Rozdział dziewiąty. Myśli o niebie

Ludwik zawsze z wielką radością mówił o niebie. Kiedyś powiedział nam: „Kiedy jestem sam i nie mam nic pilnego do zrobienia, albo w nocy, gdy nie mogę zasnąć, udaję się na najprzyjemniejszy ze spacerów. Wyobrażam sobie siebie stojącego na wysokiej górze, ze szczytu której odkrywam całe piękno natury, morza, ziemi, wsi i miast wraz ze wszystkim co zawierają najcudowniejszego. Później wznosząc oczy ku niebu wpatruję się w rozgwieżdżony firmament. W myślach dorzucam do niego łagodną muzykę napełniającą góry i doliny żywą wesołością. Po czym odwracając się staję twarzą do miasta Bożego. Patrzę na nie z zewnątrz, a następnie zbliżam się by wejść do środka. Resztę pozostawiam waszej wyobraźni…”.

Kontynuując dalej opowiadanie o swojej przechadzce opowiadał mi najbardziej osobliwe i budujące szczegóły, które snuły się przed oczami jego wyobraźni w czasie owych odwiedzin w raju.

W czasie tego ostatniego roku wydobyłem od niego tajemnicę jak modlić się bez rozproszeń. „Chcesz wiedzieć, co robię – powiedział mi – żeby się dobrze modlić?” „Otóż, posługuję się do tego konkretnym obrazem, który może cię rozbawić. Zamykam oczy i w myślach przenoszę się do szerokiej sali, której powała podpierana jest niezliczoną liczbą kolumn, wybornie ozdobiona, a w głębi wznosi się majestatyczny tron, na którym wyobrażam sobie Boga zasiadającego w swoim nieskończonym majestacie. Przy Nim chóry błogosławionych. To materialne wyobrażenie służy mi wspaniale do wzniesienia myśli aż do Boskiego Majestatu, przed którym klęczę modląc się z możliwie największą czcią”.

To ukazuje, według mistrzów życia duchowego, jak bardzo umysł Ludwika oderwany był od przedmiotów materialnych i do jakiego stopnia udało mu się opanować w skupieniu władze duszy, aby rozmawiać z Bogiem. Jest to najwyraźniejszy znak wysokiego stopnia doskonałości.

Tego też roku, w dni świąteczne słuchając Mszy Świętej czytał rozważania o piekle autorstwa ojca Pinamontiego. Często mi o nich opowiadał: „W tym roku czytam w kaplicy rozważania o piekle. Już raz je czytałem, ale czytam po raz drugi. Temat jest smutny i przerażający, to pewne, jednakże chcę kontynuować. W ten sposób, rozważając za życia te straszne męki, mam nadzieję, że uniknę ich po śmierci”.

W czasie Wielkiego Postu 1839 roku ponownie odbył ćwiczenia duchowe z najżywszą pobożnością i gorliwością. A ponieważ już nie miał nadziei na to, by jeszcze na tym świecie mógł przeżyć kolejne powiedział o nich: „Największą łaską dla chrześcijanina jest móc spędzić czas zajmując się świadomie i dobrowolnie sprawami duszy. Dysponuje wtedy sprzyjającymi okolicznościami w formie rozmyślań, nauk, lektury duchownej, dobrych przykładów. O, Panie, jakież to dobrodziejstwa! Jakaż to byłaby niewdzięczność nie odpowiedzieć na tę łaskę”.

***

Zanim przytoczymy tu opowiadanie o chorobie i śmierci Ludwika, powtórzmy, że całe to sprawozdanie zostało sporządzone pisemnie w momencie, gdy owe wydarzenia miały miejsce. Później całość, zanim została podana do druku, została poprawiona przez przełożonych i starszych seminarzystów, którzy byli naocznymi świadkami opisywanych tu wydarzeń. Każdy potwierdził, iż nie ma tu żadnego odejścia od najściślejszej prawdy.

Zauważmy przy tym, że Comollo, zważywszy na wysoki stopień niewinności i cnoty, jaki osiągnął, nie miał szczególnego powodu by bać się nadejścia śmierci. Jednakże i on, podobnie jak wszyscy, doświadczył tej wielkiej obawy. Jeśli nawet sprawiedliwy boi się stanąć przed Boskim Sędzią, to cóż będzie, drogi czytelniku, z grzesznikiem!

Idźmy dalej. Rankiem 25 marca 1839 roku, w dniu Zwiastowania, Ludwik czekał na mnie na drodze do kaplicy. Zapytałem go czy spędził dobrze noc, na co on odpowiedział mi bez ogródek, że we śnie czuł się potępiony. To mnie zadziwiło. Jeszcze wczoraj spacerowaliśmy razem szybkim marszem; rozstając się wiedziałem, że był w doskonałym zdrowiu. Skąd więc wziął się ten pomysł? „Czuję, że zimno ogarnia całe moje ciało – odparł – boli mnie głowa i żołądek. Te bolączki nie martwią mnie jednak. To co mnie przejmuje strachem – dorzucił z poruszeniem – to perspektywa Boskiego sądu”. Powiedziałem mu, by nie zamartwiał się do tego stopnia. Wszystko to jest z pewnością bardzo poważne, ale ma jeszcze czas. Po czym weszliśmy do kościoła. Wysłuchał jeszcze Mszy Świętej, lecz zaraz potem, zmęczony, musiał pójść, żeby się położyć. Jak tylko uwolniłem się od obowiązków poszedłem odszukać go w sypialni. Zauważył mnie i uczynił znak bym się przybliżył, w taki sposób jak gdyby miał coś ważnego do przekazania. A oto, co mi powiedział: „Mówiłeś mi, że mam jeszcze dużo czasu, żeby przygotować się na śmierć. To nieprawda. Jestem przekonany, że już wkrótce będę musiał stanąć przed Bogiem. Już niewiele czasu zostaje mi by się do tego przygotować. Krótko mówiąc, będziemy musieli się rozstać”. Próbowałem go uspokoić i odwieść od podobnych myśli, lecz on mi przerwał: „Wcale nie jestem zaniepokojony – powiedział mi – nic sobie z tego nie robię, jedynie zdaję sobie sprawę z tego, że jestem wzywany na sąd, na sąd bez odwołania, oto cała moja wewnętrzna troska”. Słowa te napełniły mnie wielkim smutkiem. Starałem się dowiadywać na bieżąco o stanie jego zdrowia. Przy każdych odwiedzinach powtarzał mi: „Zbliża się moment, kiedy będę musiał stawić się przed Boskim Sędzią. Musimy się rozstać…”. I to nie raz, ale pewno więcej niż piętnaście razy jak powracał do tego tematu w czasie swojej choroby. I to nie tylko przy mnie, podobnie i przy innych, i to od pierwszych symptomów choroby. Był przekonany, że jego przypadek wykraczał poza ramy medycyny, był nierozpoznawalny dla lekarzy i że ani operacje, ani inne środki nie przyniosą mu ulgi. I tak też było. Początkowo przypisywałem jego złe samopoczucie bojaźni przed Bożą sprawiedliwością. W końcu, ponieważ jego stan zdrowia ulegał pogorszeniu, rozmawiałem w tej sprawie z niektórymi przyjaciółmi, a nawet osobiście z naszym kierownikiem duchownym (1). Ten z kolei początkowo nie przykładał do tego żadnej uwagi, lecz późniejsze wydarzenia wywarły na nim wielkie wrażenie.

Comollo miał wysoką gorączkę i musiał zostać w łóżku cały dzień. Przez dwa kolejne dni, wtorek i środę, wstał, lecz pozostał zamyślony i zatroskany. Strach przed Boskim Sądem nie opuszczał go. W środę wieczorem znów się położył, tym razem po to, by już więcej nie wstać. W czwartek, piątek, sobotę, tego samego tygodnia (a był to Wielki Tydzień) trzykrotnie upuszczono mu krew i podawano różne lekarstwa. Zalały go silne poty, nic nie wskazywało żadnej poprawy. W sobotę wieczorem, w wigilię Wielkanocy poszedłem go odwiedzić. Powiedział mi: „Już niedługo się rozstaniemy. Chciałbym żebyś czuwał przy mnie tej nocy, bo już wkrótce będę musiał stanąć na sądzie. Kierownik, ksiądz Józef Mottura, widząc postępy choroby, chętnie przyzwolił na to, bym spędził noc przy Ludwiku. Było to 30 marca.

„Proszę zachować czujność – powiedział do mnie ksiądz – a gdybyście uznali, że zachodzi poważne niebezpieczeństwo, wezwijcie mnie natychmiast. Obserwujcie uważnie wszystkie symptomy, a nazajutrz powiadomcie o nich lekarza”. O ósmej gorączka wzrosła. Kwadrans później Ludwik stracił przytomność z powodu silnego skoku temperatury. Usłyszałem przeciągły jęk, jak gdyby ze strachu na widok czegoś odpychającego lub pod wpływem wielkiego zafrasowania. Po upływie pół godziny odzyskał świadomość i utkwił w nas wzrok. Z jego ust wyrwał się krzyk: „Oto godzina sądu!”. Rzucał się z taką siłą, że z trudem czterech czy pięciu mogło go utrzymać.

Zachowanie to powtarzało się dalej w ciągu kolejnych trzech godzin. Długo pozostawał jakby pochłonięty poważnymi myślami. Po czym opuściło go przygnębienie, podobnie jak i strach przed Boskim Sądem. Cały rozjaśniony, zaczął rozmawiać i śmiać się. Odpowiadał na wszystkie pytania, tak że niemal moglibyśmy go uznać za zupełnie zdrowego. Zapytaliśmy go o przyczynę podobnej zmiany. Chwilę wcześniej był tak przygnębiony, a oto teraz zupełnie wesół. Odrobinę zakłopotany, rozglądnąwszy się czy nikt go nie widzi, powiedział niskim głosem do jednego z nas: „Do tej pory śmierć mnie przerażała, a szczególnie zaś myśl o sądzie. Teraz jestem spokojny; w imię naszej przyjaźni powiem ci dlaczego…”.

„Ogarnięty strachem miałem wrażenie, że zostałem przeniesiony w sam środek szerokiej doliny. Atmosfera była niespokojna, a gwałtowny wiatr dął przewracając wszystko na swojej drodze. W samym środku doliny otworzyła się ogromna przepaść, można by powiedzieć, wielki piec, ogromny i głęboki, pełny pożerającego ognia. Od czasu do czasu zauważałem dusze, a niektóre z nich rozpoznawałem. Spadały z głuchym odgłosem w palenisko, a później wznosiły się jak kule ognia i dymu. Byłem przerażony i wydawałem z siebie donośne krzyki na myśl, że i ja zostanę zepchnięty w tę przepaść. Odwróciłem się żeby stamtąd uciec, lecz potwory wszelkiego rodzaju w wielkiej liczbie, jedne od drugich ohydniejsze, usiłowały mnie zepchnąć. Moje przerażenie wzrastało i nie mogłem już dłużej powstrzymać się od krzyku. Nie wiedziałem, co robić. Wtedy się przeżegnałem. Potwory chciały skinąć głową na mój ruch, ale nie mogły. Skrzywiły się i nieco oddaliły. Niemniej jednak dalej nie mogłem opuścić tego przeklętego miejsca.

Wówczas zauważyłem jak gromada uzbrojonych bojowników nadbiega mi na pomoc. Ostro zaatakowali potwory. Niektóre z nich porozpadały się na kawałki, inne zostały przygniecione do ziemi, a reszta czmychnęła w wielkim pośpiechu. Gdy niebezpieczeństwo minęło, ruszyłem naprzód do doliny i dotarłem do stóp wysokiej góry. Była nie do przejścia, tylko schody pozwalały wspiąć się na szczyt. Tymczasem u każdego ze stopni roiło się od tłustych węży gotowych by pożreć każdego ktokolwiek by się do nich nie zbliżył. Nie było żadnego innego wyjścia, a obawa przed pożarciem paraliżowała mnie. Byłem śmiertelnie zmordowany, przybity, bez sił i prawie traciłem przytomność. Wtedy właśnie zauważyłem niewiastę, ślicznie odzianą i pomyślałem, że to Najświętsza Dziewica. Wzięła mnie za rękę i podniosła. „Chodź, pracowałeś na moją chwałę. Bardzo często się do mnie uciekałeś. Właściwym jest więc aby teraz udzielić ci zapłaty. Komunie przyjęte na moją cześć wysłużyły ci łaskę wyrwania cię z niebezpieczeństwa, w jakie wtrącił cię nieprzyjaciel dusz”. Skinęła na mnie bym za Nią poszedł po schodach. Gdy tylko położyła stopę na schodach wszystkie węże odwróciły swe ohydne łby. Nie chciały na nas spojrzeć aż do chwili kiedyśmy się nieco oddalili. Na szczycie schodów, pośrodku uroczego ogrodu, podziwiałem niewyobrażalny widok. Dobra Pani widząc, że niebezpieczeństwo, w jakim się znalazłem, minęło, powiedziała do mnie: «A otoś cały i zdrowy. To ja jestem tymi schodami, którymi dochodzi się do Najwyższego Dobra. Odwagi, mój synu, czas już krótki. Aniołowie zrywają już kwiaty, którymi zdobią ten ogród i uplotą dla ciebie koronę chwały. Przyjmą cię do królestwa niebieskiego pomiędzy moje dzieci». Powiedziawszy to, znikła. Uczułem wielki spokój, który trwa do tej pory. Nie tylko, że nie boję się śmierci, ale wręcz jej pragnę i to jak najszybciej. Będę mógł złączyć się z aniołami w niebie i wyśpiewywać chwałę mojego Pana”. Taka była ufność Ludwika.

Cokolwiek by nie sądzić o tym opowiadaniu, choremu pozostało wielki pragnienie, by stanąć przed Bogiem, chociaż chwilę wcześniej napawało go to wielkim przerażeniem. Teraz już żadnego smutku nie było na jego twarzy, żadnego przygnębienia, lecz tylko radość i wesele. Nie przestawał wyśpiewywać psalmów, hymnów, pieśni.

cdn.

Św. Jan Bosko

(1) Wówczas kierownikiem duchownym seminarium w Chieri był ksiądz Józef Mottura. W podeszłym wieku został mianowany kanonikiem kolegiaty w Giaveno. Zmarł w 1876 roku po bardzo zasłużonym życiu.

Powyższy tekst jest fragmentem książki św. Jana Bosko Ludwik Comollo. Wzór młodych.