Rozdział dziewiąty. Nowe przeszkody

W kwietniu 1820 roku, kiedy przebywałem w Ars od nieco ponad dwóch lat, wikariusz generalny postanowił posłać mnie gdzie indziej. Uważał, że będzie lepiej dla mojego zdrowia, jeżeli zamieszkam w ładnej wiosce Sallès. Ale kiedy o tym rozmyślałem, nabrałem pewności, że istniała też inna przyczyna tej decyzji.

„Nie odniosłem tutaj wielkiego powodzenia”, powiedziałem sobie ze smutkiem. „Ponad połowa ludzi ciągle unika niedzielnych Mszy świętych. I jak wielu jest tutaj pijaków! Ile przekleństw! Och, wikariusz generalny na pewno o tym wie i dlatego przysyła jakiegoś innego księdza, żeby sprowadził Ars z powrotem do Boga”.

Naprawdę z wielkim żalem czyniłem przygotowania do odejścia. To oczywiste, że nigdy nie byłem lubiany przez karczmarzy z Ars i niewielu było gospodarzy, którzy by za mną tęsknili (wygłaszałem zbyt długie i zbyt częste kazania, sprzeciwiając się ich pracy na polach w niedzielę, żeby żałowali, że odchodzę). A jednak miałem w parafii wielu wiernych przyjaciół. Na przykład pannę Marię Annę des Carets i jej brata, wicehrabiego Franciszka. I Antoniego Mandy’ego, Michała Ciniera, panią Renard, rodziny Chaffangeonów, Lassagne’ów i Verchere’ów…

– Cóż, niech się dzieje wola Boża, nie moja – powiedziałem i prawie nie zwracałem uwagi, kiedy Antoni Mandy mówił mi, że z racji swojego urzędu mera Ars wybiera się wraz z poselstwem do Lyonu w celu nakłonienia wikariusza generalnego, żeby pozostawił mnie tu, gdzie jestem.

Opuściłem Ars rankiem pewnego dnia w połowie kwietnia, razem z moimi książkami i meblami. Kiedy wóz wiózł nas, telepiąc się na wyboistej wiejskiej drodze, modliłem się usilnie, żeby móc zdziałać o wiele więcej w Sallès, niż dokonałem w Ars. Po cichu powiedziałem Ojcu Niebieskiemu, że jestem gotów cierpieć przez całe życie, jeżeli tylko mógłbym nawrócić grzeszników. Tak, zniosę najcięższe męki, jakie On może na mnie zesłać, i to choćby przez sto lat, jeżeli tylko pozwoli mi przyprowadzać dusze do Niego.

Upłynęło kilka godzin i znaleźliśmy się na brzegu Saony. Tam dowiedzieliśmy się, że sytuacja jest naprawdę trudna. Z powodu niedawnych ulewnych deszczy, rzeka strasznie przybrała i prom przestał kursować.

– Ale ja muszę dostać się do Sallès – powiedziałem do przewoźnika zatroskany. – Oczekują mnie na probostwie. Czy nie mógłbyś dołożyć starań, żeby się przedostać?

Rzecz jasna, przewoźnik nie chciał ryzykować przeprawy swoją małą łodzią przez zdradziecki prąd. Jednak widząc, że jestem księdzem i że czekają na mnie w Sallès, zgodził się wyruszyć. I tak moje meble i książki zostały załadowane do łodzi i już po chwili byliśmy w drodze. Ale po dwóch próbach przedostania się na drugi brzeg zrozumiałem, że to niewykonalne. Na szalejącej powodziowej fali nasza mała łódź była tylko lichym kawałkiem drewna! Przewoźnik ledwie zdołał utrzymać ją na powierzchni, a co tu dopiero mówić o bezpiecznym doprowadzeniu jej na drugi brzeg.

– Myślę, że mi się nie uda, ojcze – powiedział wreszcie, oddychając ciężko. – Lepiej wróć za parę dni, kiedy prąd nie będzie taki silny.

Podziękowałem dobremu przewoźnikowi, zapłaciwszy mu za jego trud, po czym bezradnie rozejrzałem się dokoła. Co miałem teraz zrobić? Co mogłem zrobić? Nic, poza powrotem na noc do Ars. A więc już po chwili siedziałem znowu w telepiącym się wozie z moimi meblami i książkami upchniętymi za mną z tyłu, kierując się do mojej byłej parafii.

„Ludzie w Ars na pewno się zdziwią, widząc mnie znów tak prędko”, powiedziałem sobie. „Nikt tam w ogóle nie pomyślał, że rzeka wylała.”

Ale jeżeli ludzi w Ars czekała niespodzianka, to czekała i mnie. Niedaleko od probostwa dostrzegłem stojącą znajomą grupkę, pochłoniętą zażartą dyskusją. Byli to Antoni Mandy i jego poselstwo, wyraźnie tuż po powrocie ze spotkania z wikariuszem generalnym. Kiedy tak na nich patrzyłem, serce mi podskoczyło. Antoni zobaczył mnie i biegł teraz w moją stronę, radośnie wymachując jakimś dokumentem.

– Ojcze, nie musisz wyjeżdżać – wołał. – Tak tu jest napisane!

Po krótkiej chwili cała historia była już jasna. W biurze wikariusza generalnego moi dobrzy przyjaciele tak żarliwie błagali, żebym z nimi został, że wreszcie ich prośba została spełniona. Papier, którym tak triumfalnie wymachiwał Antoni, unieważniał mój przydział do parafii w Sallès.

– Czyż to nie wspaniałe, ojcze – zawołał Michał Cinier, radny wsi. – Przecież to prawie jak cud!

Przytaknąłem, zbyt przytłoczony, żeby znaleźć słowa. Och, jakże dobry był Bóg! I ta grupka przyjaciół! Nie mogę przegapić żadnej okazji, żeby odpłacić im za ich miłość i zaufanie.

Czas mijał, a ja pracowałem bardzo ciężko dla Boga i dla dusz, które umieścił w Ars. Poprawiono stan całego kościoła: zbudowano małą, boczną kaplicę poświęconą Matce Najświętszej; wzniesiono nową dzwonnicę: odnowiono kościelny strop; wybudowano kaplicę, by uczcić świętego Jana Chrzciciela. Koszty tego wszystkiego w dużej mierze pokrył wicehrabia Franciszek des Carets, wspaniałomyślny młodszy brat panny Marii Anny. Wicehrabia mieszkał w Paryżu, ale kochał Ars i często przyjeżdżał tu z wizytą.

– Nic nie jest zbyt dobre, by służyć Bogu – mawiał mi nie raz. – Ojcze, jedź do Lyonu i kup najpiękniejsze rzeczy, których potrzebuje nasz kościółek. Ja z największą przyjemnością zapłacę rachunek.

Jednak planując rozbudowę i udekorowanie kościoła, nie zapominałem o innym ważnym dziele. To dotyczyło dzieci. Oczywiście, lekcje katechizmu odbywały się regularnie, ale co znaczyło marne pół godziny dziennie, by nauczyć najmłodszych kochać Boga i być pomocnymi dla samych siebie i dla innych ludzi?

„Tu w Ars potrzebna jest nam dobra szkoła – mówiłem sobie – zwłaszcza dla dziewcząt. Zastanawiam się, czy nie dałoby się tego zrobić…”

Aż wreszcie podjąłem decyzję. Tak, da się wznieść dobrą szkołę dla dziewcząt w Ars. Co się tyczy nauczycielek, to może Katarzyna Lassagne i Benedykta Lardet? Oczywiście, one same były tylko młodymi dziewczętami i miały bardzo słabe wykształcenie. Jednak cechowały je: pobożność, zdrowy rozsądek i chęć służenia. A co więcej, kochały dzieci.

„Katarzyna i Benedykta będą bardzo dobrymi nauczycielkami”, uznałem. „Ale poradzą sobie jeszcze lepiej, jeżeli przejdą specjalne szkolenie w żeńskim klasztorze w Fareins.”

Moje dwie młode przyjaciółki były zdziwione i trochę zaniepokojone, kiedy wyłuszczyłem im swój plan. Przez sześć miesięcy będę opłacał ich naukę u Sióstr Świętego Józefa w Fareins. W zamian za to, pomogą mi nauczać dziewczynki o Bogu. Będą je też szkolić w takich użytecznych umiejętnościach jak szycie, gotowanie i przędzenie, by w przyszłości, kiedy będą już starsze, mogły zarobić na życie.

Z początku Katarzyna miała trochę wątpliwości co do całego przedsięwzięcia.

– Gdzie będzie ta szkoła, ojcze?– zapytała. – I ile będzie kosztowało posłanie tam dziecka?

Uśmiechnąłem się.

– Szkoła będzie w pobliżu kościoła, Katarzyno, w domu, który zamierzam kupić. I żadne dziecko nie będzie płacić za naukę.

Benedykta nie wierzyła własnym uszom.

– Jak to możliwe, ojcze? Prowadzenie szkoły z pewnością musi kosztować mnóstwo pieniędzy?

Potwierdziłem. Ale nie powinniśmy się martwić o pieniądze, powiedziałem. Kiedy, poprzez umiłowanie, oddamy się na służbę Bogu w postaci małych dzieci z Ars, On zatroszczy się o nasze potrzeby. Dopilnuje, żeby nie brakło nam niczego, co niezbędne.

– I dlatego właśnie nazwiemy naszą szkołę „Pod Opatrznością” – podsumowałem.

Na początku 1823 roku Katarzyna i Benedykta wyjechały do Fareins na swoją naukę u sióstr. Niedługo potem zakupiłem dwupiętrowy dom, korzystając z pieniędzy, które cztery lata wcześniej mój ojciec zostawił mi w spadku po śmierci. Potem wybrałem się, żeby zebrać dodatkowe fundusze na urządzenie domu.

Ale na nic nadzieje i marzenia! W ciągu pięciu lat mojej służby jako parafialny kapłan w Ars, zyskałem wielu przyjaciół, ale także wielu wrogów. Teraz złe języki tych drugich poszły w ruch z niekłamaną złośliwością. To już wystarczająco źle, jak powiadali, że z całych sił starałem się pozamykać karczmy, żeby powstrzymywać rolników od pracy w niedziele i młodych ludzi od tańców. Ale ostatnio posunąłem się za daleko. Ja, który nie wiedziałem nic o literaturze czy historii sztuki, zamierzałem otworzyć szkołę! I do tego podobno darmową!

„Jesteś chytry i zarozumiały zarazem, ojcze Vianney”, głosił jeden z anonimowych listów. „Ta nowa szkoła to nic innego jak podstęp, żeby nabić sobie kabzę.”

„Poproszono cię o opuszczenie Wyższego Seminarium, bo nie potrafiłeś nauczyć się łaciny”, stwierdzał drugi. „A teraz masz czelność myśleć o otworzeniu szkoły!”

„Taki niedouczony ksiądz jak ty nie powinien spowiadać”, oznajmiał trzeci. „Biskup powinien tego zabronić.”

Te listy, a także oszczercza plotka, która krążyła z ust do ust po całej okolicy, oczywiście sprawiały mi okrutne cierpienia. Dlaczego niektórzy ludzie opowiadali o mnie kłamstwa i starali się zniweczyć moją pracę? A przede wszystkim, dlaczego oskarżali mnie o popełnianie najokropniejszych grzechów?

„Chyba nie powinienem już więcej myśleć o zakładaniu szkoły”, stwierdziłem. „Bardzo prędko ludzie wypędzą mnie z Ars pałkami i kamieniami. Może nawet być gorzej. Z powodu tych kłamstw i plotek, otrzymam zakaz odprawiania Mszy świętej albo udzielania sakramentów. Och, jakie to okropne!”

Miałem poważny powód do niepokoju, ponieważ niedawno Ars zostało odłączone od archidiecezji Lyonu i stało się częścią diecezji Belley. Na skutek tego miałem teraz nowego przełożonego i to takiego, który mnie nie znał – biskupa Devie. Co on musiał sobie myśleć o wszystkich tych listach i skargach, które do niego docierały? Potem, niemal bez żadnego świadomego starania z mojej strony, by rozwikłać moje problemy, rozwiązanie samo pojawiło mi się w głowie, i to bardzo wyraźnie:

„Uciekanie przed krzyżem oznacza przygniecenie pod jego ciężarem, ale cierpienie z miłością oznacza kres cierpienia. Muszę zacząć się modlić o umiłowanie krzyży. Naprawdę, cała moja niedola bierze się z tego, że ich nie kocham”.

Z początku trudno było się modlić o umiłowanie krzyży, ale tylko z początku. Nagle, niemal w cudowny sposób, stało się to bardzo łatwe. A kiedy nastała ta zmiana, do mojego serca wkroczył ogromny spokój. Przeszkody, które do tej pory wywoływały u mnie wielkie obawy – plotka, oszczerstwo, anonimowe listy – teraz przynosiły mi tylko nieopisane szczęście. „Och – pomyślałem – gdybym tak mógł sprawić, żeby wszyscy zrozumieli, jaką dobrą i mądrą rzeczą jest modlić się o umiłowanie krzyży!”

Taka nadzieja mogła jednak wzbudzić jedynie uśmiech, bo kto by mnie posłuchał? Tylko parę bogobojnych dusz. Dla pozostałych byłoby to bez znaczenia, gdyż od dzieciństwa uczono ich, żeby obawiać się cierpienia.

„Cóż, mogę modlić się o przemianę w ich sercach”, postanowiłem. „I kto wie? Być może pewnego dnia w Ars wydarzy się cud. Mężczyźni i kobiety, nawet chłopcy i dziewczęta, zaczną prosić Boga o jedno z jego najwspanialszych błogosławieństw: umiłowanie krzyży”.

W miarę upływu czasu, coraz bardziej uświadamiałem sobie coś naprawdę pocieszającego. Im więcej modliłem się o umiłowanie krzyży, tym mniej cierpiałem! Na przykład, kiedy biskup Devie przysłał księdza z parafii w Trévoux, żeby zbadał mój charakter i reputację, byłem całkowicie przygotowany na kolejny ciężki krzyż. Powiedziałem sobie, że ten ksiądz usłyszy nowe, okropne historie na mój temat. Powiadomi o nich biskupa, który potem nakaże mi opuścić Ars i udać się do jakiegoś domu zakonnego, żeby odpokutować moje grzechy. Nigdy więcej nie zostanie mi powierzona opieka nad duszami.

Ale co stało się zamiast tego? Ksiądz z Trévoux wysłał biskupowi nadzwyczaj uspokajające sprawozdanie.

„Ojciec Jan Maria Vianney jest dobrym człowiekiem, księże biskupie”, oświadczył. „Wszystkie te nieprzyjemne rzeczy, które wasza wielebność słyszał na jego temat, są kompletnie nieprawdziwe. W rzeczy samej, bardzo dobrze wykonuje swoją pracę jako parafialny kapłan w Ars”.

Skutek takiego sprawozdania mógł być tylko jeden. Biskup przysłał mi swoje błogosławieństwo, wobec którego kłamstwa i potwarz stały się prawie niczym. I w listopadzie 1824 roku, tak jak marzyłem i planowałem, dom „Pod Opatrznością” otworzy ł podwoje dla dziewczynek z Ars. A właściwie – ponieważ była to darmowa szkoła – były tam także uczennice z innych wiosek i ostatecznie niektóre z nich zamieszkały w szkole na stałe.

– Szesnaścioro dzieci, którymi mamy się opiekować i uczyć je – wykrzyknęła któregoś dnia Katarzyna Lassagne z nutą zniecierpliwienia w głosie. – Och, ojcze! Chyba podjęliśmy się zbyt wielkiego dzieła jak na taki mały dom?

Milczałem przez chwilę. Moja młoda pomocnica była dobrą, pobożną i ciężko pracującą dziewczyną, ale nie cechowała jej ślepa wiara w Boga, najzupełniej niezbędna przy przedsięwzięciu takim jak „Pod Opatrznością”.

– Ile mamy pokoi? – zapytałem, jak gdyby nigdy nic, ignorując zarówno jej skargę, jak i pytanie.

Katarzyna zawahała się. Przecież na pewno wiem, ile jest pokoi w domu, który kupiłem za własne pieniądze.

– Cóż, jest duża sala lekcyjna na parterze, ojcze. I dwa mniejsze pokoje na piętrze…

– To razem trzy pokoje?

– Tak, ojcze.

– I mieszka tu szesnaścioro dzieci oraz ty, Benedykta Lardet i Janina Chanay do opieki nad nimi?

– Tak, ojcze.

Nie mogłem się nie uśmiechnąć.

– Katarzyno, czyżbyś zapomniała, że nazwa naszej szkoły brzmi: „Pod Opatrznością”? Pewnego dnia może tu być sześćdziesięcioro dzieci!

Oczy Katarzyny rozszerzyły się.

– Sześćdziesięcioro dzieci, ojcze? Do wykarmienia i uczenia… bez pieniędzy?

Przytaknąłem.

– Tak. Założyłem, że jeśli całkowicie powierzymy siebie samych i nasze dzieło w Boże ręce, wszystko dobrze się ułoży. Ale, oczywiście, nie możemy narzekać czy mieć wątpliwości. W przeciwnym razie „Pod Opatrznością” okaże się kiepską nazwą.

Moja młoda przyjaciółka milczała przez chwilę. Potem popatrzyła na mnie ze łzami w oczach.

– Och, ojcze, tak bardzo mi przykro – wyszeptała. – Zrobię, co w mojej mocy, żeby nigdy więcej nie narzekać ani nie wątpić. Naprawdę!

Tej samej nocy spotkała mnie niemiła, choć teraz już znajoma próba. Ledwie położyłem się do łóżka, zupełnie wyczerpany całodniową pracą w kościele i w szkole, kiedy usłyszałem cichy tupot podłodze. Po chwili coś pociągnęło za zasłonę przy łóżku, po czym rozległa się seria nieprzyjemnych odgłosów chrupania.

„To znowu ten szczur”, pomyślałem. „Przed chwil ą miałem nadzieję, że troszkę się prześpię!”

Pospiesznie wstałem, znalazłem światło i rozejrzałem się po pokoju. Ale jak zawsze do tej pory, nie mogłem natrafić nawet na ślad szczura. Nie było też najmniejszego znaku, świadczącego, że ogryzał zasłony przy łóżku. Właściwie wszystko wydawało się być w porządku, a więc w końcu zgasiłem światło i z głębokim westchnieniem wróciłem do łóżka. Ale zaledwie ułożyłem się do snu, znowu coś zaczęło ciągnąć za zasłony, po czym rozległy się odgłosy gryzienia. Tyle że tym razem jedno i drugie było znacznie bardziej niepokojące niż poprzednio.

Raptem moją duszę ogarnęło prawdziwe zniecierpliwienie. „Jutrzejszej nocy będę miał pod ręką widły”, postanowiłem. „Ta dokuczliwość, cokolwiek to jest, po prostu musi się skończyć. Przecież nie mogę się porządnie wyspać od wielu tygodni!”

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.