Rozdział dziewiąty. Święta Rodzina. Zagubienie

„A gdy Herod umarł, oto Józefowi w Egipcie ukazał się anioł Pański we śnie, i rzekł: «Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i idź do ziemi Izraela, bo już umarli ci, którzy czyhali na życie Dziecięcia». On więc wstał, wziął Dziecię i Jego Matkę, i wrócił do ziemi Izraela. Lecz gdy posłyszał, że w Judei panuje Archelaos w miejsce ojca swego, Heroda, bał się tam iść. Otrzymawszy zaś we śnie nakaz, udał się w okolice Galilei. Przybył do miasta zwanego Nazaret i tam osiadł. Dziecię zaś rosło i nabierało mocy, napełniając się mądrością, a łaska Boża spoczywała na Nim” (Mt 2, 19–23; Łk 2, 40).

Warto zauważyć, że Józef ostrożnie śledził sytuację polityczną w Judei zanim osiedlił się tam z dwójką swych podopiecznych. Uznawszy rządy Archelaosa za potencjalnie niebezpieczne, jak jego ojca Heroda, udał się jeszcze sto trzydzieści kilometrów na północ, do Nazaretu w Galilei, znajdującej się pod innymi rządami. Czyny Józefa potwierdzają naszą wcześniejszą ocenę wielkości jego charakteru – charakteru roztropnego, odważnego, ufającego słowu Bożemu, a jednocześnie nie oczekującego na cud w sytuacji, kiedy ludzkie przewidywanie i inicjatywa mogłyby wystarczyć do ochrony życia Dzieciątka Jezus.

Trudno nam odnaleźć takie cechy u siebie. Kiedy pojawiają się problemy, które trzeba natychmiast rozwiązać, wtedy modlimy się do Boga o pomoc, niemalże oczekując cudownego rozwiązania trudności. Oczywiście duch wiary i ufności w Bogu, na jakie wskazuje taka modlitwa, jest godny wielkiej pochwały i jeśli nasza modlitwa jest szczera, Bóg niezawodnie pomoże nam w taki czy inny sposób. Jednak trzeba pamiętać, że Bóg w swej mądrości zdecydował się na pewien porządek opatrzności. Wydarzenia, które nazywamy „zwykłymi” według obecnego porządku, byłyby największymi cudami gdyby Bóg zechciał kierować światem według innego planu. Ponieważ mają miejsce codziennie, często nie zauważamy jak niezachwianie świadczą o mądrości i miłości Stwórcy.

Na przykład słońce każdego dnia wschodzi i zachodzi z precyzją doskonalszą od jakiegokolwiek zegara. A ta precyzja nie wywiera wpływu jedynie na nasze słońce wraz z układem planet i księżycem, lecz na cały niezmierny wszechświat z tysiącami takich słońc, które już znamy i prawdopodobnie z miliardami, o których nie mamy pojęcia. Wszystkie te ciała niebieskie wirują w przestrzeni kosmicznej tak rozległej, że nasz umysł nie jest w stanie pojąć ich wymiarów.

Posługujesz się biegle językiem, co częściowo jest skutkiem wspaniałego „telegraficznego” systemu nerwowego w twoim ciele. Ładnie wyglądasz, bo „automatyczna” równowaga chemiczna, o wiele bardziej delikatna i samodostrajająca się niż jakiekolwiek urządzenie w najlepiej wyposażonych laboratoriach, przyczynia się do zachowania twojego zdrowia. Pracujesz dzięki sile produkowanej przez maleńkie wydzieliny gruczołów, których skomplikowana struktura wewnętrzna i praca w przeważającej mierze stanowią dla naukowców tajemnicę.

Innymi słowy, Bóg obrał pewien porządek rzeczy i rodzaj wydarzeń, w których objawia swoją wszechmoc. Chce, abyśmy wykorzystywali ułatwienia, jakie mamy pod ręką w tym porządku. Jedynie w celu przekonania niedowierzającej natury ludzkiej (oraz z powodów jakie On sam tylko w pełni rozumie), będzie ingerował w porządek jaki ustalił.

Nauka jest prosta, a jednak trudna. Przestawili nam ją dokładnie Jezus, Maryja i Józef. Módl się tak, jakby wszystko zależało od twojej modlitwy, a nie pomijając modlitwy, działaj tak, jakby wszystko zależało od twojego czynu. Nie dziw się, gdy modlitwa twoja zostanie wysłuchana, najprawdopodobniej w całkiem zwyczajny sposób.

Takim właśnie myślom oddajemy się podróżując ze Świętą Rodziną na północ w kierunku Nazaretu. Lata wygnania dobiegły końca i teraz cała trójka wraca do miejsca, które przez trzydzieści lat będzie świadkiem ukrytego życia Boga wszelkiego stworzenia. Będzie to ciche życie w cieniu, tak niesamowicie zwyczajne, żeby najbardziej sceptycznie nastawieni mogli się przekonać, że Chrystus rzeczywiście przyszedł na świat, by odkupić i nauczać zwykłego człowieka „z ulicy”.

Jedynym znanym nam wydarzeniem z tego okresu – wzruszającym, ludzkim, a zarazem owianym tajemnicą – jest zagubienie Jezusa w świątyni i jego bolesne oddzielenie od rodziców.

„Rodzice Jego chodzili co roku do Jeruzalem na święto Paschy. Gdy miał lat dwanaście, udali się tam zwyczajem świątecznym” (Łk 2, 41–42).

Józef i Maryja według zwyczaju udawali się co roku do świątyni w Jerozolimie na święto Paschy. Nie wiemy czy za każdym razem zabierali ze sobą Jezusa. Ponieważ jednak obowiązki ich Syna jako żyda zaczynały się w wieku dwunastu – lub jak twierdzą inni, w wieku trzynastu lat – tym razem wzięli Go ze sobą, jak mówi św. Łukasz, by wypełnił swe powinności jako wierny żyd lub przynajmniej z nimi się zaznajomił.

Niezrozumiały może wydawać się fakt, dlaczego Jezus, będąc Bogiem, miałby zaznajamiać się z tymi żydowskimi obowiązkami. Czyż nie posiadał całej wiedzy?

Jako Bóg, rzeczywiście, Jezus miał wiedzę nieskończoną, a jako człowiek otrzymał całą wiedzę wlaną, potrzebną do spełnienia swej misji na ziemi. Jednakże oprócz tego, chciał uczyć się z doświadczenia, jak każdy zwykły człowiek. Jego cel był niezmienny: być człowiekiem podobnym do nas tak bardzo jak to tylko możliwe.

„Kiedy wracali po skończonych uroczystościach, został młody Jezus w Jerozolimie, a tego nie zauważyli Jego Rodzice. Przypuszczając, że jest wśród pątników, uszli dzień drogi i szukali Go między krewnymi i znajomymi” (Łk 2, 43–44).

Maryja i Józef nie byli winni zaniedbania, gdy zagubili Jezusa. Z jednej strony, jak potem sam powiedział, chciał On pozostać w Jerozolimie, co było wolą Ojca Przedwiecznego. Co więcej, według tradycji, podczas święta Paschy, chłopcy byli formowani w swego rodzaju grupy katechetyczne. Kiedy ich karawana miała opuszczać Święte Miasto mogli podróżować razem, tak jak ich ojcowie i matki również szli w oddzielnych grupach. Po upływie pierwszego dnia podróży, kilka kilometrów za Jerozolimą, rodziny ponownie spotykały się w zajeździe czy karawanseraju. Tam właśnie Maryja spotkała Józefa. Ale Jezusa nie było.

Trudno nam sobie wyobrazić jak bardzo wtedy cierpieli. Sami czasem pytamy Boga czy to On zsyła nam cierpienie. Ale czy można się dziwić czy narzekać na swój los widząc tych dwoje najświętszych spośród Bożych stworzeń, którym kielich boleści podaje ich sam umiłowany Syn – Bóg Wcielony? Z głębi swej miłości do Maryi i Józefa, Jezus zechciał pozostać w świątyni, świadomy udręki, jakiej przez to doświadczą Jego rodzice. Posłuszeństwo Bogu było ważniejsze.

Józef i Maryja pamiętali co pisali natchnieni prorocy. Mesjasz, Zbawiciel świata, miał być Mężem Boleści, a przez cierpienie miał odkupić ludzkość. Ale Józef i Maryja nie byli Bogiem i ze wszystkiego, co mówi nam Ewangelia, nie znali dokładnie przyszłości, chwili, kiedy ich Syn odda życie za swych przybranych braci.

Kochali Go jako swego Syna miłością rodzicielską. Kochali Go jako swego Boga tak mocno, jak tylko dwoje niezrównanych świętych wszystkich wieków mogło Go miłować. Nie mniej jednak byli zawsze Jego stworzeniami i doskonale zdawali sobie sprawę ze swojego położenia. Wszystkim co wiedzieli na pewno, było to, że mógł nadejść właśnie czas Odkupienia. Być może w tym momencie Jezus poddany był zniewagom i złośliwym atakom, które miały Go uczynić „wzgardzonym i najnędzniejszym z ludzi”. Jego rodzice nie mogli zaprzeczyć, że zgubili Go nie z własnej winy, ale zawsze czuli się jako para, której został powierzony. Ani wygnanie nie było ciężkie, ani ubóstwo nie do zniesienia, żadne cierpienie się nie liczyło dopóki Jezus był z nimi. Był światłem ich życia i na Nim koncentrowała się ich miłość w taki sposób, jaki miłość rodzicielska zwykłych rodziców jedynie blado zarysowuje. Teraz Jezusa nie było i te dwa serca ogarnęło okropne osamotnienie. Była to ciemność, której nie możemy pojąć dopóki nie porównamy jej z największym osamotnieniem, którego doznał Jezus podczas agonii w Getsemani i przez trzy godziny na krzyżu.

Lecz jakże te cierpienia łączą Józefa z Maryją i Maryję z Józefem! Wcześniej byli zjednoczeni najmocniej jak to tylko możliwe. Teraz to „możliwe” wzrosło wraz ze wspólnym cierpieniem. Stali się jednym jak nigdy dotąd. W tej chwili pustki, bez Jezusa, nie wiedzieli gdzie, dlaczego ani jak – mieli tylko siebie.

Dziś często modlimy się do Matki Najświętszej, ofiarując Jej nasze współczucie w tej boleści. Czymże jest nasze współczucie w porównaniu ze współczuciem Jej męża? Czy zdajemy sobie sprawę z tego, co Józef znaczył dla Maryi w tej chwili udręki? Jego serce było najbardziej zestrojone z Jej sercem, oczyszczone z miłości własnej, kochające Ją. Jakże prawdziwe jest to, że Bóg, nawet dopuszczając czy posyłając nam najbardziej gorzkie cierpienie, osładza je jakąś pociechą, aby uczynić je łatwiejszym do zniesienia. W tym przypadku, gdy nie miała przy sobie Najświętszego Serca Jezusowego, pocieszało Ją serce najbliższe Temu, którego zgubiła.

Cierpienie można porównać z lekiem o silnym działaniu. Ujawniając całą szlachetność ludzkiej duszy może związać ono męża i żonę (tak jak Maryję i Józefa) bardziej niż cała miłość w czasie pomyślności. Z drugiej strony, jeśli zostaje przyjęte z goryczą i oburzeniem, działa jako siła rozdzielająca nawet najbliższe sobie serca, by ujawnić egoizm i tchórzostwo, które jak wszyscy wiemy, kryje się gdzieś w naszych sercach.

Na pewno byłeś świadkiem czułości wielkodusznego męża wobec jego chorej żony. Być może słyszałeś też wdowę odważnie mówiącą o swej radości z faktu, że to ona musiała zostać na tym świecie, by toczyć życiową walkę, bo jej „Jerzy”, „Wilhelm”, czy „Tomek” nigdy nie poradziłby sobie sam, gdyby to ją pierwszą zabrała śmierć.

W tych ludziach XXI wieku odzwierciedla się wzajemne wsparcie i uczucie, jakim darzyli się Józef z Maryją w ten wieczór dwa tysiące lat temu, kiedy wielki lęk opanował serce Najświętszej Panny i zakłócił głęboki pokój cechujący postępowanie Józefa we wszystkich poprzednich doświadczeniach.

„Dopiero po trzech dniach odnaleźli Go w świątyni, gdzie siedział między nauczycielami, przysłuchiwał się im i zadawał pytania. Wszyscy zaś, którzy Go słuchali, byli zdumieni bystrością Jego umysłu i odpowiedziami. Na ten widok zdziwili się bardzo, a Jego Matka rzekła do Niego: «Synu, czemuś nam to uczynił? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie». Lecz On im odpowiedział: «Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?». Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział” (Łk 2, 46–50).

Skoro Józef z Maryją nie zrozumieli wtedy znaczenia tej pustki rozłąki, tego zagubienia ich ukochanego Syna, jakże my teraz możemy to pojąć? Ze czcią cierpliwie czekamy, wiedząc, że pewnego dnia w niebie zrozumiemy (tak jak oni już zrozumieli), jak i dlaczego Bóg zesłał ten krzyż, by pobłogosławić tych, których kochał najbardziej. Wraz z Józefem i Maryją możemy powiedzieć, że i dla nas jest to tajemnicą.

Jednak dowiedzieliśmy się, że Jezus najwyraźniej chciał oddzielić się od rodziców, aby pokazać, że wola Boga zajmuje pierwsze miejsce, wznosząc się ponad wszelkie więzi ludzkie, nawet jeśli jej wybór ma być bolesny. Jeśli nie doszło by do zgubienia Jezusa w świątyni, moglibyśmy dzisiaj powiedzieć: „Bóg chciał ode mnie czegoś, co przyniosło mi wiele cierpienia. Czy było to karą za grzech? Albo czy jestem jednym z tych nieszczęśników, którzy nie są ulubieńcami Wszechmocnego jak Józef i Maryja?”.

Teraz nie możemy nawet uzasadnić naszych narzekań. Tak zwani „ulubieńcy” Wszechmocnego wcale nie mają raju na ziemi. Są zobowiązani do posłuszeństwa woli Bożej nie tylko tak jak my, lecz o wiele bardziej. Jezus chciał pokazać, że Jego misja na ziemi była ważniejsza niż Jego najczulsze więzi z ukochanymi. Później, w Ogrodzie Oliwnym, miał ukazać, że Jego misja życiowa miała w pewnym sensie nawet większe znaczenie niż cokolwiek innego: „Ojcze, nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie!”.

Zachowanie Józefa i Maryi stanowi dobry przykład dla wszystkich rodziców, dostrzegających u swoich dzieci ziarno kapłańskiego lub zakonnego powołania. Józef i Maryja spostrzegli, że Jezus miał swoje powody dla tamtej chwilowej, choć tak bolesnej, rozłąki. Ale te przyczyny były przyczynami Bożymi i nie leżało w zakresie kompetencji Jego stworzeń, nawet najbliższych Stwórcy, nad nimi dyskutować.

Matka i ojciec zauważą, że ich dzieci mają swoje powody opuszczenia domu i jeśli są to powody oparte na pragnieniu poświęcenia swego życia całkowicie służbie Bogu, rodzice ci, jak Maryja i Józef, będą na nie przyzwalać całym sercem.

Zazwyczaj dobrzy katoliccy rodzice nie będą robić przeszkód swoim dzieciom, gdy te znajdą sobie odpowiednich partnerów i opuszczą dom, by założyć własną rodzinę. Dotkliwie zaskakujące jest to, że czasem ci sami rodzice bardzo niechętnie zgadzają się na to, by ich synowie i córki podjęli życie konsekrowane w seminarium czy zakonie. Jednym z najpowszechniejszych i najpłytszym argumentem używanym przy odwodzeniu kogoś od takiego powołania jest błędne mniemanie, że będzie trzeba się nieodwołalnie wyrzec bliskich więzi z rodziną. W rzeczywistości mamy tu do czynienia z dziwnym paradoksem. W zakonnym i kapłańskim życiu więzi duchowe jednoczą rodziców z dziećmi o wiele mocniej niż to miało miejsce w domu rodzinnym. W przypadku dzieci, które wybrały życie małżeńskie nie ma sprzeciwów, choć jest wtedy naturalne, że w życiu małżeńskim mąż i żona porzucają swoją zależność od ojca i matki, aby poświęcić się całkowicie sobie nawzajem oraz domowi, który teraz zakładają.

W idealnym domu katolickim rodzice modlą się, aby Bóg spośród ich potomków wezwał przynajmniej jednego na swoją służbę. Zaszczyt służenia Bogu, szczególnie w odpowiedzi na Jego zaproszenie, jest zaszczytem dla całej rodziny. W takiej rodzinie cała atmosfera sprzyja rozwojowi powołania, ale jednocześnie nie ma w tym „przymuszania” syna do wyboru kapłaństwa albo córki do pragnienia życia zakonnego.

Wszelkie nierozważne i naganne przynaglenia przeczulonego rodzica są całkowicie nie na miejscu w przypadku, gdy same dzieci nie przejawiają pragnienia, by pójść za wezwaniem Chrystusa. Prawdopodobnie nie zostali wezwani. Ponadto powołanie do kapłaństwa lub życia zakonnego na brata lub siostrę, jest zaproszeniem, a nie rozkazem. Powtórzmy: właściwa postawa nie polega ani na wywieraniu przesadnych nacisków w przypadku, gdy dziecko nie ma takiego powołania, ani na zniechęcaniu, kiedy ma takie powołanie.

Jeśli jednak na drodze realizacji powołania dzieci pojawią się bariery, mogą odpowiedzieć słowami młodego Chrystusa, że „muszą zajmować się sprawami Ojca”. Otrzymali ważniejsze wezwanie i nikt nie ma prawa się wtrącać. W przypadku kiedy występuje wtrącanie się ze strony natarczywego rodzica, egoistycznie pragnącego zmonopolizować uczucie dziecka na całe życie, można to często przypisać nieświadomości, że minęły już lata bezbronnego niemowlęctwa i dzieciństwa. Chłopcy i dziewczyny, którzy kiedyś byli zależni od rodziców, teraz idą na swoje i otrzymują nowe prawa.

Jako rodzice nie powinniście żałować ze swej strony, że dzieci w końcu doszły do wieku, kiedy muszą zdecydować o swojej życiowej drodze. Jest to czas kiedy dojrzewa w pełni wielkość waszego rodzicielskiego powołania. Wcześniej sialiście ziarno charakteru waszych dzieci przez dobry przykład i wychowywanie ich. Teraz macie okazję oglądać nagrodę za wasz wysiłek. Jeżeli wasz syn pragnie wejść na drogę kapłaństwa, jeśli wasza córka chce wstąpić do zakonu, możecie cieszyć się wiedząc, że przyczyniliście się do rozkwitu kolejnego powołania do życia konsekrowanego w służbie Bogu. Z drugiej strony, jeśli wasze dzieci wybiorą życie małżeńskie, doświadczycie pełni szczęścia jeśli dawaliście przykład świętego życia małżeńskiego, który został im w pamięci jako ideał, który bezpośrednio pragną naśladować. Wszystkie te rozważania dotyczą obecnego życia. Celem ostatecznym jest wieczność. To, jak wychowaliście swoje dzieci można właściwie ocenić w świetle tego, co uczyniliście, by pomóc im zbawić ich dusze. Macie w tym szczególny udział. Dzięki swym czynom braliście udział w Bożym dziele stworzenia. Od momentu poczęcia Bóg współpracuje z wami w kształtowaniu tych dusz, na których powołanie mieliście wpływ. Na tym polegała istota godności waszego rodzicielstwa. Łącząca się z nią odpowiedzialność polegała na kształtowaniu i prowadzeniu powierzonych wam dzieci. Dlaczego więc mielibyście czuć ból i żal widząc członków swojej rodziny wybierających drogę, która bezpiecznie zaprowadzi ich do życia wiecznego? Jedyne czego moglibyście się obawiać i później żałować to ewentualne zaniedbanie, przez które zbawienie waszych dzieci byłoby poważnie zagrożone.

Może się zdarzyć, że misję rodziców opiekujących się dzieckiem może przedwcześnie zakończyć anioł śmierci. Pełen bólu i cierpienia jest widok złamanych serc matek i ojców, którzy utracili swe niemowlę lub dziecko, które nie zdołało doczekać wieku dojrzałości. Jest to na pewno jeden z najcięższych krzyży, ale ból taki powinien zostać osłodzony myślami o życiu wiecznym. Bóg, kochający Władca, wiedział komu powierza to dziecko. Darował je katolickim rodzicom, aby przygotowali je do życia wiecznego, tak jak to ma zrobić każdy z rodziców. Bóg zabrał je do nieba zapewne zanim jeszcze nieunikniona kruchość ludzkiej natury mogłaby zbrukać świeżość łaski uświęcającej danej mu podczas chrztu.

Ich zadanie jako rodziców tego dziecka dobiegło końca. Mogą teraz zwracać się do rodziny obecnej w dwóch rzeczywistościach – reprezentowanej przez świętą duszę w niebie modlącą się za swych braci, siostry i rodziców przebywających jeszcze na ziemi.

Nie są to rozważania, które mają jedynie pocieszyć. Są częścią prawdy naszej wiary i nie są prawdziwe dlatego, że niosą pociechę, ale niosą pociechę, ponieważ są prawdziwe. Pogrążeni w żałobie rodzice mogą spojrzeć na osamotnionego Józefa i Maryję szukających Jezusa w świątyni. Od nich właśnie otrzymają spokój Chrystusa, pociechę i nadzieję, że nadejdzie kiedyś ten dzień, gdy tak jak Święta Rodzina, będą mogli radować się ponownym spotkaniem – spotkaniem u Boga.

Ks. Francis L. Filas SI

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Francisa L. Filasa SI Święta Rodzina wzorem dla rodzin.