Rozdział dziewiąty. Ojciec chrzestny

Gdyby bomba nie spadła na ulicę obok, Józek prawdopodobnie nigdy nie poznałby swojego chrzestnego ojca. Tak naprawdę był złym chrzestnym. Nigdy nie spytał czy Józek przystąpił już do Pierwszej Komunii, nie wspominając już o urodzinowym prezencie, czy zwykłej pocztówce. Tuż zanim wybuchła bomba, matka otrzymała list. Przeczytała go głośno rozśmieszając wszystkich.

„Droga Małgorzato!
Przypuszczam, że wiesz, że mieszkam teraz w Anglii pod powyższym adresem. Powinnaś przysłać do mnie dziecko na czas trwania wojny.
Artur”

Matka starała się go wytłumaczyć, jak wszystkich.

– Przez lata polował na tygrysy w Indiach – mówiła – całe kilometry od kościoła. Podejrzewam, że dlatego trochę zdziwaczał. Pewnie całkiem przestał uczęszczać na Mszę świętą.

– No to niezły z niego chrzestny – skomentował Józek.

– Powinieneś się za niego modlić – odpowiedziała matka.

Następnej nocy sąsiednia ulica została zbombardowana.

– Wystarczy tego – zdenerwowała się matka. – Józek musi skorzystać z zaproszenia wuja.

– Co takiego? – przestraszył się chłopiec. – Jechać tam i do końca wojny mieszkać ze starym dziwakiem, który nie chodzi nawet na Mszę świętą?

– Masz dziesięć lat – odparła matka. – I jesteś synem żołnierza. Jesteś wystarczająco odpowiedzialny, by na Mszę chodzić samemu. Musisz modlić się za chrzestnego. Oczywiście nie będzie ci łatwo. Pewnie z początku będziesz się czuł samotny i nie na miejscu. Twój wuj przyzwyczajony jest do bycia traktowanym jak cynowy bożek w Indiach. Nie będą mu się raczej podobały twoje nieznane zwyczaje, ale musisz być dzielny i zachowywać się jak mężczyzna. Pokaż wujowi, na co cię stać.

Popołudnie, kiedy Józek przybył do domu chrzestnego nie było dla niego przyjemne. Nawet miła kucharka, która zaopiekowała się nim podczas kolacji nie odpędziła dziwnego uczucia w brzuchu. Jedzenie zdawało się zamieniać w ustach w popiół, a łzy same cisnęły się do oczu. Tak mocno z nimi walczył, że aż piekło go w gardle.

– Jaki jest mój chrzestny? – spytał żałośnie.

Zanim kucharka zdążyła otworzyć usta, odezwał się Singh, hinduski służący czyszczący właśnie parę butów chrzestnego.

– Bardzo dobry z niego pan, pukka Sahib.

– Co to znaczy?

– O nieba! – zawołała kucharka. – Nie wiesz co to pukka Sahib? To znaczy „dobry dżentelmen”. Taki właśnie jest generał.

– Mój chrzestny jest generałem?

– I to wspaniałym – z dumą odpowiedział Singh. – Kiedy przemawia żołnierze drżą, a tygrysy uciekają.

Singh zerwał się na dźwięk dzwonka. Wrócił zaraz do Józka.

– Generał chce cię widzieć – powiedział.

Józek złapał Singha za rękę i nie puszczał go aż podeszli pod drzwi. Był przerażony bardziej, niż kiedy spadały bomby i bardziej niż kiedykolwiek brakowało mu mamy.

– Wejdę sam – zdecydował przy drzwiach.

Było tak źle, jak się spodziewał. Chrzestny stał przed kominkiem na tygrysiej skórze rozciągniętej na podłodze. Był wysokim, wyprostowanym jak struna, siwowłosym i najeżonym starszym panem z zakręconymi wąsiskami spiczastymi jak sztylety i monoklem w jednym oku. Jego nos był bardzo duży i bardzo czerwony a najeżone brwi sterczały nad zawziętymi błękitnymi oczami jak czułki, które Józef widział w swoich podręcznikach do przyrody.

– Jak się pan ma, proszę pana? – grzecznie spytał Józek.

– Jak się mam? Ha! To dobre! Jak ja się mam? – chrzestny wydał dziki okrzyk podobny do śmiechu, na dźwięk którego Józek, nie widząc w swoim pytaniu nic śmiesznego, zadrżał.

– Jak ja się mam? – kontynuował chrzestny. – Ha, ha! Mam się nieźle, bo dbam o to. Rzecz w tym, jak ty się masz? Popatrzmy na ciebie. Chodź no tu.

– Dziękuję, proszę pana. W porządku.

– Nonsens. I milcz, jak do mnie mówisz! A zatem. Na moje oko, wyglądasz na zagłodzonego.

Przycisnął do oka monokl tak ciasno, jakby chciał go sobie wwiercić w twarz i bacznie przyjrzał się chłopcu.

– Nigdy nie widziałem tak cherlawego dziecka – wykrzyknął. – Wyglądasz jakby cię ktoś wyhodował w piwnicy! Jak biała rzodkiew albo marchewka zbyt wcześnie wyciągnięta z grządki. Podejrzewam, że wcale nie ćwiczysz, hę? Grasz w polo?

– W co, proszę pana?

– W polo. Głuchy jesteś? Jeździsz konno?

– Nie, proszę pana.

– Koni się boisz, hę?

– Nie, proszę pana.

– Milcz, jak do mnie mówisz, powtarzam! Tego samego wymagam od tygrysa, kanibala, czy armii wojska! Ha! Bo inaczej mamy bunt, ot co!

Józek wkrótce zaprzyjaźnił się z kucharką i Hindusem Singhiem. Bardzo spodobała mu się też jazda na kucyku. Chrzestny, choć ryczał i prychał, codziennie miał dla Józefa prezent, nie gonił do szkoły i pozwalał jeść późno kolację. Józek tak się rozbisurmanił, że zaczął traktować kucharkę arogancko i kłócić się z Singhiem (choć byli najlepszymi przyjaciółmi), wybrzydzać na jedzenie i co najgorsze, zaczęło go nudzić odmawianie modlitw. Któregoś dnia przyznał się sam przed sobą: „Kiepski ze mnie katolik!” – i postanowił zmuszać się do poświęceń na rzecz chrzestnego. Dla pewności przygotował sobie listę, żeby mieć z czego wybierać. Zapytał kucharki, czy wuj chadza na Msze święte.

– A gdzie tam! Od lat nie przekroczył progu kościoła – powiedziała kucharka.

Dalsza część historii powinna zostać opowiedziana z punktu widzenia generała. Musiał przyznać, że z każdym dniem pałał do Józefa większą sympatią. Któregoś razu, gdy z dumą oglądał przez okno jak radzi sobie z kucykiem, kątem oka zauważył na podłodze coś, co wyglądało na listę zakupów kucharki. Podniósł świstek i zaczął czytać. Zmarszczył czoło, podkręcił wąsa, patrzył i patrzył.

– A cóż to? Co u licha? – mamrotał czytając raz po razie.

„Poświęcenia dla chrzestnego, żeby się nawrócił” – przeczytał. „Milczałem. Zjadłem duszone gruszki, choć ich nienawidzę. Nie wypiłem lemoniady, którą uwielbiam”.

Następnego dnia Singh i kucharka wyglądali na zmartwionych.

– Pan jest chory – poinformował Józka Singh. – Oszalał.

– Nawet nie tknął pysznego kurczaka, którego mu wczoraj naszykowałam na kolację – dodała kucharka.

– I pił zimną wodę zamiast whiskey z wodą sodową – martwił się Singh.

– Zanieś mu buty – wymyśliła kucharka – i zapytaj, co mu dolega.

Singha nie było przez jakiś czas. Po powrocie był jeszcze bardziej zaniepokojony.

– Pan oszalał – powtórzył smutno. – Roztrzaskałem ulubionego psa z chińskiej porcelany, a pan na to zrobił się czerwony, już otworzył usta, by wrzasnąć i… nic. Zamknął buzię, wstrząsnęło nim, jakby coś go bolało i nie powiedział ani słowa!

– Ty idź, Józku – rozkazała kucharka trąc oczy i pociągając nosem – bo to chyba jego koniec się zbliża, jak nic.

Józek pomaszerował prosto do krzesła chrzestnego. Już się go nie bał.

– Wuju – zaczął – powiedz, co się dzieje. Kucharka i Singh boją się, że jesteś umierający. Nie jesz kurczaka ani nie pijesz whiskey z wodą sodową, a na dodatek nie przeklinasz i nie krzyczysz i w ogóle. Jeśli umierasz, to lepiej wezwij księdza, bo kochamy cię i nie chcielibyśmy, żebyś poszedł do piekła.

Ni z tego, ni z owego, chrzestny zaczął się śmiać, choć niezbyt głośno. Bardziej przypominało to chichot. Jego twarz wyglądała jak buzia małego chłopca, którego przyłapano na czymś niemądrym. Z kieszeni na piersi wyciągnął całkiem wymiętą listę wyrzeczeń Józefa i wygładził ją na kolanie.

– Widzisz? – spytał Józefa.

– Tak – Józef zaczerwienił się jak burak.

– Chciałem spróbować, czy potrafię zrobić dla siebie to, co ty robisz dla mnie. Widzisz? To bardzo przyzwoite z twojej strony, chłopcze, bez dwóch zdań! Ja nie daję rady! Nawet nie tknąłem duszonej gruszki, bo od razu mi niedobrze. Fuj! Łatwiej zadowolić tygrysa czy kanibala, niż takiego starucha jak ja. Zostawiam to tobie, Józefie. Masz więcej odwagi, niż ja.

– O nie, proszę pana – odparł Józek – to brednie. To znaczy, bardzo przepraszam, proszę pana, to żadne brednie. Mnie po prostu stać na takie poświęcenia, bo chodzę do spowiedzi i przyjmuję Komunię, a wtedy Nasz Pan jest w mym sercu i pomaga mi. Bez tego nie dałbym rady, nawet z takimi prostymi wyrzeczeniami jak te!

– Proste! Też mi proste, do diaska! – ryknął znów chrzestny i szybko zakrył usta dłonią.

Tego wieczoru Józek przystąpił do spowiedzi. Do kościoła przyszedł wcześnie i był pierwszy w kolejce, która tego dnia zrobiła się dość długa. Kiedy wychodził, jego uwagę przyciągnęło coś niezwykłego. Na samym końcu ogonka stał jego ojciec chrzestny. Klęknął i wyglądał w tej pozycji dość zabawnie, jak niesforny chłopiec, z postawionym kołnierzem kurtki zasłaniającym uszy. Józef udał, że go nie widzi, ale po odmówieniu pokuty gorąco Bogu podziękował.

Później, w domu, Józek porządnie wymyty i uczesany zszedł na kolację. Zaskoczył go widok srebrnych wazonów z kwiatami stojących na stole zastawionym do uczty. Chrzestny uśmiechał się i nalewał lemoniadę dla chłopca.

– Józefie – powiedział – dziś świętujemy. Zrobiłem to. Przystąpiłem do spowiedzi i, na Jowisza, czuję się innym człowiekiem! Jestem innym człowiekiem. Duszone gruszki zjemy kiedy indziej, dziś ucztujemy.

Co to była za uczta! Na początek, szeroko uśmiechnięty Singh wniósł srebrną tacę ze smażonym kurczakiem. Później pojawiła się kopiasta miska tłuczonych ziemniaków z łyżeczką prawdziwego, żółciutkiego masła roztapiającego się po środku, oraz zielony groszek z ogrodu kucharki. Kucharka upiekła też swoje specjalne ciastka, duże i kruche, i przygotowała sałatkę z jabłek, orzechów i winogron. A najlepszy ze wszystkiego był deser – lekkie jak piórko, boskie ciasto z czekoladową polewą i lody w trzech wybornych smakach: truskawkowym, czekoladowym i waniliowym.

Caryll Houselander

Powyższy tekst jest fragmentem książki Caryll Houselander Okropny pan Timson oraz inne fascynujące opowieści.