Rozdział dziewiąty. Cenne krzyże

Od kilku miesięcy tato nie czuł się najlepiej. Jeszcze przed moim wstąpieniem do Karmelu cierpiał z powodu łagodnego ataku paraliżu. Dlatego byłam tym zaniepokojona, chociaż jednocześnie czułam, że powinnam ofiarować się Bogu. Co więcej, Celina i Leonia obiecały, że zapewnią mu dobrą opiekę. Tak więc naprawdę nie było potrzeby, żebym pozostała w domu.

Dzięki miłosierdziu Pana Boga tatuś na tyle wyzdrowiał, że był w stanie od czasu do czasu składać nam wizyty w klasztorze. Zawsze byłam zachwycona, kiedy przychodził, podobnie jak Maria i Paulina. Jednakże pewnego dnia odwiedziny taty upłynęły w nastroju znacznie poważniejszym niż zwykle. Właśnie wrócił z podróży do Alencon, gdzie znajdował się nasz poprzedni dom.

– Moje dzieci – powiedział. – Dostąpiłem wspaniałej łaski w kościele Najświętszej Maryi Panny. Poczułem się tak przepełniony Bożą dobrocią, że odmówiłem następującą modlitwę: „Mój Boże, to za wiele. Tak, jestem zbyt szczęśliwy. W ten sposób nie można dostać się do nieba. Chcę dla Ciebie cierpieć…”.

Wszystkie trzy wpatrywałyśmy się w niego w osłupieniu. Co tato miał na myśli? Dlaczego jego twarz była teraz taka radosna?

– Dzieci, ofiarowałem się… Ofiarowałem się jako…

Ostatnie słowa nie zostały jednak powiedziane przez ojca. Nagle zorientowałyśmy się, że my je wypowiadamy, cicho, niemalże z przerażeniem. W naszym parafialnym kościele w Alencon, tatuś ofiarował się jako ofiara za grzeszników!

W dniach, które potem nadeszły, bardzo często, nie bez smutku, zastanawiałam się nad ofiarowaniem taty. Latami modliłam się o łaskę, by nie ofiarowywać miłości istotom doczesnym, ani nie próbować w nich szukać szczęścia. Teraz odkryłam całą prawdę. Bogu podobała się moja modlitwa i postanowił wziąć mnie za słowo. Chciał całego mojego serca. Chciał być moim jedynym źródłem szczęścia, tak więc zamierzał pozbawić mnie niewinnej radości, jaką sprawiały mi okazjonalne wizyty taty.

Wkrótce moje podejrzenie potwierdziło się. Tata miał kolejny atak paraliżu, po którym wolno dochodził do siebie. Gdy modliłam się o łaskę mężnego pogodzenia się z jego chorobą, zachowania jakie przystało prawdziwej karmelitance, przeorysza powiadomiła mnie, że otrzymam habit zakonny 10 stycznia 1889 roku, tydzień po moich szesnastych urodzinach. Zaś moje zakonne imię będzie brzmiało tak, jak już dawno temu mi obiecała: siostra Teresa od Dzieciątka Jezus.

Ponownie gorycz przemieszała się ze słodyczą. Zaczęłam przygotowywać się do obłóczyn tak gorliwie, jak tylko mogłam. Oddałam siebie i wszystkie moje uczynki Naszemu Panu, zamiatając schody na Jego cześć, sortując ubrania w pralni, dbając o kapliczkę Dzieciątka Jezus, którą oddano mi pod opiekę. Jednak pomiędzy pracą a modlitwą myślałam o dość niezwykłym darze, którego pragnęłam w zamian.

– Proszę, ześlij śnieg 10 stycznia! – prosiłam Pana. – Tego dnia mam być ubrana jak panna młoda i chcę, żeby cały świat też przywdział białe szaty!

To była dziecinna prośba, ale zależało mi na tym całym sercem. Przecież przyszłam na ten świat, gdy ziemię pokrywała nieskazitelna biel i od dzieciństwa śnieg budził mój zachwyt. Ale przecież zima była do tej pory łagodna. A jeśli szanse na śnieg są niewielkie? Dzieciątko Jezus z pewnością spełni moją prośbę, zwłaszcza dlatego, że 10 stycznia mam zamiar dodać jego imię do własnego.

– W dzień moich obłóczyn będzie śnieg – twierdziłam. – Po prostu jestem tego pewna!

Tydzień przed obłóczynami spędziłam w odosobnieniu. Modliłam się i rozważałam ważne wydarzenie, które miało nastąpić. W końcu nadszedł ten wielki dzień. Byłam ubrana w piękną suknię, którą przysłał tato, wykonaną z białego aksamitu i obszytą koronką z Alencon. Na moich włosach, po raz ostatni spływających w długich puklach, spoczywał biały welon z tiulu i wianek z lilii. Niebawem zakonnice poprowadziły mnie do drzwi klasztoru, bo zgodnie ze zwyczajem miałam uczestniczyć w Mszy świętej w publicznej kaplicy, gdzie zgromadziła się moja rodzina. Gdy przekroczyłam próg, zobaczyłam moich najbliższych, którzy na mnie czekali. Tato stał tuż przy drzwiach. Jego oczy wypełniły się łzami, gdy wyciągnął ręce i przycisnął mnie do serca.

– A oto moja królewna! – wyszeptał. Potem podał mi rękę i przeszliśmy razem środkową nawą. To była uroczysta chwila: ostatnie wyjście poza mury klasztoru, ostatnia sposobność, by uściskać ukochanego ojca. Ja jednak ponownie ofiarowałam się Bogu bez granic. Gdy uczestniczyłam w Mszy Świętej, powiedziałam Panu, że wciąż jestem Jego piłeczką, Jego zabawką. Może robić ze mną, co chce. Moim jedynym pragnieniem było to, żeby stanowić z Nim jedność, być kolejnym Chrystusem, ofiarą za grzeszników.

Kiedy zakończyła się Msza Święta, tatuś odprowadził mnie do drzwi klasztoru. Teraz trzymałam w ręku płonącą świecę. Dokładnie tak samo jak dziewięć miesięcy temu uklękłam, by otrzymać błogosławieństwo ojca. Biskup, który z bliska obserwował tę scenę, nagle zaintonował Te Deum. Ten prastary hymn dziękczynienia jest naprawdę wspaniały, lecz nie powinien być śpiewany w dzień obłóczyn. Wykonuje się go w dzień ślubów wieczystych. Jednak było już za późno, żeby interweniować, tak więc weszłam ponownie do klasztoru w akompaniamencie triumfalnych dźwięków.

Tam już czekały na mnie zakonnice. Powiodły mnie do naszej kaplicy. Gdy szłam wzdłuż korytarza, ujrzałam kapliczkę Dzieciątka Jezus, którą miałam się opiekować w sposób szczególny. Otaczały ją świece i kwiaty. Ku mojej radości figurka Dzieciątka zdawała się uśmiechać prosto do mnie. Odwzajemniłam uśmiech, potem moje serce zamarło z zachwytu. Przez okno za kapliczką ujrzałam śnieg! Tak, Dzieciątko Jezus wysłuchało moją modlitwę i teraz, by uczcić dzień moich obłóczyn, ogrody Karmelu przyoblekły się w nieskazitelną biel!

– Jak cudownie – pomyślałam. – Czy jakikolwiek śmiertelnik potrafi sprawić, że z nieba posypią się płatki śniegu, by zachwycić swoją oblubienicę?

Potem klęczałam już w grupie zakonnic obok żelaznej furty, która otwierała się na publiczną kaplicę. Biskup już tam był, oczekując na rozpoczęcie ceremonii.

– Czego pragniesz? – zapytał.

Tak świetnie znałam odpowiedź! Przecież niezliczoną liczbę razy powtarzałam sobie te wspaniałe słowa.

– Boskiego miłosierdzia, zakonnego ubóstwa i towarzystwa sióstr – odrzekłam.

Potem odprowadzono mnie od furty. Moją białą aksamitną sukienkę zamieniono na brązowy wełniany habit i kremową pelerynę zakonu karmelitanek. Obcięto mi loki, a na głowę założono biały płócienny welon. Wreszcie stałam się nowicjuszką! Jak Bóg da, jeszcze tylko rok i będę uczestniczyć w kolejnej uroczystości. Przed zgromadzeniem zebranym w sali kapitulnej złożę wieczne śluby.

Miesiąc po moich obłóczynach spadł cios, którego tak się obawiałam. Tata cierpiał z powodu trzeciego ataku paraliżu i tym razem nie doszedł do siebie. Jego mózg zaatakowała choroba. Potem Celina doniosła, że ona i Leonia już nie są w stanie zapewnić mu należytej opieki. Trzeba go było umieścić w zakładzie.

To był straszny krzyż, pełen cierpienia i poniżenia. Nasz ukochany ojciec już nie był sobą! Od tej pory będą musieli zajmować się nim obcy ludzie! Natychmiast przypomniały mi się słowa, które tatuś wypowiedział całkiem niedawno, słowa informujące nas o tym, że ofiarował siebie jako ofiarę za grzeszników. Pomyślałam też o czymś innym, o dniu, z zamierzchłej przeszłości, gdy miałam sześć lat i ujrzałam starego człowieka chodzącego po naszym ogrodzie z gęstym welonem na głowie. Czy w końcu nadszedł czas, bym zrozumiała to dziwne widzenie? Tak, powiedziałam sobie. Tatuś złączył się z nami w karmelickim powołaniu. Dlatego nie powinnyśmy rozpaczać nad jego chorobą, natomiast musimy się modlić o rozwój naszej wiary, tak, byśmy mogły przyjąć nasz krzyż jako wspaniały skarb, jakim przecież był.

Te uczucia starałam się wyrazić w liście do Celiny: „Jestem daleka od wnoszenia jakichkolwiek skarg do naszego Zbawcy z powodu krzyża jaki na nas zesłał. Nie potrafi ę pojąć nieskończonej miłości, która spowodowała, że w taki sposób się z nami obszedł. Bóg musi ogromnie kochać naszego ojca, skoro przeznaczył dla niego taki ogrom cierpienia. Co za radość uczestniczyć w jego poniżeniu!”.

Wkrótce po moich obłóczynach przydzielono mi nowe zadania. Już dłużej nie musiałam pracować w pralni z mistrzynią nowicjatu. Od tej pory moje obowiązki miały obejmować pracę w refektarzu czyli jadalni. Miałam pomagać Paulinie w utrzymywaniu tej sali w porządku i czystości, uważać na to, by stoły były właściwie nakryte na czas posiłków, szklanki wypełnione wodą i żeby żadnej siostrze nie zabrakło chleba.

Ponieważ wola przeoryszy była dla nas wolą Boga, nie wygłosiłam żadnej uwagi na temat tej zmiany w przydziale obowiązków. Tak naprawdę wszyscy mogli sądzić, że dostąpiłam dużego zaszczytu, bo teraz codziennie miałam okazję spędzać wiele godzin z moją „mateczką”. Niestety! Nowe obowiązki przyniosły niespodziewany smutek. Karmelitanki mogą ze sobą rozmawiać tylko dwa razy dziennie, w czasie rekreacji, a teraz tak bardzo trudno było nie złamać zasady. Moje serce wprost wyrywało się do rozmowy z Pauliną, a zwłaszcza na temat tatusia! Czy otrzymała jakieś wiadomości? Czy sądziła, że ojciec kiedyś wyzdrowieje? Czy nadal się mną interesowała? Czy dobrze sobie radzę jako nowicjuszka?

Jednakże nie odzywałam się ani słowem. Pomimo że przeorysza z chęcią przyznałaby nam pozwolenie na rozmowę, nie poprosiłam o ten przywilej. Czy nieustanna ofiara nie było podstawą życia w Karmelu? Czy nie stanowiła monety, za którą mogli zostać odkupieni grzesznicy? Tak, a ja nie miałam najmniejszego zamiaru pozwolić, by ta cudowna moneta wyśliznęła mi się z palców.

Przypadła mi w udziale jeszcze jedna ofiara, całkiem innej natury. Dotyczyła sędziwej zakonnicy, siostry od Świętego Piotra, która była kaleka. Nie była w stanie o własnych siłach dotrzeć do refektarza. Codziennie, gdy klęczałyśmy w kaplicy zatopione w modlitwie, czekałam na znak, którym siostra od Świętego Piotra informowała mnie, że jest już gotowa, by udać się na kolację. Gdy tylko zobaczyłam, że potrząsa swoją klepsydrą, stawałam u jej boku.

Ten obowiązek wymagał mnóstwa odwagi. Siostra od Świętego Piotra cierpiała na reumatyzm. W związku z tym była nieustannie rozdrażniona i w złym humorze. Ponadto miała poważne wątpliwości, czy bezpiecznie doprowadzę ją do refektarza.

– Jesteś za młoda – mruczała. – Szesnaście lat… po prostu dzieciak! Będziesz szła za szybko i upadnę.

Uśmiechałam się do jej biednej starej duszy i delikatnie stawiałam staruszkę na nogi.

– Będę szła bardzo wolno – obiecywałam. – Niech siostra poczeka, to się sama przekona.

Niestety! Siostra od Świętego Piotra nigdy nie była zadowolona. Albo szłam za szybko i bała się, że upadnie, albo nie szłam wystarczająco prędko.

– Nie trzymasz mnie! – wykrzykiwała nagle. – Nie czuję twojej ręki! Och, siostro Tereso, wiedziałam, że jesteś za młoda, żeby właściwie się mną opiekować!

W takiej atmosferze docierałyśmy do refektarza, szybciej niż pozostałe zakonnice. Lecz nawet wtedy moje obowiązki nie kończyły się. Siostrę od Świętego Piotra należało usadowić na przynależnym jej miejscu w ściśle określony sposób. Potem trzeba było zawinąć do tyłu jej rękawy, również według ustalonej procedury. Wszystko to wymagało dużo czasu i cierpliwości, lecz powtarzałam sobie nieustannie, że Pan Bóg mieszka w duszy sędziwej siostry od Świętego Piotra, pomimo jej kaprysów i zmiennych nastrojów. Kiedy jej wyświadczyłam przysługę, służyłam również Jemu. Wkrótce chwile spędzane z biedną kaleką zaczęły mi sprawiać prawdziwą przyjemność. Z radością kroiłam dla niej chleb i szukałam innych uprzejmych sposobów, by jej pomóc.

Kolejne miesiące mijały, a ja spędzałam mnóstwo czasu rozważając następne wielkie wydarzenie w moim życiu – uroczystość ślubów wieczystych. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będzie miała miejsce w styczniu 1890, rok po obłóczynach. Serce mi drżało na tę myśl. Postanowiłam, że skoro tym razem nie będę ubrana jak panna młoda, w śliczny biały aksamit i koronki, przygotuje sobie inną szatę. Ta będzie miała charakter duchowy, a przyozdobią ją klejnoty i kwiaty modlitwy oraz ofiary.

Ofiara! Czy mogłam złożyć Ojcu Niebieskiemu ofiarę większą niż cierpliwe znoszenie choroby tatusia? Jednakże wciąż szukałam okazji do innych, oczywiście nie aż tak ważnych, ale i tak mających wielkie znaczenie. Nietrudno było je znaleźć, gdyż żadne niepokoje i próby, jakie przypadają nam w udziale w życiu codziennym nie są za małe, by ofiarować je Bogu. Na przykład często byłam zmęczona i zmarznięta. Cóż, składałam moje złe samopoczucie w ofierze Bogu Ojcu, w zjednoczeniu z cierpieniami Jezusa i Jego śmiercią na Kalwarii. Pewnej nocy zorientowałam się, że ktoś zabrał małą lampkę z mojej celi. Przez całą godzinę musiałam siedzieć w ciemnościach, gdyż nie byłam w stanie przeczytać tego, co sobie zaplanowałam.

„Na tym polega prawdziwe ubóstwo!” – pomyślałam. „Z miłości do Boga być z własnej woli pozbawionym nawet najpotrzebniejszych rzeczy! Ojcze Niebieski, przyjmij tę niewielką niedogodność i zamień ją w piękny klejnot na mojej nowej sukni!”

Jakiś czas później pojawiła się sposobność, by złożyć podobną ofiarę. Odkąd wstąpiłam do zakonu jako postulantka, w mojej celi znajdował się uroczy dzbanuszek, którym ogromnie się zachwycałam. Któregoś dnia zauważyłam, że ktoś go zabrał, a na jego miejscu pojawił się bardzo poobijany wielki dzban. Już jako dziecko lubiłam ładne przedmioty i to umiłowanie piękna zabrałam ze sobą do klasztoru. Teraz, gdy spoglądałam na dziwne i bardzo brzydkie naczynie, zrozumiałam, że ponownie mam okazję, by udowodnić, że moje myśli należą do Pana Boga, a nie do przedmiotów.

„Nawet nie będę szukać tamtego ślicznego dzbanuszka” – pomyślałam. „Ten stary będzie dla mnie lepszy.”

Wtedy również doświadczyłam siły oddziaływania Najświętszego Oblicza, bo wydawało mi się, że było symbolem wszystkich poniżeń, jakich doświadczył nasz Zbawca wybawiając dusze. Większość ludzi z łatwością kocha maleńkie Dzieciątko Jezus, ale prawdziwy chrześcijanin nigdy nie rozdziela Betlejem od Kalwarii. Dlatego uradowałam się na wieść o tym, że mogę czcić Najświętsze Oblicze w szczególny sposób. Gdy nadejdzie czas moich ślubów wieczystych, będę mogła dodać do mojego imienia zakonnego nowy tytuł i być znana jako siostra Teresa od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza.

Niestety! Śluby miały odbyć się nie w styczniu, jak miałam nadzieję i o co się modliłam, lecz później. Zmartwiła mnie ta wiadomość. Od dzieciństwa czułam, że nie będę całkowicie należeć do Boga aż do chwili, gdy Mu się ofiaruję poprzez ślubowanie ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Teraz natomiast…

„Jak długo jeszcze muszę czekać?” – zastanawiałam się, pogrążona w smutku. „Kiedy będzie gotowa moja duchowa suknia ślubna?”

Wkrótce otrzymałam odpowiedź na to pytanie. Kanonik Delatroette wydał polecenie, żeby moje śluby zostały przesunięte o osiem miesięcy. Wciąż niezadowolony z powodu mojej obecności w Karmelu, postanowił nie zezwolić mi na śluby aż do 8 września 1890 roku. Wtedy będę już miała prawie osiemnaście lat. Sądził, że wciąż jest za wcześnie i być może zakonnice już żałują, że przyjęły mnie do swego grona. Przecież wiele dziewcząt w moim wieku nie zna siebie samych. Wydaje im się, że są stworzone do takiego czy innego życia, potem zaś odkrywają, że popełniły błąd.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.