła się, aż w końcu otrzymała pozwolenie, by odciąć się od wszystkiego, co przypominałoby jej o świecie. Tylko jej dwie przyjaciółki, jak wcześniej, przynosiły jej pożywienie, ale teraz zmuszone były do zachowania milczenia.

W Korbei zapanowało wielkie rozczarowanie, a do protestów przyłączyło się duchowieństwo. Choć Koleta mogła się domyślić, co czują, do jej uszu nie dotarło żadne echo tego zamieszania. Zresztą pewnie i tak by jej to nie obchodziło, nawet gdyby wiedziała jakiego smutku i konfuzji stała się przyczyną.

– W Kolecie zostało bardzo niewiele z człowieka, gdyż zapomniała jak bardzo ludzki do końca był Pan, któremu pragnęła służyć – powiedział jeden z jej biografów i największych wielbicieli.

Nie wiedziała, że ma przed sobą jeszcze tylko rok takiego życia. Cztery lata, jakie w sumie spędziła w celi, pełne były, wedle jej własnej relacji, dziwnych doświadczeń. Wkrótce po jej zostaniu rekluzą, ludzie w miasteczku zaczęli szeptać o tym, że kusi ją sam Zły, o zjawach, które chciały ją tak przerazić, by zaczęła wołać o pomoc, o okropnych wrzaskach dochodzących nie wiadomo skąd, o wstrętnych zwierzętach biegających po jej celi. Przytaczano wszelkie możliwe straszne opowieści, a ponieważ Koleta była osłabiona postem i brakiem powietrza, wszystko to niewątpliwie wydawało jej się prawdą i na pewno cierpiała równie mocno, jak wtedy, gdyby rzeczy, które widziała były prawdziwe. Każda próba, na jaką ją wystawiono, kończyła się tak samo: szatan zostawał pokonany, a wyczerpana walką Koleta zostawiana była na chwilę w spokoju.

W ostatnim roku życia w odosobnieniu, kiedy modliła się w swej kaplicy, doświadczyła wizji świętego Franciszka i dowiedziała się, że została wybrana do zreformowania zakonu, który założył, a do którego zakradły się już nadużycia. Nie chcąc porzucać swej celi, odegnała od siebie wizję, a przynajmniej starała się to zrobić, gdyż nie chciała ona zniknąć. W rozpaczy posłała po ojca Pineta, ale ten mógł jej tylko poradzić by nie ustawała w modlitwach. Walka z własną wolą i ścieżką, którą wybrała, trwała wiele dni. W końcu poddała się jednak i zgodziła powrócić do świata, który miała nadzieję porzucić na zawsze.

Za pośrednictwem franciszkanina Henryka de Baume uzyskała od papieża konieczną dyspensę ze ślubu wiecznego odosobnienia, jaki złożyła. W owych czasach rządziło równocześnie dwóch papieży, każdy wspierany przez inne kraje, a pałac w Awinionie, w którym mieściła się siedziba papiestwa przez większość czternastego wieku był, i nadal jest, dumą Francji. Nienawiść pomiędzy papieskimi stronnictwami była równie zajadła, jak we Włoszech sto lat wcześniej, podczas walki zwolenników cesarza ze zwolennikami papieża, czyli między gwelfami i gibelinami. Papiestwo porzuciło Awinion i wróciło do Rzymu, ale mimo to nadal było dwóch czy trzech papieży równocześnie zamiast jednego, i to właśnie z tym skandalem chcieli walczyć Koleta i ojciec Henryk de Baume.

Pod opieką ojca de Baume i pewnej szlachetnie urodzonej damy, baronowej de Brissy, Koleta opuściła Korbei tak wcześnie rano, że prawie nikt się z nią nie pożegnał. Kiedy wychodziła z celi, którą nazywała rajem, niemal czuła jak łamie się jej serce i nie mogła opanować płaczu. Grupa podróżnych minęła wkrótce Paryż i skierowała się do Dijon, stolicy wielkiego księstwa Burgundii. Potem skręcili ostro na południe, gdzie oczekiwał ich książę Sabaudii, aż wreszcie dotarli do Nicei, gdzie w owym czasie mieszkał Benedykt XIII, antypapież. Koleta przedstawiła mu swoją prośbę, aby pozwolił jej wstąpić do zakonu klarysek – żeńskiego zgromadzenia, blisko związanego z zakonem św. Franciszka – i przestrzegać ściśle reguły ustanowionej przez jego założycielkę. Papież nie tylko wyraził zgodę, ale uczynił Koletę, która nie była wtedy nawet zakonnicą, przełożoną generalną wszystkich trzech zakonów, z prawem otwierania nowych domów zakonnych jeśli uzna to za konieczne. Natomiast ojciec Henryk został mianowany przełożonym wszystkich domów zakonnych, które miały zostać poddane reformie. Następnie papież przyjął od Kolety profesję zakonną i pozwolił jej objąć obowiązki przełożonej bez odbywania kilkumiesięcznego nowicjatu. Początkowo Koleta starała się uniknąć tej odpowiedzialności, ponieważ pragnęła być po prostu „siostrą”, ale ojciec Henryk ostrzegł, że nie wolno jej teraz „puścić pługa” i musi się modlić o odwagę w swym dziele.

I tu musimy porzucić opowieść o jej losach. Odtąd ścieżka jej życia była prosta, a choć często napotykała opór tam, gdzie spodziewała się pomocy, i obelgi tam gdzie oczekiwała miłości, jej dzieło rozwijało się dobrze. Podobnie jak niemal trzysta lat później, w przypadku matki Angélique, zaciągały się pod jej sztandar całe rody dobrze urodzonych nowicjuszek, które miały wszelkie powody, by prowadzić światowe życie. Koleta wiele podróżowała, a ludzie garnęli się do niej, zafascynowani jej nauczaniem i świątobliwym życiem. Wkrótce w Baume, w domu, który przeznaczono na jej użytek, zebrała się mała społeczność, która przeniosła się potem do dużego zakonu w Besançon, gdzie mieszkały zaledwie dwie zakonnice. Przyjął ich tam sam arcybiskup, a ludzie codziennie ustawiali się przed bramą klasztoru w kolejce po rady, zupełnie tak samo, jak niegdyś przed celą Kolety w Korbei.

Wkrótce potrzebne okazały się kolejne domy, a Koleta musiała przedsiębrać wiele podróży, żeby je założyć. Znajdowały się głównie we wschodniej Francji, gdyż księżna Burgundii była jej przyjaciółką i pomocnicą. Podobnie jak matka Angélique, Koleta kazała się informować o sprawach wszystkich klasztorów i samodzielnie rozwiązywała wszystkie problemy. Powszechnie wierzono, że potrafi czynić cuda, a już na pewno wierzyła w to ona sama, choć wizje straszliwych bestii, które tak przerażały ją w jej celi, nigdy nie powróciły. Zamiast nich unosiły się wokół niej ptaki, a skowronek pił nawet wodę z jej kubka. Wszędzie chodziła za nią owieczka, która, kiedy Koleta szła się modlić, zatrzymywała się w drzwiach kaplicy. W ostatnich latach życia Świętej powstał klasztor w Amiens. Mieszkańcy Korbei wyznaczyli grunt pod kolejny, ale benedyktyni nie pozwolili na jego budowę, co zapewne było dla Kolety wielkim rozczarowaniem i dręczyło jej myśli w podróży do Gandawy przedsięwziętej podczas mroźnej zimy. Wkrótce po przybyciu na miejsce zauważono, że Koleta zachowuje się inaczej niż zwykle, aż wreszcie spoczęła na łożu z twarzą zakrytą czarnym welonem. Umarła trzy dni później, wtedy, gdy papieżem wybrano Mikołaja V, któremu podporządkował się książę Sabaudii. W chwili śmierci Koleta mogła czuć się szczęśliwa. Skandal z antypapieżem, który tak ją martwił, został wreszcie zakończony, a zaledwie kilka lat później Francję miała uwolnić od Anglików uzbrojona w miecz dziewczyna (1).

Andrew i Lenora Lang

(1) Czyli Joanna d’Arc. Czasy Kolety to okres wojny stuletniej między Francją a Anglią. Anglia zajmowała wówczas zachodnią część królestwa Francji, a w jego części wschodniej wyrosło nowe i silne państwo, Burgundia.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.