Rozdział dziewiąty. Prześladowania religijne

Pan Marjoribanks nie zostawi mnie w spokoju. Znowu był u mnie, tym razem w sprawie papistycznych prześladowań, masakry w noc św. Bartłomieja, Torquemady i królowej Marii, zwanej Krwawą (1). Muszę też od razu wyznać, że nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Jestem całkowicie świadomy, że istnieją odpowiedzi – że hugenoci byli zdesperowanymi konspiratorami i że papież kazał wybić medal nie w podzięce za ich śmierć, ale na wieść o ucieczce króla, że metody Torquemady były same w sobie łagodne w porównaniu z ówczesnym prawem cywilnym w Anglii, że dobra królowa Bess (2) przewyższała swoją siostrę o głowę agresywnością. Jednak te odpowiedzi mnie nie zadowalają. Nie chcę uznać, że Kościół katolicki jest po prostu dobrym interesem, lepszym niż wszystko inne. Z pewnością powinien być zupełnie różny od wszystkiego innego. Jego standardy powinny być niebiańskie, nie ziemskie, a jego Prawem – raczej Kazanie na Górze niż kodeks napoleoński.

Dlatego gdy duchowny zapytał mnie retorycznie, czy nie obraża mojego poczucia moralności, tak jak jego, rozważanie postawy uczniów Jezusa Chrystusa, którzy używają stosu i drewna na podpałkę do obrony Ewangelii, musiałem się z nim zgodzić.

Jednak od tamtego czasu zastanawiałem się nad tą kwestią i sądzę, że udało mi się sformułować kilka wniosków, które przedtem nie były dla mnie jasne.

Teraz wydaje mi się, że korzenie całej sprawy – powód tak całkowitej zmiany nastawienia opinii publicznej – leżą bardzo głęboko i splatają się nie z czym innym, jak tylko z naszymi koncepcjami co do zamiarów Boga względem zbawienia człowieka.

Świat oglądał bardzo dziwne odmiany tych koncepcji. W średniowieczu powszechnie uważano, że człowiek jest zbawiany przez wiarę i uczynki – przez odpowiedź swej wewnętrznej natury na Ducha Bożego i przez zbieżność swoich zewnętrznych reakcji z Wolą Boga. Luter stanowczo zaprotestował przeciwko drugiej z tych dwóch idei. Twierdził, że postawa duszy to jedyne, co ma znaczenie, że życie zewnętrzne jest stosunkowo nieistotne. Człowiek, głosił, jest zbawiony przez wiarę bez uczynków. W naszych czasach wahadło przechyliło się zupełnie w drugą stronę. Wiara człowieka, mówi się, jest stosunkowo nieistotna – to jego działanie się liczy. Z drugiej strony, Kościół katolicki pozostał przez ten cały czas niezmienny. Wiara i uczynki, głosi, są jednakowo niezbędne. Nie połowa, ale cała ludzka natura musi współpracować.

Nie ma sensu dyskutować, czy Kościół ten ma rację, czy nie, ale fakt, że okazał stałość, kiedy wszystko inne się zmieniało, pozostaje niezaprzeczalny. Kościół podtrzymuje konkretne zasady, dotyczące obu stron i zawsze je podtrzymywał.

W oparciu o te założenia, nie rozumiem, jak ci, którzy nadal podtrzymują konstrukcję społeczeństwa za pomocą kata i sznura, mogą potępiać prześladowania religijne. Społeczeństwo, mówi się, trzeba utrzymać za wszelką cenę. Jednostkowe zachcianki muszą się poddać dobru wspólnoty. Nie mam prawa strzelać na ulicach, rzucać kamieniami w okna sąsiadów, udusić dziecka pana Marjoribanksa. W pewnym sensie mam swobodę takiego postępowania, ale jeśli to zrobię, zostanę ukarany grzywną, uwięziony, albo powieszony, wedle rodzaju mego przestępstwa. Innymi słowy, w opinii społeczeństwa człowiek jest usprawiedliwiony lub potępiony przez swoje czyny, nie przez swoją wiarę.

Jeśli jednak kiedyś usprawiedliwienie przez wiarę także zostanie uznane za prawdziwe, nie widzę w jaki sposób możemy protestować przeciwko stosom Smithfield i Toledo, ponieważ dokładnie analogiczne argumenty, ni mniej, ni więcej, można przytoczyć w ich obronie, a Beza, Luter i Kalwin pierwsi by to powiedzieli i nawet postępowali zgodnie ze swą teorią.

Kiedy duszę małego Marjoribanksa, wyrządzam przynajmniej dwie szkody: zabijam dziecko i zagrażam społeczeństwu. Szkoda wyrządzona memu własnemu charakterowi to nieistotna niewiadoma. Bardzo dobrze, odpowiada świat, zdecydowałeś się to uczynić, a zatem w samoobronie ja decyduję, aby cię powiesić.

Kiedy człowiek popada w herezję, stosuje się ten sam argument.

„Stanowisz zagrożenie – wołał Torquemada – zagrażasz zbawieniu swego sąsiada, nawet gdybyś rzeczywiście go nie atakował, szkodzisz całej strukturze Kościoła, dzięki któremu można odnaleźć zbawienie. Zrobiłeś nawet więcej niż to – obraziłeś Boski Majestat i zabijasz własną duszę. Dlatego w następną sobotę pojawisz się na rynku i zostaniesz wydany na śmierć, zgodnie z umową”.

Szczerze mówiąc, nie widzę zrazu, jak można odpowiedzieć Hiszpanowi, poza odrzuceniem jego przesłanek – wołaniem, że człowiek nie jest usprawiedliwiony przez swoją wiarę, że nie ma to wcale znaczenia, w co wierzy, ponieważ nie ma czegoś takiego, jak ostateczne Objawienie oraz przyłączeniem się do tych, którzy mówią, że jedynie czyny zewnętrzne są istotne i że cała reszta musi być kwestią indywidualnego wyboru.

Nie ma sensu mówić mu, że jego prawa są brutalne. Odpowie mi, że są daleko mniej brutalne, niż prawa cywilne ówczesnej Anglii i że państwo, a nie Kościół, jest odpowiedzialne za karanie. Nie ma sensu mówić mu, że nie można na zawołanie zmusić człowieka do wiary. Odpowie mi, że można, ponieważ wiara nie jest procesem intelektualnym, ani stanem emocjonalnym, ale aktem woli, przyjęciem Kościoła, dokładnie tak, jak lojalność jest aktem woli – akceptacją państwa. Doda też kilka jeszcze bardziej niezbitych argumentów. Powie mi, że słowo „herezja”, użyte w znaczeniu jego czasów, zawsze i niezmiennie oznaczało anarchicznego ducha rewolty, która stanowi bunt nie tylko przeciwko Objawieniu, ale przeciwko moralności, jak również i władzy cywilnej. Przypomni mi, że cierpieli odstępcy, nie niewierni, i że Kościół zawsze w najbardziej bezwzględny sposób potępiał wszelkie próby nawracania tych ostatnich jakimikolwiek innymi środkami, niż spokojna perswazja. A jeśli w ostatecznym starciu będę się domagał praw sumienia, zapyta mnie, jak dalece jestem gotów szanować te prawa w człowieku, którego sumienie zobowiązuje do wysadzenia przy użyciu prochu gmachu parlamentu.

Gdzie zatem jest wyjście dla kogoś takiego jak ja, kto postrzega właściwą wiarę jako równie ważną co właściwie życie? Czy rozwiązanie tkwi w ripoście, że przy tego typu kwestiach kary cielesne są całkowicie obce łagodnemu duchowi Chrystusa? Nie sądzę, ponieważ byłoby równie trudno wykazać, że słowa Jezusa Chrystusa są zgodne z naszymi szubienicami w Wormwood Scrubs (3) i w Wandsworth (4). Dopóki będziemy narzucać moralność i karać próby samobójcze poprzez Criminal Law Amendment Act (5) i kolegium do spraw wykroczeń, faktycznie, dopóki będziemy stawiać opór złoczyńcy albo wzywać policjanta z pałką, aby mu stawił opór w naszym imieniu, dopóty nie będzie możliwe przyjmowanie Kazania na Górze w jego dosłownym sensie. Musimy się zadowolić jakąś inną jego interpretacją, zanim wyciągniemy wniosek, że jesteśmy uprawnieni do używania siły zarówno przeciwko przemocy, jak i niemoralności, czy herezji w jakimkolwiek kształcie lub formie.

Wydaje mi się, że rozwiązanie znajduje się gdzie indziej.

Tak długo, jak Kościół katolicki był faktycznie absolutnie niekwestionowanym panem życia wewnętrznego, cała konstrukcja społeczeństwa, zarówno cywilna, jak i moralna, spoczywała na nim, a on je sankcjonował i wspierał.

Wszystko ostatecznie wracało do niego i do praw, które głosił, a rewolta przeciwko jego najwyższemu prawu oznaczała uderzenie skierowane przeciwko społeczeństwu jako całości. W tych okolicznościach, przyjmując, że cywilni sędziowie pokoju mieli prawo karać za kradzież, nie widzę w jaki sposób można zaprzeczyć prawu Torquemady do karania herezji (głęboko szanuję argumentację kwakra, z której wynika, że zarówno sędzia pokoju, jak i inkwizytor, jednakowo się mylą – ale nie zajmuję się tym. Zakładam, że kwakier się myli.) Jednak, powtarzam, jeśli sędzia pokoju ma rację, inkwizytor też ma rację. To nie jest kwestia detali, ale zasady. Opinia publiczna deklarowała bez wahania, że struktura i nienaruszalność Kościoła są nie mniej pewne, niż struktura i nienaruszalność państwa. Religia w tamtych dniach nie była ani mniej, ani bardziej kwestią opinii, niż w naszych czasach jest nią lojalność wobec państwa. Przeciętnego człowieka daleko bardziej obrażało nazwanie go heretykiem, niż naszych obywateli obrażało trzy lata temu nazywanie ich zwolennikami Burów. Dla prostych oczu Hiszpanów Objawienie Chrystusa było tak samo pewne, jak dla nas rządy reprezentantów albo Magna Charta.

Jednak czasy się zmieniły. Dla większości cywilizowanych narodów religia jest teraz kwestią opinii, być może nawet czystej konwencji. Nie można powiedzieć, że porządek publiczny i pokój spoczywają na objawionej podstawie dogmatycznej. Społeczeństwo rzekomo chroni prawa, nie Boga, ale swoje własne. Karze kradzież, ale nie cudzołóstwo. Mści się za bluźnierstwo, nie jako obraźliwe dla Boga, ale jako obrazę dla własnych uszu. Dlatego jest zupełnie niemożliwe – co więcej, byłoby właściwie niemoralne – aby Kościół katolicki próbował działać zgodnie ze swymi starymi metodami. Broniłby teraz nie powszechnie uznawanego faktu, ale osobistej opinii.

Ta zmiana, jak przypuszczam, przybrała ostateczny kształt w Anglii pod koniec panowania Henryka VIII i mniej więcej w tym samym czasie zaczęła mieć wpływ na kontynent europejski. Dlatego Marię Tudor należy winić nie za tyranię, ale za głupotę. Nie zdawała sobie sprawy z doniosłej transformacji i próbowała działać tak, jak gdyby protestantyzm był przelotnym wietrzykiem, nie stałym wiatrem. Ale dla Elżbiety nie mogę znaleźć słów zbyt ciężkich. Atakowała nie nową opinię, ale dawną wiarę. Używała swego koła i noża przeciwko temu, co zapewniło jej tron, nie przeciw temu, co jej zagrażało. Karała ludzi za stanie w miejscu, nie za pójście do przodu w nowym i niebezpiecznym kierunku, a przede wszystkim ona, która w świecie protestanckim jawi się jako orędowniczka prawa do prywatnej opinii, łamała kołem i zarzynała tych, których prywatna opinia nie była zgodna z jej własną.

Dlatego pan Marjoribanks może się pokrzepić. Nie musi się obawiać ani o swoją trzódkę, ani o swoje dziecko, ani o siebie samego, kiedy rozważa tak nieprawdopodobne zdarzenie, jak moja przemiana w papistę. Nie rozważałbym wtedy zebrania grupy zamaskowanych znajomków i otoczenia o zmierzchu koło jego domu, aby spróbować go przerazić, albo dręczyć, w celu przekonania go do aktu wiary. Uważałbym taką próbę nie tylko za głupią, ale za rzeczywiście niemoralną, ponieważ poprzez takie działanie broniłbym nie struktury angielskiego czy europejskiego społeczeństwa, a jedynie tego, co ja w takich okolicznościach uważałbym za Bożą Prawdę. A propagowanie Bożej Prawdy, czystej i prostej, dalekiej od zjednoczenia z prawem cywilnym (to jest wiary bez uczynków), nie może się odbywać za pośrednictwem sznurów, tak samo jak owe środki nie mogą mieć wpływu na prywatną opinię danego człowieka, albo na jego czystość, czy prawdomówność.

Religijne prześladowanie, powtarzam, panie Marjoribanks, nie jest i nigdy nie było próbą zmiany wewnętrznego sposobu myślenia człowieka środkami przymusu bezpośredniego, nie bardziej niż powieszenie pana Palmera z Rugeley było próbą wytłumaczenia mu, że otrucie jego przyjaciela, pana Cooka, to działanie niemoralne. Z pewnością perspektywa śmierci doprowadziła wielu heretyków, być może nawet samego pana Palmera, do ponownego rozważenia swego stanowiska, ale główną ideą w obu sprawach było przede wszystkim chronienie tego porządku, w którym ludzie, jak uważano, znajdują swoje usprawiedliwienie i dzięki któremu żyją…

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Maria I Tudor.

(2) Mowa oczywiście o Elżbiecie I.

(3) Więzienie w zachodniej części Londynu.

(4) Więzienie w Wandsworth pomiędzy 1878 a 1961 rokiem było miejscem egzekucji skazanych na karę śmierci.

(5) Prawo uchwalone w 1885 roku, dotyczące m.in. seksualnego wykorzystywania kobiet i nieletnich.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Zapiski pariasa.