Rozdział ósmy. Wyjątek potwierdza regułę

Kościół katolicki jako jedyny ocala człowieka przed poniżającą niewolą bycia dzieckiem swoich czasów. Porównywałem go z nowymi religiami, ale właśnie tym od nich się różni. Nowe religie pod wieloma względami pasują do nowych warunków; ale tylko do nich. Kiedy za sto lat te warunki się zmienią, kwestie, które jako jedyne mają dla nich znaczenie, będą niemal bez znaczenia. Jeśli wiara katolicka ma wszelką świeżość nowej religii, ma też wszelkie bogactwo starej religii; zwłaszcza wszelkie zasoby starej religii. Sama jej starożytność jest już wielkim atutem; zwłaszcza gdy chodzi o odnowę i młodość. Tylko poprzez analogię z ciałami zwierzęcymi sądzimy, że to, co stare, musi być zesztywniałe. To tylko metafora odnosząca się do kości i tętnic. W sensie intelektualnym rzeczy stare są elastyczne. Przede wszystkim są różnorodne i oferują duży wybór. W historii religii obserwujemy swego rodzaju płodozmian; stare pola mogą przez pewien czas leżeć odłogiem, a następnie być znów uprawiane. Ale kiedy nowa religia czy coś podobnego wysiewa jedynie swój dziki owies, zazwyczaj rozwiewany przez wiatr, wówczas się wyjaławia. Kościół katolicki, będąc tak dawny, ma do dyspozycji bogaty arsenał i skarbiec; może przebierać między stuleciami i wysłać jeden wiek na odsiecz innemu. Może zawezwać stary świat, by przywrócił równowagę w nowym.

W każdym razie nowe religie pasowały do nowego świata; i to najgorzej o nich świadczy. Każda powstaje na skutek współczesnych uwarunkowań, które można bez trudu wskazać. Socjalizm to reakcja przeciw kapitalizmowi. Spirytyzm to reakcja przeciw materializmowi; w swojej bardziej nasilonej postaci jest również po prostu śladem po tragedii Wielkiej Wojny. Jest jednak jeszcze jeden, nieco bardziej subtelny, sens, w jakim przydatność nowych wyznań sprawia, że są nieprzydatne, a ich akceptowalność, że są nie do zaakceptowania. I tak oto wszystkie z nich twierdzą, że są postępowe, bo szczególną chlubą tego szczególnego okresu był postęp; twierdzą, że są demokratyczne, bo nasz raczej żałosny system polityczny wciąż rości sobie prawo do bycia demokratycznym. Pragnęły szybkiego pogodzenia z nauką, które często było tylko przedwczesną kapitulacją wobec nauki. Pośpiesznie pozbyły się wszelkich szat czy symboli uważanych za nieeleganckie lub staroświeckie. Twierdziły, że mają radosne nabożeństwa i kazania; ich kościoły współzawodniczyły z kinami, a nawet stawały się kinami. W swojej bardziej umiarkowanej postaci nastrój ten był jedynie pochwałą tego, co naturalne i radosne, na przykład natury, a nawet natury ludzkiej. To wspaniałe rzeczy i wspaniała wolność; a jednak ma swoje ograniczenia.

Tak naprawdę nie chcemy religii, która ma rację tam, gdzie my mamy rację. Chcemy natomiast religii, która ma rację tam, gdzie my się mylimy. Te obecne mody sprawiają, że nie chodzi o to, czy religia pozwoli na wolność, ale czy (w najlepszym przypadku) wolność pozwoli na religię. Ludzie ci idą jedynie za współczesną atmosferą, w której jest wiele rzeczy miłych, wiele anarchicznych i wiele po prostu nudnych i oczywistych, a następnie domagają się, żeby każda religia dopasowała się do tej atmosfery. Ale ta atmosfera istniałaby nawet bez tych religii. Mówią, że chcą, by religia była społeczna, ale i bez żadnej religii byliby społeczni. Mówią, że chcą praktycznej religii, ale i bez żadnej religii byliby praktyczni. Mówią, że chcą religii możliwej do przyjęcia przez naukę, ale przyjęliby naukę, nawet gdyby nie przyjęli religii. Mówią, że chcą takiej religii, bo sami już tacy są. Mówią, że jej potrzebują, ale mają na myśli to, że mogliby się bez niej obejść.

Całkiem inaczej jest, gdy religia, we właściwym znaczeniu czegoś wiążącego, wiąże ludzi z moralnością, która nie jest identyczna z ich nastrojem. Było całkiem inaczej, gdy niektórzy święci głosili pojednanie społeczne między zapamiętale wojującymi stronnictwami, które nie mogły ścierpieć wzajemnego widoku. Było całkiem inaczej, gdy głoszono miłość poganom, którzy naprawdę w nią nie wierzyli; tak samo jak dzisiaj głosi się czystość nowym poganom, którzy w nią nie wierzą. To właśnie na takich przykładach możemy uchwycić prawdziwe znaczenie religii; i to one świadczą o szczególnym i niedoścignionym triumfie katolickiej wiary. Katolicyzm ma rację nie tylko w tym, w czym i my mamy rację, na przykład głosząc radość, nadzieję czy współczucie. Miał rację wówczas, gdy my się myliliśmy i gdy nasz błąd wracał do nas jak bumerang. Jedno słowo mówiące nam to, czego nie wiemy, jest więcej warte niż tysiąc słów o tym, co wiemy. Tym bardziej uderzający jest fakt, że nie tylko tego nie wiedzieliśmy, ale nie mogliśmy w to uwierzyć. Może wyda się to paradoksem, jeśli powiem, że prawda uczy nas więcej za pomocą słów, które odrzucamy niż słów, które przyjmujemy. Jednak paradoks ten jest najprostszą przypowieścią, znaną nam wszystkim. Można go zilustrować jakimkolwiek przykładem. Jeśli ktoś mówi nam, byśmy unikali pubów, sądzimy, że to nudny, ale być może pełen dobrych chęci zrzęda. Jeśli mówi nam, byśmy chodzili do pubów, wiemy, że reprezentuje wyższą moralność i ideał naprawdę wzniosły, choć odrobinę zbyt prosty i oczywisty, by trzeba go było bronić. Jeśli jednak ktoś mówi nam, byśmy unikali jednego konkretnego pubu o nazwie „Świnia i Gwizdek”, stojącego po lewej stronie, kiedy się skręci przy stawie, to może się nam to wydać dogmatyczne, arbitralne i niedostatecznie poparte argumentami. Ale jeśli wpadniemy do tego pubu i natychmiast strujemy się dżinem albo zostaniemy zaatakowani i okradzeni z pieniędzy, wtedy zrozumiemy, że człowiek, który udzielił nam rady, wiedział, co mówi, i posiadał gruntowną i fachową wiedzę na temat lokalnych pubów. Wychodząc na wpół żywi z owego pubu, pomyślimy tak tym bardziej, jeśli na początku odrzuciliśmy jego ostrzeżenie jako głupi przesąd. Samo ostrzeżenie jest właściwie jeszcze bardziej godne podziwu, jeśli nie potwierdzały go argumenty, a jedynie konsekwencje. Jest coś bardzo niezwykłego w tym, co arbitralne, a jednocześnie trafne. Łatwo zapomnieć radę, która wydaje się oczywista już wtedy, gdy się za nią idzie. Darzymy natomiast mistycznym i głębokim szacunkiem radę, która zdawała się nam niedorzecznością.

Jak za chwilę wyjaśnię, nie chodzi mi wcale o to, że Kościół katolicki jest arbitralny w tym sensie, że nigdy nie podaje argumentów; uważam jednak, że konwertyta jest pod wielkim wrażeniem, jeśli − nawet wówczas, gdy nie rozumiał argumentu − dożył chwili, kiedy sam się przekonał o słuszności danego stanowiska. Ale należy wspomnieć o czymś jeszcze bardziej wyjątkowym, co składa się na doświadczenie konwertyty. W wielu przypadkach rzeczywiście mignęły mu przed oczami argumenty, nawet jeśli się nad nimi nie zastanawiał, ale zapomniał o nich, kiedy na jakiś czas racjonalizm zaciemnił mu rozum. Nie jest to sprawa łatwa do wyjaśnienia i będę zmuszony użyć przykładów z własnego życia. Chodzi o to, że często kierujemy się przeczuciem, jak również ostrzeżeniem; ale często dopiero gdy zlekceważymy obydwa, przychodzi zrozumienie. Warto to zauważyć w kontekście konwersji, ponieważ konwertytę nieraz powstrzymuje slogan mówiący, że Kościół łamie sumienie. Kościół nie łamie niczyjego sumienia. To człowiek łamie swoje sumienie, a potem, kiedy już prawie zapomni, że je ma, przekonuje się, że miało rację.

Przytoczę dwa przykłady dotyczące nowych ruchów: socjalizmu i spirytyzmu. To prawda, że kiedy zacząłem po raz pierwszy myśleć poważnie o socjalizmie, byłem socjalistą. Ale tak samo prawdą jest, i jeszcze ważniejszą, niż mogłoby się zdawać, że zanim w ogóle usłyszałem o socjalizmie, byłem zdecydowanym antysocjalistą. Byłem, jak to się dziś określa, dystrybutywistą, chociaż o tym nie wiedziałem. Gdy jako dziecko śniłem – jak to bywa w tym wieku – o królach, klownach, złodziejach i policjantach, zawsze wyobrażałem sobie, że wszelkie zadowolenie i godność polegają na czymś niewielkim i osobistym; na byciu królem zamku, kapitanem statku pirackiego, właścicielem sklepu albo złodziejem ukrytym bezpiecznie w swojej jaskini. W wieku chłopięcym zawsze wydawało mi się, że walka o sprawiedliwość to dumna obrona jakichś szczególnych murów, domów i wysokich niezdobytych świątyń. Niektóre z tych prostych, ale barwnych wizji zawarłem w opowieści zatytułowanej Napoleon z Notting Hill. Wszystko to miało miejsce, tak przynajmniej mi się zdaje, zanim w ogóle usłyszałem o socjalizmie i mogłem przez to lepiej go osądzić.

Zaczęły nas spowijać cienie więzienia, a wraz z nimi rozpoczęła się automatyczna dyskusja na temat tego, jak mamy się z niego wydostać. Wówczas wśród ciemności lochu dał się słyszeć głos pana Sidneya Webba (1), który mówił nam, że z kapitalistycznej niewoli może nas wypuścić jedynie opatentowany klucz kolektywizmu; czy też, by użyć dokładniejszej metafory, mówił nam, że z naszych ciemnych i brudnych cel industrialnej niewoli możemy jedynie uciec, przetapiając nasze prywatne klucze na jeden gigantyczny klucz o rozmiarach tarana. Nie za bardzo podobał nam się pomysł oddania naszych małych prywatnych kluczy, naszego przywiązania do miejsca bądź własności. Byliśmy jednak całkiem przekonani, że sprawiedliwości społecznej musi jakoś stać się zadość, a zadość może jej uczynić tylko socjalizm. Dlatego za dawnych dni Towarzystwa Fabiańskiego zostałem socjalistą; myślę, że tak samo uczynili wszyscy, o których warto wspomnieć, poza katolikami. Katolicy zaś byli nieznaczącą garstką, resztkami martwej religii, w zasadzie zabobonu. Mniej więcej w tym czasie ukazała się encyklika Leona XIII o pracy; nikt jednak z naszego dobrze poinformowanego świata nie zwrócił na nią większej uwagi. Niewątpliwie papież mówił nie mniej ostro niż socjaliści, stwierdzając, że kapitalizm „nałożył jarzmo prawie niewolnicze niezmiernej liczbie proletariuszy”. Ale ponieważ papież nie był socjalistą, rzecz jasna nie przeczytał właściwych socjalistycznych książek i broszur; nie mogliśmy oczekiwać, że ten biedny starszy pan będzie wiedział to, co wiedział już wtedy każdy młody człowiek – że socjalizm jest nieunikniony. To było dawno temu i za sprawą stopniowego procesu, przeważnie praktycznego i politycznego, którego nie mam zamiaru tu opisywać, większość z nas zaczęła uświadamiać sobie, że socjalizm nie jest nieunikniony; że nie jest tak naprawdę popularny; że nie jest jedynym sposobem, ani nawet właściwym sposobem, przywrócenia ubogim ich praw. Doszliśmy do wniosku, że oczywistym lekarstwem na skupienie własności prywatnej w rękach niewielu będzie danie jej wielu; a nie zabranie jej wszystkim i oddanie w powiernictwo naszym drogim politykom. Dokonawszy tego odkrycia, zaglądamy do encykliki Leona XIII i przekonujemy się, że w tym dawnym i przestarzałym dokumencie, na który wcześniej wcale nie zwracaliśmy uwagi, papież mówił wówczas to, co my mówimy teraz. „Jak największa liczba ludzi spośród klasy robotniczej powinna posiadać własność”. To właśnie mam na myśli, mówiąc o uzasadnieniu arbitralnego ostrzeżenia. Gdyby papież powiedział wtedy dokładnie to, co my mówiliśmy i co chcieliśmy, żeby powiedział, tak naprawdę nie szanowalibyśmy go, a później byśmy całkowicie go odrzucili. Maszerowałby jedynie z milionami zwolenników fabianizmu; i wraz z nimi by odmaszerował. Ale kiedy widział różnicę, której my wtedy nie dostrzegaliśmy, ale dziś dostrzegamy, ta różnica była decydująca. Oznaczała niezgodę bardziej przekonującą niż sto porozumień. Nie chodzi o to, że miał rację, kiedy i my mieliśmy rację, ale że miał rację, kiedy my się myliliśmy.

Powierzchowny krytyk, widząc, że nie jestem już socjalistą, może zawsze powiedzieć: „Oczywiście, jesteś katolikiem, więc nie wolno ci być socjalistą”, na co odpowiem stanowczo: „Nie”. To nieporozumienie. Kościół uprzedził moje doświadczenie, ale było to doświadczenie, a nie tylko posłuszeństwo. Żyłem na tym świecie i widziałem nieco katolickich wieśniaków, jak i kolektywistycznych urzędników; dlatego jestem dziś całkowicie przekonany, że większość ludzi jest szczęśliwsza i zdrowsza, posiadając własność niż oddając ją wspomnianym urzędnikom. Nie podzielam skrajnej wiary socjalizmu państwowego w państwo; nie przestałem jednak wierzyć w państwo dlatego, że uwierzyłem w Kościół. Ufam mniej państwu, bo wiem więcej o politykach. Nie mogę uwierzyć, że własność prywatna jest niemożliwa, bo sam ją widziałem. Nie mogę uwierzyć, że rządzenie państwem może być nienaganne, bo sam je widziałem. To nie żaden autorytet, poza, jak to określa św. Tomasz, autorytetem zmysłów, mówi mi, że wspólna własność jest zbyt daleko idącym uproszczeniem. Nie mógłbym odrzucić tego, czego nauczył mnie Kościół. Nie mógłbym odrzucić tego, czego nauczyło mnie życie. Gdybym przestał być katolikiem, nie mógłbym być znowu komunistą.

Tak się składa, że prawie tak samo było u mnie ze spirytyzmem. W tym przypadku też byłem nowoczesny, gdy byłem młody, ale nie wtedy, gdy byłem bardzo młody. Dopóki towarzyszyła mi mglista, ale niewinna religia dzieciństwa, pierwsze oznaki tych psychologicznych i parapsychologicznych zjawisk budziły we mnie zwykłą odrazę. Nie cierpiałem mesmeryzmu i magnetycznych sztuczek z umysłem; nie znosiłem wybałuszonych oczu spirytystów, ich sztywności, nienaturalnych transów i całego zestawu sztuczek. Kiedy zobaczyłem, jak dziewczyna, którą podziwiałem, wróży z kuli, byłem wściekły; nie za bardzo wiedziałem dlaczego. Potem przyszedł czas, kiedy chciałem dowiedzieć się dlaczego. Zastanawiałem się nad uzasadnieniem i nie znalazłem żadnego. Dostrzegłem niekonsekwencję nauki, która ceniła badania, ale nie dopuszczała parapsychologii. Przekonałem się jednak, że naukowcy stawali się coraz bardziej przychylni spirytyzmowi i podążyłem za swoją naukową epoką. Nigdy nie byłem do końca spirytystą, ale prawie zawsze go broniłem. Eksperymentowałem ze stolikiem spirytystycznym na tyle, by się w końcu przekonać, że podczas seansów dzieją się rzeczy, które nie są w ścisłym tego słowa znaczeniu przyrodzone. Dziś uważam, z powodów, które długo by opisywać, że nie tyle nadnaturalne, ile nienaturalne, a nawet przeciwne naturze. Sądzę, że te eksperymenty miały na mnie zły wpływ; sądzę, że mają zły wpływ również na innych eksperymentatorów. Ale odkryłem to na długo, zanim odkryłem Kościół katolicki albo katolicki pogląd na tę kwestię. Tylko że, jak powiedziałem, kiedy go odkryłem, wywarł na mnie wielkie wrażenie; bo było nie tak, że religia miała rację, kiedy i ja ją miałem, ale religia miała rację, kiedy ja się myliłem.

W tych obydwu przypadkach chcę zwrócić uwagę na to, że popularne komunały są zupełnie nieprawdziwe. To nieprawda, że Kościół katolicki złamał moje sumienie; to nieprawda, że Kościół kazał mi porzucić mój osobisty ideał. To nieprawda, że kolektywizm był kiedykolwiek moim ideałem. Nie wierzę, żeby był kiedyś tak naprawdę czyimkolwiek ideałem. Nie był to ideał, ale kompromis; ustępstwo wobec praktycznych ekonomistów, którzy powiedzieli nam, że możemy zapobiec biedzie tylko za pomocą czegoś nad wyraz przypominającego niewolnictwo. Socjalizm państwowy nigdy nie wydawał się nam czymś naturalnym; nigdy nie przekonano nas, że jest naturalny; przekonano nas, że jest konieczny. Dokładnie tak samo spirytyzm nigdy nie wydawał się nam czymś naturalnym, ale jedynie czymś koniecznym. Obydwa jawiły się jako jedyna droga do ziemi obiecanej. W jednym przypadku chodziło o przyszłe życie, a w drugim o życie w przyszłości. Nie podobały nam się rządowe departamenty, programy wyborcze i rejestry, ale powiedziano nam, że nie ma innej drogi do lepszego społeczeństwa. Nie podobały nam się ciemne pokoje, podejrzane media i panie powiązane liną, ale powiedziano nam, że nie ma innej drogi do lepszego świata. Byliśmy gotowi czołgać się miejskim kanałem albo pływać w duchowych ściekach, bo był to jedyny sposób na lepszą przyszłość; a nawet jedyny sposób, żeby udowodnić, że istnieje lepsza przyszłość. Ale kanał ściekowy nigdy nie pojawiał się w naszych marzeniach jako wieża z kości słoniowej albo dom ze złota ani nawet jako romantyczna wieża rozbójników z naszego romantycznego dzieciństwa, albo solidny i wygodny dom z naszych dojrzałych lat. Katolicyzm nie tylko przez cały czas był prawdziwy, ale wierny od początku do końca – naszym autentycznym instynktom i naszemu ostatecznemu doświadczeniu. Nie potępiał niczego prócz intelektualnego snobizmu i poddawania się pedanteryjnej perswazji. Nie potępiał niczego prócz tego, co sami byśmy potępili, chociaż być może zbyt późno.

Tak więc Kościół nigdy nie uniemożliwił mi realizacji mojego osobistego ideału. Trzeba by raczej powiedzieć, że jako pierwszy to umożliwił. Ideał encykliki był znacznie bliższy mojemu własnemu instynktowi niż ideał, którym zgodziłem się go zastąpić. Katolicka podejrzliwość wobec wirującego stolika była znacznie bliższa moim początkowym podejrzeniom niż mojej późniejszej kapitulacji. Nie ulega jednak wątpliwości, że w tych dwóch przypadkach Kościół katolicki odgrywa dokładnie rolę, którą twierdzi, że odgrywa: wie coś, czego my nie możemy wiedzieć, ale z czym prawdopodobnie byśmy się zgodzili, gdybyśmy naprawdę to wiedzieli. Nie mówię w tym przypadku, i przeważnie w całym tym szkicu, o rzeczach, które są najbardziej godne poznania. Prawdy nadprzyrodzone związane są z tajemnicą łaski i zajmują się nimi teologowie; trzeba przyznać, że nawet dla nich są to dość delikatne i trudne sprawy. Ale chociaż prawdy transcendentalne są najważniejsze, to nie one najlepiej ilustrują tę konkretną kwestię dotyczącą decyzji, które może lepiej lub gorzej zweryfikować doświadczenie. O wszystkich zaś rzeczach, które może zweryfikować doświadczenie, mógłbym opowiedzieć tę samą historię: że był okres, kiedy uważałem katolicką doktrynę za bezsensowną, ale nie był to najwcześniejszy okres mojego życia, bo moje najwcześniejsze lata były czasem większej prostoty, kiedy w jakiś sposób miałem pojęcie o znaczeniu doktryn, o których wówczas jeszcze nie słyszałem. Świat mnie zwodził, a Kościół za każdym razem mógłby wyprowadzić mnie z błędu. Można wreszcie naprawdę odrzucić jako zabobon modę tego świata, która przemija.

Mógłbym podać wiele innych przykładów, ale obawiam się, że byłyby z konieczności raczej egotyczne. Pisząc ten krótki szkic, staję przed podwójną trudnością: wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, ale każdy pielgrzym lubi mówić, jak gdyby wszystkie drogi były jak jego droga. Mógłbym na przykład napisać sporo o swoich wczesnych zmaganiach z dość śmiesznym dylematem, przed którym postawili mnie w młodości optymista i pesymista. Szybko i uprzejmie odmówiłem bycia pesymistą; dlatego zacząłem nazywać siebie optymistą. Teraz nie nazwałbym siebie ani jednym, ani drugim, a co ważniejsze, widzę, że obydwa mogą łączyć się z cnotą albo raczej splątać się z cnotą; sądzę też, że do rozsupłania tego węzła potrzeba dawniejszej i prostszej prawdy. W tym momencie chodzi mi jednak o to, że zanim w ogóle usłyszałem o optymistach czy pesymistach, byłem znacznie bliższy tego, czym jestem teraz, niż tego, co kryje się za każdym z tych dwóch pedantycznych słów. W dzieciństwie przypuszczałem, że radość jest dobrą rzeczą, ale również przypuszczałem, że złą rzeczą jest nie protestować przeciwko temu, co naprawdę złe. Po okresie intelektualnego formalizmu i fałszywych antytez potrafię znów pomyśleć to, co wtedy tylko czułem. Zrozumiałem jednak, że ten protest może stać się o wiele bardziej Boskim oburzeniem, a ta radość jest tylko nikłym odbiciem o wiele bardziej Boskiej radości. Odkryłem nie tyle, że się myliłem, ile dlaczego miałem rację.

Tu widać wspaniały przykład wyjątku potwierdzającego regułę. Reguła, którą zarysowałem w poprzednim rozdziale, jest taka, że katolicka filozofia jest uniwersalną filozofią; okazuje się zgodna z naturą ludzką i naturą rzeczy. Ale nawet jeśli nie zgadza się z naturą ludzką, ostatecznie okazuje się, że opowiada się po stronie czegoś jeszcze bardziej właściwego. Zazwyczaj się z nią zgadzamy, ale kiedy się z nią nie zgadzamy, uczymy się do niej dostosowywać, o ile tylko jesteśmy na tyle żywi, by czegoś się uczyć. W rzadkich przypadkach, kiedy rozsądny człowiek może rzeczywiście powiedzieć, że jest sprzeczna z jego rozumem, na ogół okazuje się, że jest zgodna nie tylko z prawdą, ale i z jego najgłębszymi instynktami. Wraz z konwersją człowiek nie przestaje się uczyć, a raczej dopiero zaczyna. Nie przestaje się uczyć, ponieważ przekonał się, że warto zgłębiać pewne rzeczy – nie tylko ortodoksyjne wartości, ale i ortodoksyjne weta. Co ciekawe, w pewnym sensie zakazany owoc jest często bardziej owocny niż dozwolony. Jest bardziej owocny w tym sensie, że stanowi fascynujący obiekt badań botanicznych nad tym, dlaczego jest trujący. Dla przykładu, każdy zdrowy człowiek instynktownie wzdryga się przed lichwą; Kościół jedynie potwierdził ten instynkt. Aby jednak posiąść wiedzę potrzebną do zdefiniowania lichwy, aby dowiedzieć się, czym jest, i uzasadnić, dlaczego jest złem, trzeba mieć wykształcenie humanistyczne nie tylko z zakresu ekonomii politycznej, ale z filozofii Arystotelesa i historii soborów laterańskich. Prawie zawsze za każdą zwykłą ludzką radą Kościoła dla ludzkości kryje się jakiś ludzki powód; odkrywanie go należy do jednej z największych przyjemności intelektualnych. W każdym razie pozostaje faktem, że Kościół głównie ma rację, będąc głównie tolerancyjny; wtedy jednak, gdy jest nietolerancyjny, ma najwięcej racji, a nawet najwięcej rozsądku. Adam żył w ogrodzie, gdzie dane mu było tysiące łask; ale ten jeden zakaz był największą ze wszystkich łask.

Niech więc tak samo konwertyta, a jeszcze bardziej pół-konwertyta, zmierzy się z jednym faktem, który jego zdaniem świadczy o fałszywości katolicyzmu. Jeśli zastanowi się nad nim wystarczająco długo, prawdopodobnie przekona się, że jest to największa ze wszystkich prawd. Sam to odkryłem w niezwykłej logice wolnej woli, którą posiadają upadli aniołowie i która umożliwia potępienie. Są to sprawy przekraczające moją wyobraźnię, ale mój umysł wybiega ku nim drogą logiki. Mógłbym się nawet podjąć uzasadnienia całej katolickiej teologii, wychodząc z założenia o wyjątkowej wartości i świętości dwóch rzeczy: rozumu i wolności. To wiele mówiący komentarz na temat współczesnej antykatolickiej gadaniny. Tak się bowiem składa, że zgodnie z wyobrażeniami większości osób, to akurat te dwie rzeczy są katolikom zabronione.

Najlepiej jednak wyrażę to, o co mi chodzi, powtarzając to, co już mówiłem o przekonującej katolickiej uniwersalności. Nie potrafię przedstawić tych fundamentalnych zasad teologicznych i nie posiadam kompetencji ani wiedzy, by je definiować. W każdym razie rozumiem je tak: gdybym stracił wiarę, czy mógłbym wrócić do tej taniej miłości bliźniego i prymitywnego optymizmu, zgodnie z którymi każdy grzech to omyłka, a zło nie może zatriumfować lub nawet nie istnieje? Nie mógłbym wrócić do tych wygodnych kaplic, tak jak człowiek, który odzyskał zmysły, nie wróciłby z własnej woli do szpitala psychiatrycznego. Mógłbym stracić wiarę w jakiegokolwiek Boga; ale nie mógłbym przestać myśleć, że Bóg, który stworzył ludzi i aniołów wolnymi, jest wspanialszy od tego, który zmusił ich do łatwizny. Mógłbym przestać wierzyć w jakiekolwiek przyszłe życie, ale nie mógłbym przestać myśleć, że wspanialszą nauką jest to, iż dokonujemy wyborów, tworząc nasze przyszłe życie, niż to, że czeka ono na nas jak hotel, do którego zabiera nas, niczym karetka więzienna, niebiański omnibus. Wiem, że katolicyzm mnie przerasta i że nie odkryłem jeszcze wszystkich jego pięknych lub trudnych prawd. Wiem jednak, że uniwersalizm jest dla mnie za ciasny; nie mógłbym wczołgać się z powrotem w ten nudny i bezpieczny kącik, ujrzawszy raz zawrotną wizję wolności.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Sidney Webb (1859–1947) – socjalista, ekonomista, jeden z pierwszych członków Towarzystwa Fabiańskiego, mającego na celu ewolucyjne wprowadzanie socjalizmu w Wielkiej Brytanii.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.