Rozdział dziewiąty. Zagubiona droga

W Nowy Rok nie było żadnych gości. Pod wieczór, pani Chapdelaine, nieco rozczarowana, postanowiła ukryć smutek pod przesadzoną wesołością.

– To, że nikt do nas nie przyszedł – powiedziała – nie znaczy, że mamy się nudzić. Będziemy robić karmelki.

Dzieci wydały okrzyki radości i przyglądały się przygotowaniom z wielkim zainteresowaniem. Na ogniu stanął garnek ze zmieszanym syropem cukrowym i cukrem kryształem. Gdy mieszanina była już dobrze zagrzana, Telesfor przyniósł z pola dużą cynową tacę wypełnioną świeżym śniegiem. Wszyscy zebrali się wokół stołu, podczas gdy pani Chapdelaine kroplami wylewała gotujący się syrop na śnieg, na którym masa tężała w małe, słodkie, przepysznie zimne kawałeczki.

Każdy po kolei dostał po cukierku, dorośli zabawnie naśladowali łakomstwo najmłodszych. Rozsądek kazał jednak szybko przerwać obżarstwo, gdyż trzeba było sobie zostawić miejsce na prawdziwe karmelki, których produkcja dopiero się zaczęła. Należało dokończyć podgrzewanie masy, a gdy była już gotowa, trzeba było ją długo naciągać w czasie jej tężenia. Silne ręce pani Chapdelaine wyrabiały masę przez pięć minut, składając ją i rozciągając na przemian. Z czasem ich ruchy stały się coraz wolniejsze, i wreszcie masa została rozciągnięta na placek grubości palca i z wielkim trudem pocięta nożyczkami, gdyż była już dość twarda. Karmelki były gotowe.

Dzieci przeżuwały pierwsze kawałki, gdy tymczasem rozległo się silne pukanie do drzwi.

– Eutropiusz Gagnon – rzekł ojciec. – Tak sobie właśnie myślałem, że byłoby dziwne, gdyby do nas dziś nie przyszedł.

W istocie, w drzwiach stanął Eutropiusz Gagnon. Wszedł, przywitał się ze wszystkimi, położył czapkę na stole… Maria przyglądała mu się z rumieńcem na policzkach. Jak nakazywał zwyczaj, w Nowy Rok chłopcy całowali dziewczęta i Maria wiedziała bardzo dobrze, że Eutropiusz, mimo swojej nieśmiałości, postara się, by tradycji stało się zadość. Stała więc nieruchomo koło stołu i czekała, nie ubolewając nad tym specjalnie, ale myśląc o innym pocałunku, który wolałaby otrzymać.

Tymczasem młodzieniec wziął zaproponowane mu krzesło i usiadł, ze wzrokiem wbitym w ziemię.

– Jesteś jedyną osobą, która nas dziś odwiedziła – zaczął pan Chapdelaine. – Ale wydaje mi się, że ty też nikogo dziś nie widziałeś… Byłem pewien, że nas dziś odwiedzisz.

– No pewnie… nie pozwoliłbym minąć Nowemu Roku bez wizyty u was. Ale oprócz tego przychodzę z nowiną, którą chciałbym się z wami podzielić.

– Aha.

Pod pytającymi spojrzeniami, wciąż wpatrywał się w podłogę.

– Sądząc po twojej twarzy, widzę, że złe przynosisz wiadomości.

– Tak.

Pani Chapdelaine podniosła się ze strachem w oczach.

– Czyżby coś z chłopcami?

– Nie, proszę pani. Ezdrasz i Da’Bé mają się dobrze, chwała Bogu. Moje nowiny ich nie dotyczą. Nie chodzi o waszego krewnego, ale o kogoś, kogo dobrze znacie.

Zawahał się chwilę i cicho wymówił imię.

– Chodzi o Franciszka Paradisa.

Spojrzał przelotnie na Marię i znów spuścił wzrok; ona jednak nawet nie zauważyła tego spojrzenia, pełnego szczerego współczucia. Wielka cisza zaległa nie tylko w domu, ale i na świecie. Wszystkie rzeczy i żyjące stworzenia trwały w ciszy i czekały w napięciu na tę nowinę, która była tak bardzo ważna, gdyż dotyczyła jedynego człowieka, który się dla niej naprawdę liczył.

– A stało się to tak… Pewnie wiedzieliście, że był brygadzistą w drwalni za La Tuque, nad rzeką Vermillon. W połowie grudnia, nagle powiedział szefowi, że chciał wyjechać i spędzić święta tutaj, nad jeziorem św. Jana… Szef się nie zgodził, jak można się było domyśleć. Gdyby robotnicy zaczęli brać urlopy dziesięcio-, piętnastodniowe w samym środku zimy, równie dobrze można by zamknąć całą drwalnię. Nie chciał się zgodzić i wyraźnie mu to powiedział, ale znacie Franciszka: zawsze trudno było nim kierować, gdy coś sobie wbił do głowy. Odpowiedział, że bardzo mu zależy na spędzeniu świąt nad jeziorem i że i tak pójdzie. Więc szef się zgodził, trochę ze strachu, że go straci, wiedząc, że to człowiek zdolny do wielu rzeczy i przyzwyczajony do lasów…

Mówił z zaskakującą łatwością, wolno, lecz bez szukania słów, jakby sobie wszystko wcześniej przygotował. Maria pomyślała nagle, pośród swego bólu: „Franciszek chciał tu przyjechać na święta… spotkać się ze mną”, i ulotna radość pojawiła się w jej sercu, jak jaskółka muskająca wodę skrzydłami.

– Drwalnia nie była głęboko w lesie, tylko dwa dni drogi od linii Transcontinental, która dojeżdża do La Tuque, ale wcześniej był wypadek na torach, które nie zostały jeszcze naprawione i pociągi tam nie jeździły. Wiem o tym od Janka Niquette’a, z Saint-Henri, który przyjechał do La Tuque dwa dni temu.

– Tak?

– Gdy Franciszek Paradis dowiedział się, że nie będzie mógł pojechać pociągiem, roześmiał się tylko i powiedział, że skoro tak, to pójdzie na nogach, i że dojdzie do jeziora idąc rzekami Croche, a potem Ouatchouan, która płynie koło Roberval.

– To prawda – powiedział pan Chapdelaine. – To się da zrobić, sam szedłem tamtędy.

– Ale nie zimą, panie Chapdelaine, na pewno nie zimą. Wszyscy tam mówili Franciszkowi, że to nie ma sensu, iść taki kawał drogi zimą, w święta, w taki mróz, gdy w lesie może być i cztery stopy śniegu, i to jeszcze samemu. Ale on się tylko śmiał i powiedział, że zna las, że trochę bólu go nie odstrasza, bo zdecydował się spędzić święta nad jeziorem, i że tam, gdzie mogli przejść Indianie, przejdzie i on. Tylko że – i pan o tym zapewne wie, panie Chapdelaine – Indianie idą grupą, z psami. Franciszek wyruszył sam, z rakietami, z kocem i zapasem jedzenia na małych sankach…

Nikt nie powiedział ani słowa, by go pospieszyć lub mu przerwać. Słuchano go tak, jak słucha się kogoś, kto opowiada historię, a zakończenie, choć tuż tuż, jest wciąż tajemnicze, niczym człowiek, który podchodząc zasłania twarz.

– Przypominacie sobie na pewno pogodę, jaka była na tydzień przed świętami: spadło mnóstwo śniegu, a potem zaczęło wiać z północnego zachodu. Tak się złożyło, że podczas śnieżycy Franciszek był na wielkich pogorzeliskach, gdzie śnieg potwornie sypie i tworzy zaspy. W takich miejscach nawet silny mężczyzna nie ma większych szans, gdy jest mróz i pada śnieg. A jeśli pamiętacie, wiało wtedy przez trzy dni z rzędu, tak mocno, że zginało człowieka w pół…

– Tak. No i?

Przygotowany wcześniej monolog kończył się chyba w tym miejscu, albo też Eutropiusz wahał się przed wypowiedzeniem ostatecznych słów, gdyż odpowiedział dopiero po kilku chwilach milczenia, cichym głosem:

– Zagubił się…

Ludzie, którzy spędzili całe życie w sąsiedztwie kanadyjskich lasów wiedzą, co to oznacza. Śmiali chłopcy, których nieszczęście dosięga w lesie i którzy zaginą – zagubią się – nigdy nie wracają. Czasami ich ciała są znajdowane na wiosnę, gdy śnieg się stopi… W Quebecu, a zwłaszcza w regionach najbardziej wysuniętych na północ, samo to słowo nabrało złowrogiego i szczególnego wydźwięku, odkrywającego niebezpieczeństwo związane ze straceniem poczucia orientacji, choćby na jeden dzień, w tych bezkresnych lasach.

– Zagubił się… Śnieżyca zastała go na pogorzeliskach, więc zatrzymał się na jeden dzień. Wiadomo to stąd, że Indianie odnaleźli szałas z sosnowych gałęzi, który sobie zrobił; widziano też jego ślady. Wyruszył ponownie, bo nie miał w ogóle zapasów, i spieszył się, tak mi się wydaje. Ale pogoda była wciąż zła, śnieg padał, mocno wiało z północnego zachodu, i przypuszczalnie nie widział słońca, ani nie mógł wyznaczyć sobie trasy – Indianie powiedzieli, że jego ślady oddalały się od rzeki Croche, wzdłuż której szedł, i kierowały się wprost na północ.

Nikt nie powiedział jeszcze słowa: ani mężczyźni, którzy słuchając kiwali co jakiś czas głowami, pojmując wszystkie szczegóły tragicznej opowieści, ani pani Chapdelaine, która złączyła dłonie na kolanach, w geście spóźnionego błagania, ani Maria.

– Gdy się o tym dowiedziano, ludzie z Ouatchouan wyruszyli, gdy pogoda się nieco poprawiła. Śnieg niestety przysypał wszystkie ślady, więc wrócili mówiąc, że nic nie widzieli, było to trzy dni po jego zaginięciu…

Wszyscy podnieśli się, wzdychając: opowieść się skończyła i, prawdę powiedziawszy, nie pozostawało nic do dodania. Los Franciszka Paradisa był tak posępnie przypieczętowany, jak gdyby został pochowany na cmentarzu w Saint-Michel-de-Mistassini, pośród śpiewów i z błogosławieństwem księdza.

W domu zapanowała ciężka cisza. Pan Chapdelaine pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach, bezwiednie uderzając jedną pięścią o drugą, z poważną miną.

– To pokazuje, że jesteśmy tylko małymi dziećmi w rękach Naszego Pana – rzekł. – Franciszek był jednym z najlepszych ludzi jakich tutaj znałem, jeśli chodzi o życie w lesie i znajdowanie drogi. Obcokrajowcy wynajmowali go jako przewodnika, a on ich zawsze doprowadzał z powrotem bez żadnych nieszczęść. I oto się zagubił. Jesteśmy tylko małymi dziećmi… Są tacy, co uważają się za silnych i myślą, że obejdą się bez pomocy naszego dobrego Pana, gdy są u siebie w domu lub na polu. Ale w lesie…

Pokręcił głową i jeszcze raz powtórzył poważnym tonem:

– Jesteśmy tylko małymi dziećmi.

– Był dobrym człowiekiem – powiedział Eutropiusz Gagnon. – Naprawdę dobrym człowiekiem, silnym, odważnym, bez złości.

– Masz rację. Nie chcę powiedzieć, że dobry Bóg miał powody, by mu odebrać życie, jemu bardziej niż komukolwiek innemu… To był dobry chłopiec i bardzo go lubiłem… To nam pokazuje…

– Nikt nigdy nic do niego nie miał – podjął Eutropiusz z upartością w głosie. – Był pracowity, niczego się nie bał, do tego był uczynny. Wszyscy, którzy go znali, lubili go. Drugiego takiego ze świecą szukać.

Podniósł oczy na Marię i głośno powtórzył:

– To był dobry człowiek, drugiego takiego ze świecą szukać.

– Gdy byliśmy w Mistassini – zaczęła pani Chapdelaine – a minęło już siedem lat od tamtej pory, był jeszcze młody, ale silny i zręczny, już tak wysoki, jak jest teraz… to znaczy, jak był… zeszłego lata, gdy nas odwiedził. Trudno było go nie lubić.

Gdy mówili, patrzyli prosto przed siebie, a mimo to wszystko, co mówili, zdawało się być kierowanym do Marii, jak gdyby sekret jej miłości był dla wszystkich oczywisty. Dziewczyna jednak nie powiedziała ani słowa, stała nieruchomo wpatrzona w szybę małego okienka, które było tak zaszronione, że nic nie było przez nie widać.

Eutropiusz Gagnon wkrótce poszedł. Chapdelainowie długo siedzieli bez słowa. Wreszcie ojciec powiedział drżącym głosem:

– Franciszek Paradis nie miał właściwie rodziny: więc skoro go tak lubiliśmy, może powinniśmy dać na Mszę Świętą za jego duszę… Co ty na to, Lauro?

– Oczywiście. Trzy Sumy ze śpiewem, a gdy chłopcy wrócą z lasu, w dobrym zdrowiu, jeśli Pan pozwoli, trzy inne za spokój jego duszy… Biedny chłopiec! W każdą niedzielę pomodlimy się za niego.

– Był taki, jak inni – podjął pan Chapdelaine. – Nie był doskonały, ma się rozumieć, ale nie było w nim złości, był porządnym człowiekiem. Niech Bóg i Maryja Panna zmiłują się nad jego duszą.

Znów nastała cisza. Maria czuła, że to dla niej mówią te wszystkie rzeczy, gdyż domyślili się, że cierpi i starali się ją pocieszyć, ale nie mogła nic powiedzieć, ani by uczcić śmierć, ani by się poskarżyć. Niewidzialna ręka objęła jej gardło, dusząc ją, gdy tylko koniec tragicznej opowieści stał się dla niej jasny… teraz dłoń zeszła niżej i boleśnie ściskała jej serce. Szarpiący i rozdzierający ból nadejdzie być może później. Na razie było jednak tylko tyle: okrutna dłoń z palcami zaciśniętymi na jej sercu.

Padły jeszcze inne słowa, których Maria już nie słyszała, potem nastąpiła zwykła wieczorna krzątanina, przygotowania do snu, ojciec poszedł po raz ostatni do stajni, wracając bardzo szybko, z twarzą zaczerwienioną od mrozu i śpiesznie zamykając za sobą drzwi, gdzie kłębiły się lodowate opary.

– Chodź, Mario.

Matka łagodnie ją wołała, kładąc rękę na ramieniu. Podniosła się więc i poszła klęknąć z innymi do modlitwy. Przez dziesięć minut zduszone, monotonne głosy szeptały święte słowa. Gdy doszli do końca Różańca, pani Chapdelaine dodała cicho:

– Jeszcze pięć Ojcze nasz i pięć Zdrowaś Maryjo za spokój tych, którzy nie mieli szczęścia w lasach…

Głosy znów rozbrzmiały, nieco bardziej zduszone niż przedtem. Czasem dało się słyszeć westchnienie przypominające szloch.

Gdy głosy zamilkły i wszyscy podnieśli się po ostatnim znaku krzyża, Maria natychmiast się odwróciła i wróciła do okna. Mróz przemienił szyby w matowe, nieprzejrzyste płytki, za którymi krył się świat, jednak Maria nawet ich nie widziała, gdyż z oczu zaczęły jej płynąć łzy, całkowicie ją oślepiając. Stała tak przez chwilę, nieruchomo, z opuszczonymi ramionami, a cała jej postać wyrażała rozpacz. Później ból stał się bardziej dotkliwy, ogłuszający. Dziewczyna machinalnie otwarła drzwi i wyszła na stopnie drewnianej werandy.

Widziany z progu, nieruchomy świat pogrążony w białym śnie wydawał się być niezwykle pogodny, jednak jak tylko Maria znalazła się poza schronieniem czterech ścian, mróz spadł na nią niczym ostrze miecza, a daleka linia lasu nagle się zbliżyła, niczym ciemna fasada, za którą kryły się setki pogrzebanych, tragicznych sekretów, wołających i lamentujących jak prawdziwe głosy.

Wycofała się z jękiem, zamknęła za sobą drzwi i siadła koło pieca, trzęsąc się z zimna. Pierwsze otępienie spowodowane szokiem zdawało się mijać; jej ból się wyostrzył, a dłoń, jaka ściskała serce, zaczęła kłuć, szarpać i wymyślać dziesiątki okrutnych tortur.

„Jakże on musiał cierpieć w lesie!” – pomyślała, wciąż czując na twarzy szczypanie mroźnego powietrza. Słyszała wprawdzie od krewnych ludzi, których dotknął podobny los, że była to śmierć bezbolesna i łagodna, przypominająca zapadnięcie w sen. Nie może jednak w to uwierzyć, i cierpienia, przez które Franciszek być może musiał przejść, zanim poddał się na zasypanej śniegiem ziemi, krążą w jej myślach niczym ponura procesja.

Nie trzeba wiedzieć, gdzie to się stało. Maria dobrze znała groźny wygląd wielkich lasów zimą, gdzie śnieg leży w zaspach aż do pierwszych gałęzi sosen, olchowe zarośla są całkowicie zasypane, nagie brzozy i osiki przypominają szkielety, drżące na lodowatym wietrze, zaś blade niebo widać przez zatrzęsienie wiecznie zielonych igieł. Franciszek Paradis poszedł między gęsto rosnącymi pniami, na nogach sztywnych z zimna, twarzą smaganą bezlitosnym wiatrem, udręczony głodem, potykający się ze zmęczenia. Jego zmęczone stopy nie mają już siły, by się podnosić wystarczająco wysoko, mokry śnieg przylepia się do rakiet, zmuszając Franciszka do upadku na kolana.

Bez wątpienia, jak tylko śnieżyca ustała, zorientował się, że idzie w stronę pustej północy i, będąc doświadczonym traperem, od razu obrał właściwą drogę. Lecz zapasy już się prawie skończyły, a okrutne zimno nie przestaje dręczyć. Pochyla głowę, zaciska zęby i walczy z morderczą zimą, szukając zapasów sił i uciekając się do swej wielkiej odwagi. Myśli o właściwej drodze i odległości, oblicza swe szanse na przeżycie, a chwilami wspomina również ciepły, zamknięty dom, gdzie wszyscy ucieszą się na jego widok. Myśli o Marii, która będzie wiedziała, co dla niej ryzykował i wreszcie spojrzy na niego pełnymi miłości oczyma.

Być może po raz ostatni upadł całkiem blisko ratunku, na kilka mórg od jakiegoś domu lub drwalni. Często tak właśnie się dzieje. Zabójczy mróz i jego sprzymierzeńcy rzucili się na niego jak na swoją zdobycz. Zmrozili jego piękną, szczerą twarz, bezlitośnie zgasili to śmiałe spojrzenie, przemieniając jego żyjące ciało w bryłę lodu… Marii brak już łez, lecz trzęsie się i drży tak jak on musiał się trząść i drżeć, zanim nadeszła litościwa nieświadomość. Dziewczyna przysuwa się bliżej pieca z grymasem przerażenia i współczucia, jakby mogła ogrzać Franciszka i ochronić jego drogie życie przed skrytobójczym mrozem.

O Jezu Chryste, który wyciągałeś rękę ku nieszczęśnikom, dlaczego nie podniosłeś go ze śniegu? Dlaczego, Najświętsza Panno, nie podtrzymałaś go cudownym ruchem, gdy potykał się po raz ostatni? W całych zastępach niebieskich dlaczego nie znalazł się choć jeden anioł, który wskazałby mu drogę?

Lecz to ból przemawia tymi słowami i wymówkami, i niezłomne serce Marii boi się, że zgrzeszyło, mówiąc w ten sposób. Wkrótce nachodzi ją inna obawa: może Franciszek Paradis nie dotrzymał złożonych jej obietnic. W pracy, pomiędzy gruboskórnymi mężczyznami, miał może momenty słabości, kiedy bluźnił, używał nadaremnie świętych imion i zmarł w grzechu, obciążony Boskim gniewem.

Jej rodzice przed chwilą mówili, że zamówią Msze Święte. Jacy oni są dobrzy! Odgadując jej sekret, potrafili milczeć! Ona jednak też może pomóc modlitwami biednej duszy. Jej różaniec został na stole: bierze go więc i w naturalny sposób jej usta układają się w słowa: „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna…”.

Wątpiłaś w nią, matko Galilejczyka? Osiem dni temu tysiąc razy Cię błagała, a Ty odpowiedziałaś na jej modlitwy zastygając w Boskim bezruchu, gdy los się dopełniał. Czy myślałaś, że ona będzie wątpić w Twą moc i dobroć? Chyba jej nie znasz… Tak jak prosiła o ochronę dla mężczyzny, tak teraz błaga o przebaczenie dla jego duszy, tymi samymi słowami, w tym samym uniżeniu, w bezgranicznej wierze.

„Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus.”

Dziewczyna wciąż kuli się przy wielkim, żeliwnym piecu, i choć jego ciepło ją przenika, ona wciąż drży, myśląc o lodowatym świecie, jaki ją otacza, o głębokim lesie, o Franciszku Paradisie, który wciąż czuje, któremu musi być tak zimno w posłaniu ze śniegu…

cdn.

Louis Hemon

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louis Hemona Dom na polanie. Opowieść o Marii Chapdelaine.