Rozdział dziewiąty. Leonardo da Vinci

Na słonecznych stokach Monte Albano, między Florencją a Pizą, leżało wysoko wśród skał miasteczko Vinci. Było naprawdę małe – wyglądało z daleka jak jaskółcze gniazdo przylepione do nagich skał. W samym jego środku stał stary zamek, a wokół niego zaledwie parę domów.

Tutaj w roku 1452 urodził się Leonardo, syn Ser Piero da Vinci. W tamtych czasach ludzie przepowiadali przyszłość z gwiazd i kiedy dziecko przyszło na świat, patrzyli w górę, by zobaczyć, czy świeci mu szczęśliwa czy nieszczęśliwa gwiazda. Gdyby w ten sposób rzeczywiście dałoby się przewidzieć losy Leonarda, zupełnie nowa gwiazda musiałaby zaświecić tej nocy, jaśniejsza i niepodobna do innych w swojej mocy i pięknie.

Leonardo był zawsze dziwnym dzieckiem. Nawet urodą nie przypominał rówieśników. Miał piękne kręcone włosy, opadające w równych puklach, koloru jasnego złota i miękkie jak jedwabna przędza. Jego oczy były jasne i błękitne i lśniło w nich tajemnicze światło, nie słoneczne i ciepłe, lecz przypominające niebieskie refleksy lodowej góry. Bywały wesołe, gdy się śmiał, ale w ich głębi zawsze czaił się dziwny, chłodny błysk. Miał pełen wdzięku uśmiech, któremu nikt nie umiał się oprzeć, i był ulubieńcem wszystkich. Ludzie jednak kiwali czasem głowami, patrząc na niego, i szeptali o starej czarownicy, która wypożyczyła swoją kozę, by nakarmić małego Leonarda, kiedy był niemowlęciem. Kobieta znała się na czarnej magii i kto wie, czy dziecko nie zostało podmienione przez wróżki.

Leonarda wychowywała babcia, Mona Lena, która ogromnie go rozpieszczała. Jego ojciec, Ser Piero, był prawnikiem i spędzał większość czasu we Florencji, ale gdy wracał do starego zamku w Vinci, dawał Leonardo lekcje i próbował odkryć, do czego chłopiec ma zdolności. Ale Leonardo nienawidził tych lekcji i nie chciał się uczyć, więc w wieku siedmiu lat posłano go do szkoły.

Tam wcale nie było lepiej. Okrutne zabawy chłopców zupełnie mu nie odpowiadały. Kiedy widział, jak wyrywają skrzydła motylom czy męczą inne zwierzęta, jakie dostały się w ich ręce, bladł z gniewu i bólu i nie chciał brać w tym udziału. Gramatyka łacińska też była okropna, a nikt nie uczył go rzeczy, które naprawdę chciał poznać.

Dlatego wiele razy, zamiast iść do szkoły, wymykał się na wzgórza, wesoły jak dzika kózka. Tam było świeże powietrze zamiast dusznej klasy. Nie było okrutnych, niezdarnych chłopców, tylko dzikie stworzenia, które tak bardzo kochał. Tu mógł się uczyć prawdziwych rzeczy, które chciał poznać, zamiast słów, które nic nie znaczyły i prowadziły donikąd.

Godzinami leżał nieruchomo z piętami w górze i podbródkiem wspartym na dłoniach, obserwując z zapartym tchem pająka tkającego delikatną sieć. Patrzył z zachwytem na barwne motyle, grube, brzęczące pszczoły, zielone jaszczurki o cienkich językach, ale nade wszystko lubił obserwować ptaki. Ach, gdyby tylko miał skrzydła, by śmigać tam i z powrotem jak jaskółki! Jaka tajemna siła nimi kierowała? Na pewno mógł się tego dowiedzieć przez obserwację. Czasami nie mógł się doczekać chwili, kiedy posiądzie ich tajemnicę. Zawsze istniała jakaś ukryta przyczyna zjawisk, które chciał poznać. Choć bardzo kochał kwiaty, wyrywał kolejno ich płatki, by zobaczyć, jak są ze sobą połączone, obserwował pyłek i dotykał pokrytych nektarem pręcików. A gdy zachodziło słońce, wracał niechętnie do domu, głodny, zmęczony i w podartym ubraniu, ale wewnętrznie szczęśliwy.

Jego babcia pokiwała głową, gdy zjawił się kiedyś po takim dniu wędrówki.

– Powinnam dać ci lanie za wagary – powiedziała – i ukarać cię za zniszczenie ubrań.

– Ale mnie nie zbijesz – odrzekł Leonardo ze swoim niezwykłym, łagodnym uśmiechem, bo wierzył bezgranicznie w jej miłość.

– Cóż, lubię, kiedy jesteś szczęśliwy, i nie ukarzę cię tym razem – odpowiedziała babcia. – Ale jeśli dowie się o tym ojciec, nie będzie taki pobłażliwy jak ja.

Jak łatwo zgadnąć, gdy przyszła kolejna skarga ze szkoły, ojciec Leonardo był akurat w domu i rozpętała się burza.

– Następnym razem cię wychłostam – powiedział surowo Ser Piero, patrząc z rosnącym gniewem na beztroską postawę chłopca. – Na razie zobaczymy, czy małe uwięzienie pomoże ci się stać lepszym chłopcem.

Chwycił syna za ramiona i zaprowadził do małej, ciemnej komórki pod schodami, gdzie zamknął go na całe trzy dni.

Nie było słychać kopania czy walenia pięściami w zamknięte drzwi. Leonardo siedział spokojnie w ciemnościach, zatopiony w myślach, zastanawiając się, czemu na świecie jest tak mało sprawiedliwości. Ale wkrótce myśli te odpłynęły, a on zaczął marzyć o dniu, w którym pozna tajemnice jaskółek i będzie miał skrzydła jak one.

O ile szkoła skarżyła się na niechęć Leonarda do innych chłopców i gramatyki łacińskiej, nie miała żadnych zastrzeżeń do przedmiotów, które wybrał sam. Prawdę mówiąc, niektórzy nauczyciele zaczęli się obawiać wnikliwych pytań chłopca, na które nie zawsze umieli odpowiedzieć. Ledwo zaczął naukę arytmetyki, poczynił tak szybkie postępy i chciał rozwiązać tyle zadań, że jego nauczyciele byli zdumieni. Zdawało się, że jego umysł wciąż pragnie więcej światła i nigdy nie ma dosyć.

Ale najszczęśliwsze godziny spędzał i tak na wzgórzach. Uwielbiał wszystko, co chodzi, pełza i lata, nieważne, jak brzydkie. Dziwne stworzenia, które mogłyby przestraszyć inne dziecko, dla niego były ciekawe i piękne. Gdy słuchał ptasich treli lub pochylał głowę, żeby usłyszeć mormorando górskich strumieni, pokochał muzykę.

Nie spoczął, póki nie zdobył lutni i nie nauczył się na niej grać. A gdy opanował nuty i zasady kompozycji, zaczął grać melodie, których nikt wcześniej nie słyszał, i śpiewać takie piękne pieśni, iż zdawało się, że złote nuty wypływają z nich jak pieśń skowronka o poranku.

– To dziecko jest odmieńcem – mówili niektórzy, widząc, jak Leonardo delikatnie bierze w rękę ranną jaszczurkę albo bawi się z cętkowanym wężem czy wielkim, owłosionym pająkiem.

– Może i odmieńcem – dodawali inni – ale ma głos anioła.

Mówili tak, bo każdy się zatrzymywał, słysząc śpiew chłopca na ulicach miasteczka. Był dla wszystkich zagadką, ale wzbudzał zachwyt, nawet gdy nikt go nie rozumiał.

Czas mijał i gdy Leonardo skończył trzynaście lat, ojciec zabrał go do Florencji, by zaczął tam przygotowania do wybranego zawodu. Ale jakiego? I to był problem. Chłopiec umiał robić dobrze tyle rzeczy, że trudno było wybrać jedną.

Żył w owym czasie we Florencji stary człowiek, który znał się na gwiazdach i obserwując je, robił zadziwiające obliczenia. Był sławnym astronomem, ale nie dbał o zaszczyty i sławę, tylko prowadził spokojne, samotnicze życie i nie szukał kontaktu z wesołym światem.

Przychodziło do niego niewielu gości, bo wiadomo było, że nikogo nie przyjmuje, więc stary Toscanelli był zaskoczony, gdy któregoś dnia usłyszał ciche pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł jakiś chłopiec i stanął przed nim.

Stary człowiek spojrzał na niego i chciał go w pierwszej chwili spytać, jak śmie wchodzić bez wezwania, a potem kazać mu wyjść, ale patrząc na ładną twarz chłopca, uległ czarowi jego uśmiechu i błękitnych oczu. Kładąc dłoń na złotych włosach, zapytał:

– Czego tu szukasz, synku?

– Chcę poznać wszystko, czego możesz mnie nauczyć – odrzekł Leonardo, bo on był tym chłopcem.

Stary człowiek uśmiechnął się.

– Spójrzcie tylko na bezgraniczną pewność siebie młodości – powiedział.

Ale gdy rozmawiali i chłopiec zadawał wiele dociekliwych pytań, astronom zdziwił się, a w jego oczach błysnęło zainteresowanie Ten dziecięcy umysł pojmował więcej, niż którykolwiek z jego uczonych przyjaciół. Dzień po dniu mistrz i uczeń pochylali się wspólnie nad zadaniami do rozwiązania, a kiedy zapadała noc, Toscanelli brał chłopca do swojej samotnej wieży górującej nad Florencją i tam uczył go rozpoznawać gwiazdy i rozumieć wiele rzeczy.

– Wszystko to pięknie – powiedział Ser Piero – ale chłopak musi robić coś więcej niż tylko gapić się na gwiazdy. Ma zarabiać na życie i myślę, że moglibyśmy zrobić z niego malarza.

Tego samego dnia zebrał porozrzucane niedbale rysunki Leonarda i zaniósł je do pracowni malarza Verrocchio, który mieszkał nieopodal Ponte Vecchio.

– Czy myślisz, że zrobisz coś z tego chłopaka? – zapytał, rozkładając przed Verrocchio rysunki.

Artysta spojrzał na prace z wyraźnym zainteresowaniem.

– Przyślij go do mnie natychmiast – powiedział. – To naprawdę niezwykły talent.

Leonardo przekroczył więc próg pracowni jako uczeń i uczył się wszystkiego, co mistrz mógł mu przekazać, tak samo szybko, jak innych rzeczy, które go interesowały.

Każdy, kto oglądał jego prace, twierdził, ze będzie cudownym dzieckiem swej epoki, ale Verrocchio potrząsał głową.

– Jest zbyt cudowny – mówił. – Chce we wszystkim być doskonały. Chce wszystko wiedzieć i wszystko robić, a życie jest na to za krótkie. Niczego nie kończy, bo zawsze zaczyna coś innego.

Verrocchio miał rację, bo chłopiec rzadko pracował długo nad jedną rzeczą. Jego ręce były zawsze zajęte, ale często, zamiast malować, wyginał małe wiatraczki i dziwne zabawki, które działały przy pomocy sznurków i krążków linowych, albo robił śliczne gliniane figurki koni i innych zwierząt, które uwielbiał. Ale nigdy nie zapomniał tęsknoty, która wypełniała mu serce od dzieciństwa – pragnienia, by poznać tajemnicę lotu.

Mógł siedzieć całymi dniami i nie myśleć o niczym oprócz wzbijających się w górę skrzydeł, a potem wracać do rzeczywistości i budować dziwne maszyny, które mogły skrywać tajemnicę, jaką chciał poznać.

– Strata czasu – gderał Verrocchio. – Lepiej wziąłbyś się do roboty i pomógł mi skończyć obraz Chrztu dla dobrych mnichów z Vallambrosy. Chcę zobaczyć, jak namalujesz postać klęczącego anioła z boku.

Przez chwilę chłopiec stał nieruchomo przed obrazem, jakby patrzył na coś w oddali. Potem chwycił pędzle lewą ręką i zaczął malować krótkimi, zdecydowanymi pociągnięciami. Nie zastanawiał się, tylko działał, jak gdyby anioł już tam był, a on miał tylko zdjąć zasłonę skrywającą go przed światem.

Kiedy skończył pracę, przyszedł mistrz i popatrzył na nią w milczeniu. Ukłucie zazdrości przeszyło przez moment jego serce. Oto pracował latami, by osiągnąć doskonałość. Przez długie dni znoju i męczące noce zdobywał kolejne stopnie wtajemniczenia w drodze do celu. A ten tu chłopak bez żadnego wysiłku był w stanie wznieść się znacznie wyżej niż on. Całą wiedzę, do której mistrz dochodził latami, niezwykły umysł chłopca wchłonął w jednej chwili. Ale uczucie zazdrości szybko przeminęło i Verrocchio położył dłoń na ramieniu Leonarda.

– Mam już swojego mistrza – rzekł cicho – i nie będę więcej malował.

Leonardo zdawał się go nie słyszeć, bo myślał teraz o czymś innym. Rzadko zwracał uwagę na to, czy ludzie go chwalili czy krytykowali. Jego myśli zaprzątało coś, co zobaczył dziś rano, i co bardzo go zmartwiło. W drodze do pracowni minął mały sklep przy wąskiej uliczce, w którym sprzedawca ptaków rozwieszał klatki na gwoździach przybitych do ściany.

Myśl o biednych więźniach tłukących skrzydłami o zimne pręty, z sercami rozdartymi tęsknotą za wolnością, prześladowała go przez cały dzień i nie mógł dłużej tego znieść. Wziął czapkę i wybiegł, zapominając o klęczącym aniele i pochwale nauczyciela.

Zatrzymał się przed sklepikiem i zawołał mężczyznę w środku.

– Ile chcesz za te ptaki? – krzyknął, wskazując na małe drewniane klatki wiszące na ścianie.

– Skaranie Boskie z nimi – odpowiedział sprzedawca. – Często zdychają, zanim zdążę je sprzedać. Możesz wziąć wszystkie za sztukę srebra.

Leonardo od razu zapłacił i odwrócił się w stronę rzędu małych klatek. Otwierał jedną po drugiej i wypuszczał więźniów na wolność. Te, które były zbyt wystraszone lub nieśmiałe, by odlecieć, wyjmował delikatnie ręką i unosząc ponad głową, wysyłał w błękitne niebo.

Mężczyzna patrzył ze zdumieniem na puste klatki i zastanawiał się, czy przystojny młody człowiek jest przy zdrowych zmysłach. Ale Leonardo nie zwracał na niego uwagi, tylko stał, wpatrując się w niebo, dopóki wszystkie ptaki nie znikły.

– Szczęśliwe stworzenia – westchnął. – Czy zdradzicie mi kiedyś tajemnicę swoich skrzydeł?

Ser Piero był bardzo zadowolony, słysząc o sukcesach syna w pracowni Verrocchio, i zaczął mieć nadzieję, że chłopak zdobędzie sławę. Zdarzyło się pewnego ranka, gdy był w swoim zamku w Vinci, że jakiś wieśniak, który mieszkał w jego majątku, przyszedł prosić go o przysługę.

Kupił zwyczajną drewnianą tarczę i zależało mu na tym, by pomalowano ją we Florencji. Poprosił więc Ser Piero, by tego dopilnował. Wieśniak był wiernym sługą, który zaopatrywał zamek w ryby i zwierzynę, więc Ser Piero ucieszył się, że może spełnić prośbę.

– Niech Leonardo spróbuje. Czas, by mi się do czegoś przydał – powiedział Ser Piero do siebie. Wracając do Florencji, wziął tarczę dla syna.

Tarcza była nierówna i źle uformowana, więc Leonardo zbliżył ją do ognia i zaczął prostować. Choć jego piękne ręce wyglądały na delikatne, były mocne jak stal i potrafił bez wysiłku zginać sztaby żelaza. Potem dał tarczę tokarzowi, by ją wygładził i zaokrąglił, a kiedy była gotowa, usiadł i zaczął myśleć, co by na niej namalować, lubił bowiem rysować dziwne stwory.

– Zrobię ją straszną jak głowa Meduzy – powiedział w końcu, zachwycony pomysłem, który przyszedł mu do głowy.

Wyszedł i pozbierał najdziwniejsze stworzenia, jakie udało mu się znaleźć – jaszczurki, jeże, traszki, węże, ważki, szarańcze, nietoperze i chrząszcze. Wziął je do swego pokoju, do którego nikomu nie wolno było wchodzić, i patrząc na nie, zaczął malować dziwnego stwora – na wpół jaszczurkę, a na wpół nietoperza, dodając do nich po trochu z każdego z innych zwierząt.

Kiedy praca była gotowa, Leonardo zawiesił tarczę w dobrym oświetleniu na tle ciemnej zasłony, z którą namalowany potwór wyraźnie kontrastował, i wyglądał przy tym, jak gdyby jego powykręcane członki były pełne życia.

Rozległo się pukanie do drzwi i usłyszał głos Ser Piero, który spytał go, czy tarcza jest już gotowa.

– Wejdź – zawołał Leonardo i Ser Piero wszedł do środka.

Rzucił okiem na wiszącego na zasłonie potwora i z krzykiem rzucił się do ucieczki, ale Leonardo chwycił go za płaszcz i śmiejąc się, kazał ojcu przyjrzeć się bliżej.

– Jeśli naprawdę udało mi się ciebie przestraszyć – powiedział – to osiągnąłem swój cel.

Ojciec nie mógł uwierzyć, że to tylko malowidło, i był taki dumny z dzieła syna, że nie chciał się z nim rozstać, więc dał wieśniakowi z Vinci inną tarczę.

Leonardo wziął się za projekt rysunku na zasłonę, która miała być utkana z jedwabiu i złota i podarowana przez florentyńczyków królowi Portugalii. Zaczął też malować wielki obraz przedstawiający adorację pasterzy, ale nigdy go nie ukończył.

Młody malarz stał się wkrótce niespokojny i poczuł, że życie w pracowni za bardzo go ogranicza.

Zapragnął opuścić Florencję i znaleźć pracę gdzie indziej.

Nie był ulubieńcem dworu Wawrzyńca Wspaniałego, jak Filippino Lippi czy Botticelli. Wawrzyniec lubił tych, którzy mu schlebiali i robili, co im kazano, a Leonardo wszystko robił po swojemu i zawsze mówił to, co myślał.

Ale właśnie wtedy Wawrzyniec postanowił wysłać prezent Ludwikowi Sforza, księciu Mediolanu, i jego wybór padł na prześliczny instrument, który Leonardo dopiero co skończył.

Była to srebrna lutnia w kształcie głowy konia, najpiękniejsze cacko, jakie kiedykolwiek widziano. Wawrzyniec był zachwycony.

– Zawieziesz to sam, jako mój wysłannik – powiedział do Leonarda. – Wątpię, czy ktokolwiek inny potrafi na niej grać tak, jak ty.

Leonardo wyruszył więc do Mediolanu, szczęśliwy, że może się uwolnić od monotonii życia we florenckiej pracowni. Przed wyjazdem napisał jednak do księcia list, wymieniając w nim po kolei wszystko, co potrafi, i wskazując, na co mógłby się przydać w czasie wojny i w czasie pokoju.

Wyglądało na to, że nie ma rzeczy, której nie potrafi zrobić. Umiał projektować mosty, wysadzać w powietrze zamki, kopać kanały i przejścia podziemne, wynaleźć nowy typ działa czy zbudować okręt wojenny. W czasie pokoju potrafił projektować i budować domy, rzeźbić piękne posągi i malować obrazy, „mogąc w tym dorównać komukolwiek”.

List był napisany w dziwny sposób, od strony prawej do lewej, jak w piśmie hebrajskim czy arabskim. Leonardo zawsze tak pisał lewą ręką i jego pismo dawało się odczytać tylko przy pomocy lustra.

Książę był trochę zdumiony, a trochę rozbawiony, gdy list do niego dotarł.

– To napisał głupiec albo geniusz – orzekł. A gdy zobaczył Leonarda i porozmawiał z nim, wiedział od razu, które z tych określeń jest prawdziwe.

Każdy na dworze był oczarowany urodą i nienagannymi manierami artysty. Sama muzyka, kiedy poruszając struny srebrnej lutni śpiewał własne pieśni, mogła przynieść mu sławę, ale książę szybko zrozumiał, że Leonardo nie jest tylko minstrelem. Artysta wkrótce zamieszkał na dworze księcia i otrzymywał od niego roczną pensję.

Czasami ją dostawał, a czasami o niej zapominano, ale on mimo to nie martwił się o pieniądze. Tak czy inaczej, musiał mieć wszystko, czego chciał, a uznawał tylko rzeczy piękne i wykwintne. Jego ubrania były kosztowne, ale nie lubił jaskrawych kolorów. Nie miał pióra ani wysadzanej klejnotami broszy przy czarnej aksamitnej czapce, a jedynymi barwnymi akcentami były złote włosy i ciemnoczerwona opończa, którą nosił na ramionach zgodnie z florentyńską modą. A nade wszystko musiał mieć zawsze w stajni konie, które kochał bardziej niż ludzi.

Książę powierzył Leonardo wiele planów i projektów, ale z wszystkiego, co zrobił, wyróżniają się dwa dzieła. Jedno z nich to obraz Ostatniej Wieczerzy na ścianie refektarza klasztoru Santa Maria delle Grazie, drugie – model wielkiego konnego posągu: konia z brązu z sylwetką księcia na grzbiecie.

Przez kolejne lata Leonardo pracował nad wspaniałym freskiem przedstawiającym Ostatnią Wieczerzę. Czasami przerywał pracę na kilka tygodni czy miesięcy, ale zawsze do niej wracał. Wtedy pracował od świtu do nocy, nic prawie nie jedząc i o niczym nie myśląc, do chwili, gdy nagle odkładał pędzle i na długo stawał w milczeniu przed obrazem. Zdawało się, że traci cenne godziny, nic nie robiąc, ale w rzeczywistości jego umysł pracował bardziej intensywnie, gdy ręce były bezczynne.

Często też, gdy zajmował się modelem wielkiego konia z brązu, przerywał nagle pracę i szedł spiesznie ulicami do refektarza, gdzie brał pędzle i malował jedno czy dwa pociągnięcia, a potem znowu wracał do modelowania.

Oprócz tego Leonardo zajmował się innymi projektami dla rozrywki księcia i żadnej dworskiej uroczystości nie uważano za udaną bez jego wkładu. Nic nie wydawało się dla niego za trudne, a wszystko co robił, zawsze było nowe, oryginalne i wspaniałe.

Kiedy król Francji przybył z wizytą do Mediolanu, Leonardo przygotował niezwykły model lwa, który dzięki ukrytemu mechanizmowi zrobił kilka kroków na powitanie króla, po czym szeroko otworzył paszczę, ukazując wewnątrz klomb pachnących lilii, herbu Francji, by uhonorować jej władcę. Ale pracując nad innymi projektami, Leonardo nie porzucał marzenia o zgłębieniu tajemnicy lotu. Ile razy przychodził mu do głowy nowy pomysł, odkładał wszystkie inne zajęcia, dopóki nie skonstruował kolejnego urządzenia, które mogło działać jak skrzydła ptaka. Każde niepowodzenie tym bardziej zachęcało go do podejmowania dalszych prób.

– Wiem, że kiedyś będziemy mieć skrzydła – mówił do swoich uczniów, którzy nieraz dziwili się rzeczom wychodzącym spod ręki mistrza. – Trzeba tylko wiedzieć, jak je zrobić. Pamiętam, że gdy byłem małym dzieckiem, wyobrażałem sobie, że przylatuje do mnie ptak i muska moje usta piórami. Wygląda na to, że moim przeznaczeniem jest mówić przez całe życie o skrzydłach.

Wielki fresk z Ostatnią Wieczerzą powstawał pod pędzlem mistrza bardzo powoli, zanim wreszcie był prawie skończony. Posąg był również niemal gotowy, kiedy dla Mediolanu nastały ciężkie czasy. Książę musiał uciekać przed francuskim wojskiem, które wdarło się do miasta i objęło je w posiadanie. Zanim ktokolwiek zdołał temu zapobiec, Francuzi zaczęli strzelać do wielkiego posągu, traktując go jak tarczę, i w ciągu paru godzin owoc pracy szesnastu lat został całkowicie zniszczony. Jeszcze smutniejszy był los wielkiego fresku Leonarda, prawdopodobnie największego malowidła w dziejach sztuki. Ukryta w ścianie wilgoć zaczęła zacierać kolory. Niedbali mnisi wycięli drzwi w samym środku obrazu, a później, gdy żołnierze Napoleona weszli do Mediolanu, zamienili refektarz na stajnię i zabawiali się, rzucając kamieniami w resztki tego, co pozostało z dzieła. Ale choć niewiele z niego możemy dziś zobaczyć, zostało dosyć, by wzbudzić w nas podziw i cześć dla geniuszu wielkiego mistrza.

Niedaleko Mediolanu mieszkał przyjaciel Leonarda, którego artysta bardzo lubił odwiedzać. Girolamo Melzi miał syna imieniem Francesco, małego półsierotę, który całym sercem wielbił sławnego malarza.

Leonardo i chłopiec wędrowali często w poszukiwaniu dziwnych zwierząt i rzadkich kwiatów, a gdy obserwowali pająki tkające sieci czy obrywali płatki kwiatom, by zgłębić ich sekrety, Francesco z szeroko otwartymi oczami słuchał opowieści malarza. A nocą Leonardo otulał chłopca swoim płaszczem i zabierał na dwór, by patrzeć razem z nim na gwiazdy – te same, które nauczył go kochać stary Toscanello dawno temu we Florencji. Gdy nadszedł dzień rozstania, chłopiec objął rączkami szyję malarza i nie chciał go puścić.

– Zabierz mnie ze sobą – płakał – nie zostawiaj mnie samego.

– Nie mogę zabrać cię teraz, dziecko – powiedział łagodnie Leonardo. – Jesteś za mały, ale za jakiś czas przyjdziesz do mnie i zostaniesz moim uczniem. Obiecuję ci to.

Leonarda czekało ciężkie życie wędrowca, odkąd był zmuszony opuścić Mediolan. Zdawało się, że jest jego przeznaczeniem zaczynać wiele rzeczy i żadnej nie kończyć. Zatrzymał się na pewien czas w Rzymie, ale wykonał tam niewiele prac.

Przez kilka lat mieszkał we Florencji, gdzie zaczął malować wielkie obrazy batalistyczne. Tam powstał też słynny portret Mony Lisy, który dzisiaj jest w Paryżu. Z wszystkich namalowanych w dziejach sztuki portretów ten uchodzi za największe arcydzieło, choć sam Leonardo uważał go za niedokończony.

Potem nastały dla artysty trudne czasy. Jego uczniowie odeszli, a przyjaciele o nim zapomnieli. Siedział przy kominku w pewną burzową noc, smutny i samotny, gdy otworzyły się drzwi i do środka wszedł wysoki, przystojny młodzieniec.

– Mistrzu! – zawołał i przyklęknął, całując ręce starego człowieka. – Nie poznajesz mnie? Jestem mały Francesco i przyszedłem, by wymóc na tobie spełnienie obietnicy, że zostanę kiedyś twoim sługą i uczniem.

Leonardo położył rękę na jasnych włosach chłopca i spojrzał mu w oczy.

– Starzeję się – powiedział – i nie mogę już zrobić dla ciebie tego, co kiedyś. Jestem tylko biednym wędrowcem. Czy naprawdę chcesz dzielić ze mną ten los?

– Chcę tylko być przy tobie – odrzekł Francesco. – I pójdę z tobą na koniec świata.

Kiedy więc Leonardo otrzymał wkrótce zaproszenie od nowego króla Francji, wziął chłopca ze sobą i zamieszkali razem w małym zamku Cloux niedaleko miasta Amboise.

Włosy mistrza posrebrzały teraz, a jego długa broda była biała jak śnieg. Przenikliwe niebieskie oczy wyglądały na zmęczone życiem, a troski wyżłobiły głębokie linie na pięknej twarzy. Zawsze towarzyszyły mu smutne myśli. Całe jego życie można było określić jednym słowem – klęska. Czego dokonał? Zaczął tyle rzeczy, a tak niewiele z nich dokończył. Jego wielki fresk zblaknął i stał się niewyraźny. Piękny posąg konny został zniszczony. Pozostało kilka obrazów, ale w żadnym z nich nie osiągnął w pełni ideału, do którego dążył. Ludzie, którzy kiedyś okrzyknęli go największym z artystów, teraz mówili tylko o Michale Aniele i młodym Rafaelu. Michał Anioł sam wytknął mu kiedyś z pogardą, że jest nieudacznikiem i niczego nie umie skończyć. Cieszył się, wyjeżdżając z Włoch i zostawiając za sobą wszystkie wspomnienia. Miał nadzieję, że znów zacznie pracować w małym spokojnym domu we Francji. Ale zbliżała się śmierć i wkrótce był już zbyt słaby, by utrzymać w ręce pędzel czy ołówek.

Koniec nastąpił wiosną. Francesco otworzył okno i uniósł łagodnie mistrza w swoich silnych młodzieńczych ramionach, by mógł jeszcze raz popatrzeć na świat, który tak bardzo kochał. Drzewa zieleniły się, białe chmury przesuwały po błękitnym niebie, a cały pokój zalany był kwietniowym słońcem.

Gdy mistrz wyjrzał przez okno, jego zmęczone oczy ożywiły się.

– Popatrz! – zawołał. – Jaskółki wróciły. Ach, gdyby użyczyły mi swoich skrzydeł, bym mógł stąd odlecieć na zawsze!

Jaskółki śmigały i krążyły w wiosennym powietrzu, zajęte budowaniem gniazd, ale Francesco zdawało się, że słyszy inny szelest, gdy dusza mistrza wyzwoliła się ze zmęczonego ciała i wzleciała wyżej, niż mogłyby się wzbić jakiekolwiek ziemskie skrzydła.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.