Rozdział dziewiąty. Wielkie spełnienie

Ratując biednych chłopców, don Bosko musiał dostrzec równie pilną potrzebę ratowania dziewcząt. Inni również ją dostrzegli, więc zarówno księża jak i świeccy znajomi wciąż namawiali go, żeby założył kongregację dla kobiet, opierającą się na tych samych zasadach co Zakon Salezjański. Miał w ten sposób pomóc ubogim dziewczętom, tak samo jak pomógł chłopcom.

Zalążek tego przedsięwzięcia powstał niemal przez przypadek. Podczas jednej z częstych podróży zdarzyło się, że don Bosko spotkał w pociągu don Pestarino, proboszcza z Mornele, który w swej małej wiejskiej parafii zorganizował grupę dziewcząt, chcących służyć Bogu i ludziom bez wstępowania do zakonu. Obydwaj księża zaczęli rozmawiać o tym, co było najbliższe ich sercom – o pracy apostolskiej. Don Bosko, którego żywo interesował los grupy don Pestarino, nawiązał bliski kontakt z parafią w Mornele i bacznie śledził jej rozwój. Maria Mazzarello, prosta chłopka, która jako pierwsza wstąpiła do organizacji, nagle się rozchorowała na tyfus, a kiedy wróciła do zdrowia, nie była już taka krzepka jak przedtem.

– Już nie mogę pracować w winnicy – zwierzyła się przyjaciółce. – Myślałam o terminowaniu u krawcowej. W ten sposób będę mogła jednocześnie uczyć dzieci pracować i ratować ich dusze.

Przyjaciółka postanowiła przyłączyć się do niej. Umówiły się, że każdy szew zrobią na chwałę Pana, i poszły do kościoła, żeby pomodlić się o błogosławieństwo. Przed końcem roku wiedziały już tyle, że mogły same zacząć uczyć. Wkrótce dołączyły do nich inne koleżanki, a wieśniacy posyłali do nich swoje dzieci. Z oszczędności czasu wszystkie jadły posiłki razem, razem się modliły i chodziły do kościoła. Regularnie odwiedzał je don Bosko, który w 1871 roku, poradziwszy się papieża w sprawie stworzenia zakonu dla kobiet i uzyskawszy jego zgodę, ostatecznie podjął decyzję.

29 stycznia 1872 roku, w dzień św. Franciszka Salezego, zgromadzenie, liczące wtedy dwadzieścia siedem dziewcząt, spotkało się na kapitule i przewagą piętnastu głosów wybrało przewodniczącą, którą została Maria Mazzarello. Pozostało tylko nadać nazwę i regułę tej małej grupie, chociaż don Bosko nazwę nosił w sercu od dawna – miały być Córkami Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Dziewięć lat później don Bosko przeprowadził je – teraz już sześćdziesiąt dziewięć kobiet – do Nizza Monferrato, gdzie zaczęły pomagać dziewczętom tak, jak salezjanie pomagali chłopcom. Do tego prowadziły przedszkola, szpitale, schroniska dla kobiet, letnie obozy i domy dla pracujących dziewcząt, a poza tym gotowały, prały i cerowały ubrania chłopców z większości domów salezjańskich. W 1877 roku wyruszyły z salezjanami do Ameryki, a w roku 1890 pojechały pomagać im w Patagonii i Brazylii. Później siedzibę główną przeniesiono do Turynu, w pobliże ośrodka salezjanów.

Zbyt daleko wybiegamy jednak w przyszłość: należy wrócić do czasów, w których powstawały misje salezjańskie – tak bliskie sercu don Bosko.

W 1875 roku skończył sześćdziesiąt lat, w ciągu których dokonał niemal nadludzkich rzeczy. Wielu mogłoby sądzić, że zasłużył sobie na odpoczynek. Dwie ogromne – i wciąż rozrastające się – kongregacje mężczyzn i kobiet otwierały nowe oddziały w całej Europie i pracowały na rzecz spełnienia wszystkich marzeń don Bosko. Nie – właściwie, nie wszystkich. Dwadzieścia lat wcześniej jeden z jego pierwszych uczniów wszedł do izby Świętego i zastał go, medytującego przed obrazem, który właśnie powiesił na ścianie.

– Kto to jest? – zapytał uczeń.

– Wielki misjonarz – powiedział don Bosko. – Gabriel Perboyre, zamęczony na śmierć parę lat temu w Chinach.

Obydwaj stali przez chwilę w milczeniu – milczeniu, które nagle przerwał szept don Bosko, mówiącego do siebie:

– Ach, gdybym miał choćby tuzin księży, myślących tak samo jak ja, od razu zaczęlibyśmy działać wspólnie.

Może to był ten sam uczeń, Jan Cagliero, który w roku 1854 leżał na łożu śmierci podczas epidemii cholery w Turynie. Był jednym z najgorliwszych pracowników, którzy działali wśród chorych, a jego choroba wzięła się z właśnie z wytężonej pracy. Don Bosko, uprzedzony przez lekarzy, że nijak nie można mu pomóc, podszedł do łóżka chorego.

– Powiedz, Janie – zapytał. – Chcesz żyć czy iść do Nieba?

– Iść do Nieba – odparł Jan bez namysłu.

– Jeszcze nie teraz. Matka Boża cię uleczy. Zobaczysz, wyzdrowiejesz, zostaniesz księdzem, pewnego dnia, z brewiarzem w ręku, odejdziesz daleko stąd.

Don Bosko zapatrzył się tak, jakby widział przed sobą przyszłość – i to bardzo dziwną. Dopiero parę lat później wyznał, co wtedy ujrzał. Nad poduszką, na której spoczywał jego ukochany syn, przeleciał biały gołąb z gałązką oliwną w dziobie. Dwa razy delikatnie dotknął gałązką ust chłopca. W oddali przemknęła grupa Indian. Oddzielili się od niej dwaj olbrzymi wojownicy – jeden czarnoskóry, a drugi czerwony – i pochylili się nad umierającym tak, jakby nasłuchiwali jego coraz słabszego oddechu. Gołąb zwiastował dar Ducha Świętego i konsekrację Jana Cagliero na biskupa, a wojownicy mieli być owieczkami z jego stada.

Szesnaście lat później kolejny z proroczych snów don Bosko potwierdził tamtą wizję. Zdawało mu się, że jest w jakimś dzikim kraju, otoczonym górami. W tej krainie – którą ujrzał wyjątkowo wyraźnie – mieszkali półnadzy, okrutni dzicy. Biegali, polowali, walczyli między sobą i z europejskimi żołnierzami, inni nieśli zakrwawione ochłapy mięsa na dzidach. Nagle na horyzoncie pojawiła się grupa ludzi, w których don Bosko rozpoznał misjonarzy. Podeszli przyjaźnie do tubylców, ale zostali zaatakowani, zabici i pocięci na kawałki przy wtórze dzikich wrzasków i jęków.

Don Bosko zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek będzie możliwe nawrócenie takiej rasy jak ta, lecz nagle zobaczył drugą grupę ludzi. Między nimi mógł rozróżnić kilka znajomych twarzy, bo to byli salezjanie. Machał do nich rękami, żeby ich ostrzec, ponieważ bał się, że spotka ich taki sam los jak poprzedników, lecz ze zdziwieniem stwierdził, że dzicy potraktowali ich po przyjacielsku. Odłożyli broń i powitali przybyłych tak, jakby cieszyli się z ich wizyty.

Po chwili dzicy zgromadzili się wokół misjonarzy, słuchając ich nauk i ucząc się modlitw niczym niewinne dzieci. Później razem odmawiali Różaniec i śpiewali hymny z taką werwą, że don Bosko się obudził.

– Wtedy już wiedziałem – wspominał – że pewnego dnia moi synowie ruszą na misje, lecz jednak wciąż zadawałem sobie pytanie: „Dokąd? I kim są ci dzicy, którym będą wpajać wiarę?”.

Odpowiedź nadeszła w 1874 roku, kiedy arcybiskup Buenos Aires zaproponował mu ewangelizację najdzikszych regionów Ameryki Południowej: Patagonii i Tierra del Fuego. Od razu wiedział, że właśnie to będą ludzie z jego snu.

W grudniu 1875 roku Jan Cagliero – mały chłopiec, którego Don Bosko zwerbował podczas jednej z wizyt w Castelnuovo i przyprowadził do oratorium, żeby wychować pod własnymi skrzydłami – został biskupem, konsekrowanym w wielkim kościele Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Pierwszą osobą, którą świeżo upieczony biskup spotkał, gdy przybył ze swojego sanktuarium, była jego stara matka – wtedy już osiemdziesięcioośmioletnia kobieta, poczciwa jak niegdyś Małgorzata Bosko. Drobna staruszka prawie zupełnie znikła w ramionach swojego postawnego syna, a jego nowo nadana godność nie powstrzymała jej przed serdecznym rodzicielskim uściskiem.

Potem zwrócił się do don Bosko, który czekał na niego z odkrytą głową. Cagliero ukrył uświęcone dłonie pod kamizelką i nie pozwolił nawet własnej matce ucałować biskupiego pierścienia. Don Bosko również próbował go ucałować, ale biskup Cagliero nie dał mu na to czasu. Ojciec i syn padli sobie w ramiona, płacząc ze szczęścia. To jego wybrano, by poprowadził pierwszą niewielką grupę salezjańskich misjonarzy. Było ich dziesięciu – zaledwie garstka ludzi, którzy mieli ewangelizować kraj dwukrotnie większy od Francji i Belgii. Tylko tylu don Bosko mógł na razie wyekspediować, ale byli pełni zapału i dobrych chęci.

Don Bosko pojechał z nimi do Genui i został tak długo, aż statek postawił żagle.

– Miejcie na względzie tylko dusze – powiedział na pożegnanie. – Nie dbajcie o nic innego. Bądźcie bardzo mili dla dzieci, chorych, starych i wzgardzonych. Bądźcie we wszystkim posłuszni swoim kościelnym i świeckim zwierzchnikom. Ufajcie w moc Eucharystii i Matki Bożej. Zróbcie, co w waszej mocy, a resztę zostawcie Bogu.

W kolejnych latach, wolno ale równomiernie, liczba misjonarzy wzrastała. Ich praca nie była lekka. Stopniowo trzeba było ominąć wszystkie trudności, jakie stawiały przed nimi pogańska wiara i dzika natura. Tubylcy byli waleczni i okrutni, ale mieli też wiele dobrych cech. W ciągu dwudziestu lat udało się podbić całą Patagonię dla Chrystusa. Ustanowiono też wielki wikariat apostolski Cieśniny Magellana, Pampy i Patagonii.

W 1883 roku, kiedy don Bosko przebywał we Francji, dyskutował z członkami Lyońskiego Towarzystwa Geograficznego o Patagonii i pracy, którą tam prowadził. Jego opisy były tak żywe, a informacje takie dokładne, że wszyscy dziwili się, skąd tyle wie, chociaż nigdy tam nie był. Don Bosko zmieszał się i przez chwilę zawahał.

– Wszystko, co wam powiedziałem, jest prawdą – rzekł wreszcie wymijająco. Po prostu zrelacjonował im jeden ze swoich snów.

Misjonarze zaczęli zapuszczać się w głąb kontynentu, aż do azjatyckich plemion równikowych, daleko od wszelkiej cywilizacji. W 1895 roku ukształtował się nowy wikariat podporządkowany salezjańskiemu biskupowi. Był to wikariat Mendezu i Gualaquizy.

Rok wcześniej synowie don Bosko spenetrowali wnętrze Brazylii, zamieszkane przez rzadko rozsiane, pogańskie plemiona Indian. Po dwudziestu latach wytężonej pracy udało się ustanowić prałaturę Araguazy, której przewodził kolejny salezjański biskup. Następnie pojawiła się prefektura apostolska Rio Negro. W ciągu następnych dziesięciu lat dotarli do Paragwaju, gdzie kiedyś jezuici dokonali wielu wspaniałych czynów – potem zaprzepaszczonych – pracując wśród mokradeł Gran Chaco.

Wyglądało na to, że ewangelizacja Indian miała stać się wielką zasługą zakonu salezjanów – trudnym wyzwaniem, ale jakże potrzebnym. Inne organizacje i narody często podbijały te ziemie, ale nikt nie troszczył się o dusze tubylców – poza niewielką grupą misjonarzy jezuitów, którzy cierpieli niewymowne męki podczas francuskiej kolonizacji Kanady. Współcześni konkwistadorzy spychali lokalne plemiona coraz głębiej do wnętrza kontynentu, okradali ich z dziedzictwa narodowego i szerzyli degenerację zamiast cywilizacji. Tak więc Indianie desperacko potrzebowali ukojenia, które niosła im prawdziwa wiara.

Działalność salezjanów nie miała jednak ograniczyć się do Ameryki Południowej. W 1911 roku rząd belgijski poprosił tamtejszych salezjanów, żeby osiedlili się w prowincji Katanga w Kongo Belgijskim. Ich praca okazała się tak owocna, że po czternastu latach misja została wyniesiona do rangi prefektury apostolskiej rejonu górnego biegu Luapuli.

Pozostały Chiny – pierwotne marzenie don Bosko. Dzięki poświęceniu salezjanów, w 1920 roku w Centralnych Chinach powstał wikariat apostolski Shiu Chow. W tym samym roku przejęli prefekturę apostolską w Assamie, a osiem lat później diecezję i archidiecezję Krishnagaru i Malakki. Z dziesięciu misjonarzy, którzy wybrali się do Patagonii, wyrosła w ciągu lat ponad dwutysięczna rzesza, wliczając w to Córki Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Cztery lata po podniesieniu tej pierwszej misji do rangi wikariatu apostolskiego don Bosko zmarł, ale zdążył przewidzieć to wszystko w swoich snach.

– To pole zarezerwowane dla salezjanów – usłyszał, kiedy ujrzał przed sobą wielkie, wtedy jeszcze pogańskie, obszary Ameryki Południowej. Trzy lata później, w roku 1886, śliczna pasterka z wcześniejszych snów pokazała mu rozległe ziemie w Afryce i Chinach, które jego synowie mieli zbadać, niosąc dar prawdziwej wiary.

– To pole jest za wielkie. Za wielkie – powiedział, myśląc o ubóstwie swojej niewielkiej armii.

– Wcale nie – odparła Pani. – Nie lękaj się. Nie tylko twoi synowie, ale ich synowie i synowie ich synów będą kontynuowali tę pracę.

Nie tylko sny przynosiły mu spokój ducha. Jakże wielka była jego radość, kiedy usłyszał, że Jan Cagliero, ukochany syn, wraca do domu po trzynastu latach spędzonych na misji, i że nie wraca sam. Ledwie zdążyli się przywitać, kiedy otwarły się drzwi i do pokoju weszła indiańska dziewczynka z gór Tierra del Fuego. Uklękła u stóp don Bosko, spojrzała na niego z uczuciem i powiedziała:

– Ojcze, dziękuję ci z całego serca za to, żeś wysłał misjonarzy, żeby zbawili mnie i mój lud.

To była jedna z najszczęśliwszych chwil w życiu don Bosko.

Chociaż był już zmęczony i nie domagał, wybrał się w 1886 roku w podróż do Hiszpanii, żeby odwiedzić tamtejsze ośrodki zakonne i przyjaciół. Przyjęto go bardzo serdecznie, niczym króla. Witały go takie same tłumy jak kiedyś we Francji. Każdy chciał znaleźć się jak najbliżej Świętego. Ludzie z różnych warstw społeczeństwa stali przy drodze, którą miał przybyć, i czekali na błogosławieństwo, dotknięcie jego dłoni albo szaty. Pod koniec wizyty musiał wyjść na balkon i pobłogosławić wiernych, tłoczących się na placu. Znów zdarzyły się cuda. Przyprowadzono do niego piętnastolatkę ze sparaliżowaną prawą nogą i ręką, a don Bosko ją pobłogosławił i powiedział: „Idź”, ona zaś przeszła parę kroków, zaciskając i otwierając dłoń, którą nigdy nie mogła ruszyć. Matka z trojgiem dzieci poprosiła, żeby je pobłogosławił i modlił się, by zawsze były posłuszne Bogu. Don Bosko popatrzył na nie, potem wzniósł wzrok do nieba.

– Ci dwaj chłopcy wyrosną na bogobojnych mężczyzn – powiedział. – A najmłodszy wstąpi do mojego zakonu.

Rzeczywiście, w 1900 roku „najmłodszy” chłopiec – wtedy już dorosły – został salezjaninem. Jego dwaj bracia też długo służyli religii.

W 1887 roku don Bosko odwiedził Rzym, kiedy konsekrowano kościół Najświętszego Serca Jezusa, gdzie odprawił Mszę świętą przy ołtarzu Matki Bożej. Msza trwała bardzo długo, bo przez cały czas świątobliwy ksiądz nie mógł powstrzymać łez wzruszenia i radości. Sekretarz zapytał go, dlaczego płacze – przecież poświęcenie kościoła było wspaniałym ukoronowaniem wszystkich wysiłków.

– Płaczę – odparł Święty – bo wciąż miałem przed oczami pierwszy sen, który stał się kluczem do całego mojego życia. Widziałem tych chłopców niczym dzikie bestie i piękną pasterkę, która uczyniła z nich łagodne owieczki. Słyszałem Jej nakaz: „Musisz zdobyć ich serca miłością i łagodnością”. A przede wszystkim dźwięczało mi w uszach jedno słowo; kiedy błagałem, żeby dała mi klucz do tej wizji, powiedziała: „Pewnego dnia, we właściwym czasie zrozumiesz”. To było sześćdziesiąt lat temu i dziś wreszcie zrozumiałem.

Właśnie tam, w Wiecznym Mieście, kiedy w kościele odprawił Ofiarę Mszy świętej składając swe modlitwy i pracę, otworzyło się przed nim całe życie i zrozumiał je.

Zrozumiał także, że jego misja dobiega końca. Już nie szedł, lecz raczej wlókł się, noga za nogą, opierając się na ramieniu jednego z synów. Tylko serce i dusza wciąż pulsowały pełnią życia, a te należały – jak zawsze powtarzał – do jego dzieci.

„Wiecie, o co was proszę?” – pisał do nich z Rzymu. „Chcę, żebyście zawsze wierzyli i postępowali tak, jak was uczyłem. Pewnego dnia zrozumiecie, jaki to przywilej być członkiem rodziny salezjańskiej. Wierzcie mi, że kiedy jakiś chłopiec czy młodzieniec wstępuje do jednego z naszych domów, sama Matka Boża Wspomożycielka Wiernych bierze go w swoją opiekę. Sprawcie mi radość; niech wiem, że pozostaniecie wierni. Zbliża się czas, kiedy będę musiał was opuścić i udać się w wieczną wędrówkę”.

W listopadzie 1887 roku, po rekolekcjach w Valsalice w Turynie, w których koniecznie chciał wziąć udział mimo osłabienia, powiedział kilka słów pożegnania, które oni zrozumieli dopiero później.

– Teraz, gdy postanowiono, że możemy w naszym seminarium wykładać filozofię dla młodych wiernych, domyślamy się, że będziemy się tu częściej spotykać, prawda? – zapytali.

– Tak, będę tu. Zostanę, żeby nad wami czuwać. – I spojrzał na schody, prowadzące z tarasu na rozległy dziedziniec. Cztery miesiące później kopali w tym miejscu dla niego grób. Jak sam stwierdził, wreszcie mógł odejść. Inni mogli już zająć jego miejsce. Towarzystwo Salezjańskie miało trzydzieści osiem domów w Europie i dwadzieścia sześć w Ameryce. O świcie dał habit swoim czterem nowym uczniom: dwóm Polakom, Francuzowi i Anglikowi.

Jedną z ostatnich wizyt, jakie złożył, były odwiedziny u sióstr sercanek, które antyklerykalny rząd wygnał z kraju w 1848 roku. W 1884 roku wróciły, tak jak przepowiedział don Bosko, i założyły nowy dom w Valsalice, niedaleko salezjanów. Ich powrót zbiegł się w czasie z poświęceniem kościoła Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych, więc nazwały swój zakon Zakonem Sióstr Błogosławionej Panny i oddały się pod jej potężną opiekę.

Minął miesiąc, a don Bosko już nie mógł odprawiać Mszy świętej, nawet we własnym oratorium, ale jeszcze w grudniu spotkała go wielka radość. Nowa grupa misjonarzy – dwunasta od 1875 roku – wyruszała do Quito, a don Bosko, opierając się na ramieniu sekretarza, przyszedł do kościoła, żeby wysłuchać kazania i pobłogosławić nowych apostołów. Ledwie wyjechali, a biskup Cagliero wrócił z Ameryki. Podróż kosztowała go wiele wysiłku, bo kiedy wizytował swoją diecezję, przemierzając Kordyliery, spadł z konia, złamał dwa żebra i otarł się o śmierć. Ciężko chorował, ale nie stracił nadziei, bo zdawało mu się, że wciąż słyszy głos, mówiący: „Jedź do Turynu, żeby być przy don Bosko w chwili jego śmierci”.

Wieczorem tego dnia don Bosko ostatni raz spotkał się ze swoimi synami w stołówce. Stopniowo wszystkie radości rodzinnego życia miały mu być odebrane.

Przez czterdzieści lat poświęcał każdy poranek na pobłogosławienie, pocieszenie, pomoc i radę wszystkim, którzy do niego przychodzili – a było ich wielu. Nie zaprzestał tej praktyki aż do czasu na miesiąc przed śmiercią, chociaż przypłacał ją bólem i zmęczeniem. Jeden z przyjaciół, który odwiedził go w tym czasie, pisze o swoim zdumieniu na widok umierającego człowieka, w którym nadal było tak dużo życia, współczucia i zainteresowania kłopotami gości. „Ostry miecz ducha chowa się w zużytej pochwie, ale cóż za siła drzemie w tym wątłym ciele!” Chociaż dawno nakazano mu zaprzestać długich porannych spowiedzi, nadal słuchał ich wieczorami, dwa razy w tygodniu. Wkrótce jednak i to okazało się zbyt wielkim ciężarem dla wycieńczonego organizmu. 17 grudnia, nieco więcej niż miesiąc przed śmiercią, oznajmiono mu, że trzydziestu chłopców – dość dojrzałych, by myśleć poważnie o przyszłości – chce się z nim zobaczyć. Wiedzieli, że jest zbyt chory, żeby ich przyjąć, mimo to nalegali. Kiedy sekretarz przyniósł mu wiadomość, don Bosko zawahał się, ale tylko przez chwilę.

– Wpuść ich – powiedział. – To już ostatni raz.

A gdy sekretarz, bardzo niechętnie, ruszył do drzwi, wiedząc, że w ten sposób zwiększy ból i zmęczenie, pod którymi stary ksiądz się uginał, don Bosko powtórzył:

– To będzie ostatni raz. Każ im wejść.

Mówił prawdę. To była ostatnia spowiedź, której wysłuchał.

W tych ostatnich dniach cierpienia wciąż rozmyślał o misjach.

– Powiedz wszystkim – zwrócił się do biskupa Cagliero – że pomoc misjonarzom jest pewnym sposobem na uzyskanie łaski Matki Bożej. Powtórz temu i owemu, żeby nie zapomniał o misjach, a ja nie zapomnę o nim i jego sprawach.

– Nie obawiaj się – powiedział przy innej okazji, podczas jednej z chwil olśnienia, które były dla niego tak charakterystyczne. – Pojedziesz do Afryki. Przemierzysz ją wzdłuż i wszerz. Potem do Azji, do Mongolii i jeszcze dalej. Gdziekolwiek będziesz, ucz wszystkich oddania Matce Bożej. Gdybyś wiedział, ile dusz przywiedziesz przed oblicze Boga dzięki Towarzystwu Salezjańskiemu!

Cztery dni przed śmiercią, w ostatnim przypływie energii szepnął do biskupa Cagliero, klęczącego przy łóżku.

– Ocal jak najwięcej dusz na misjach.

Innym razem powiedział:

– Zawsze będę pamiętał, ile nasi współpracownicy zrobili dobrego dla misji.

Stowarzyszenie Współpracowników Salezjańskich, założone w 1876 roku, było kolejnym przykładem niezmordowanej pasji don Bosko. Każdy, kto był gotowy pomóc w zbawianiu dusz, mężczyzna czy kobieta, bez względu na wiek czy status życiowy, mógł należeć do tej organizacji. Zaczęło się od niewielkiej grupy oddanych mężczyzn i kobiet, którzy połączyli siły, żeby pomóc don Bosko w początkowym okresie w Valdocco. Święty wiedział, że zdarzają się sytuacje, w których pomoc świeckiego pomocnika może okazać się bardziej skuteczna niż papieża.

Apostolat świecki, którego tak bardzo nam dzisiaj potrzeba, pojawił się w planach don Bosko, kiedy ten spisywał zasady dla współpracowników, bardzo pomocnych we wszystkich przedsięwzięciach. Niektórzy pomagali przez modlitwę, inni przez jałmużnę, jeszcze inni przez swój talent i zdolności – zarówno małe jak i wybitne. Jeszcze inni, nie mniej ważni, pomagali przez swoje cierpienie, w którym łączyli się z ukrzyżowanym Jezusem. Współpracownicy mieli duży udział we wszystkich przedsięwzięciach, pracach i zasługach; w pełni należeli do salezjańskiej rodziny.

Całe Włochy – a może i cały świat – modliły się, żeby don Bosko został jeszcze trochę dłużej przy życiu. Dom był otoczony ludźmi, łaknącymi wiadomości o stanie chorego. Jakaś nobliwa dama, która czekała na najnowsze doniesienia, dostała od portiera gazetę, gdzie przeczytała o poprawie zdrowia.

– Och, proszę mu powiedzieć, że wyzdrowieje! – zawołała, płacząc. – I daj mu to. – Wcisnęła wypchaną sakiewkę w rękę portiera.

Jeśli zaś chodzi o samego chorego, spokojnie czekał na koniec.

– Mówcie mi, co się dzieje – polecił lekarzom. – Wiecie, że się nie boję. Jestem gotowy i szczęśliwy.

– Czy w domu wiedzą, jak źle ze mną? – zapytał sekretarza.

– Tak, don Bosko. Zresztą, nie tylko w tym domu, ale we wszystkich naszych domach modlą się za ciebie.

– Za mój powrót do zdrowia? Nic się nie zmieni. Odchodzę w wieczność.

– Tęsknię już do Nieba – powiedział przy innej okazji. – Stamtąd będę mógł znów coś zrobić dla moich dzieci. Tutaj już do niczego im się nie przydam.

Lekarze uczciwie przyznali, że nie ma już nadziei.

– Jego organizm jest wyniszczony pracą, która przerastała jego siły – stwierdzili. – To nie choroba. Jego latarnia gaśnie z braku oleju.

Nikt tego nie wiedział lepiej niż sam don Bosko. Błagał wszystkich, którzy go odwiedzali, żeby pomogli mu zbawić „swoją biedną duszę”.

– Ależ don Bosko, przecież nie musisz obawiać się śmierci – rzekł kardynał Alimonda. – Ty, który tak często sam prowadziłeś innych na spotkanie z Bogiem i mówiłeś im, żeby byli gotowi?

– Mówiłem to do innych, eminencjo, a teraz chciałbym, żeby ktoś powiedział tak do mnie.

Trzeciego grudnia otrzymał ostatnie namaszczenie.

– Módlcie się za mnie wszyscy – poprosił księży zgromadzonych wokół łóżka. – Módlcie się, żebym przyjął Pana i sam został przyjęty przez Niego. Moje myśli są mętne. In manus tuas, Domine, commendo spiritum meum (W ręce Twoje, Panie, oddaję ducha mego).

Biskup Cagliero, który podszedł do niego z hostią, nie mógł powstrzymać łez…

Mimo wycieńczenia i bólu don Bosko zachował jasny umysł i dobry humor. Po okresach słabości, kiedy tracił przytomność – czasem nawet na dość długo – nagle zaczynał dyskutować o sprawach kongregacji z ożywieniem i bystrością, które zadziwiały rozmówców nie mniej niż jego nie gasnący uśmiech. Pewnego dnia zażartował na temat swojej niedołężności.

– Dopisz to do rachunku – powiedział do jednego z synów, który miał przywilej przenoszenia go z łóżka na łóżko. – Kiedy to wszystko się skończy, wypłacę wam słuszną sumę.

Innym razem, próbując złapać oddech, zapytał:

– Ktoś z was wie, czy w okolicy jest fabryka podrobów?

– Ale dlaczego? – zdziwili się, nie rozumiejąc o co chodzi.

– Dlaczego? Żeby zamówić nowe płuca. Moje nie są już warte funta kłaków.

– Obawiamy się, że przez nas cierpisz jeszcze bardziej – zatroskali się kiedyś, przenosząc go z jednego łóżka na drugie.

– Och, ma się rozumieć – powiedział z uśmiechem. Tylko jedna rzecz burzyła ten sielski nastrój: ojcowskie serce don Bosko pękało na myśl o rozstaniu z tymi, których umiłował.

– Jedynym poświęceniem z mojej strony jest konieczność odejścia od was – wyznał.

– Wyjmijcie z kieszeni mojej sutanny sakiewkę i portfel – powiedział niedługo przed odejściem. – Dajcie je don Rui. Chcę umrzeć tak biednie, jak żyłem.

Myśl o ich ubóstwie nie dawała mu jednak spokoju.

– Moje dzieci wciąż proszą o chleb, a ja już nie mogę go dla nich zdobyć. Ci, którzy chcą im pomóc, nie mogą czekać, aż przyjdę osobiście.

Pewnej nocy, kiedy don Rua i biskup Cagliero klęczeli przy łóżku, przekazał im ostatnie instrukcje dla chłopców:

– Żyjcie razem jak bracia, kochajcie się i szanujcie. Matka Boża Wspomożycielka Wiernych zawsze będzie czuwać nad wami.

W Nowy Rok, kiedy don Rua zapytał go, jakie memento chciałby przekazać swoim chłopcom, odparł:

– Nabożeństwo do Matki Bożej i częsta Komunia święta.

Były to dwie drogi do świętości, którym oddał całe życie. Jego dusza przemawiała nawet w chwilach majaczeń.

– Módlcie się! – zawołał w środku nocy, zanim umarł. – Módlcie się, ale z wiarą… z żywą wiarą! Odwagi… Odwagi! Naprzód, zawsze naprzód!

Jego ostatnie słowa, wypowiedziane spokojnie i trzeźwo, skierował wprost z serca do swoich chłopców:

– Powiedzcie im, że poczekam na nich w Raju. Nabożeństwo do Matki Bożej i częsta Komunia święta będą ich opoką.

– Kiedy już nie będę mógł wydobyć głosu, a ktoś przyjdzie, żebym go pobłogosławił, podnieś moją dłoń i uczyń nią znak Krzyża, a ja pomodlę się w duchu – nakazał swojemu sekretarzowi.

Zebrali się wokół jego łóżka, czekając w niemym strachu na jego odejście. Na piersi miał krucyfiks, a jego stopy okrywała biała stuła. Pojedynczo podchodzili i całowali jego wiotką dłoń, leżącą na pościeli.

– Don Bosko – powiedział biskup Cagliero. – My, twoi synowie, jesteśmy przy tobie. Błagamy, żebyś wybaczył nam cierpienia, które na pewno czasami ci sprawialiśmy. Błagamy cię, żebyś na znak przebaczenia jeszcze raz nas pobłogosławił. Poprowadzę twoją dłoń.

Pochylili się, by przyjąć błogosławieństwo, a serca im krwawiły, kiedy biskup Cagliero uniósł sztywną dłoń i uczynił nią znak Krzyża świętego. Zaczęła się agonia.

– Jezu, Maryjo i Józefie, oddaję Wam moje serce i duszę – modlił się biskup. O wpół do piątej don Bosko wydał ostatnie tchnienie. Był 31 stycznia 1888 roku. Prowadził ubogie życie i zmarł równie ubogo. Oratorium, w którym mieszkało ośmiuset chłopców, jeszcze tego samego dnia musiało ubłagać piekarza, by dał im chleb na kredyt.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Jan Bosko. Przyjaciel młodzieży.