Rozdział ósmy. Bochenki chleba i malutkie rybki

W czasie sezonu na błyszcze nad Okrągłym Stawem zbierało się tylu rybaków, że gdyby przyszło więcej, dla wielu z nich zabrakłoby już miejsca w stawie na zarzucenie sieci. Jednak w pewną sobotę, o piątej po południu był tam tylko jeden rybak. Jego sieć zwisała bezwładnie w wodzie, a na twarzy malował się smutek.

Tomek Richards przeżył gorzkie rozczarowanie tego sezonu: przez trzy soboty nie miał żadnego połowu! Było to coś niemal niesłychanego dla kogokolwiek i zupełnie niesłychanego w przypadku Tomka. Był przecież najlepszym rybakiem na swej ulicy. Zeszłego lata wracał do domu dzień w dzień ze słoikiem po dżemie pełnym rybek, tak pełnym, że w słońcu wyglądał jak ze srebra. Poza tym, że zazdrościła mu i podziwiała cała ulica, Tomek prowadził uczciwy handel, gdyż po złapaniu błyszczy następowała ich wymiana i sprzedaż. Transakcja ta wypełniała każdemu cały wolny czas.

Nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że ktoś wymienia swojego największego czy najmniejszego błyszcza na rybkę dokładnie tej samej wielkości i tak samo błyszczącą, ponieważ w wymianie nie chodzi tylko o zysk (chociaż handel też istnieje; około dwóch tuzinów rybek można kupić za pięć centów). Nie można jednak nie zauważyć prawdziwego celu wymiany: wymiana błyszczy jest po prostu doskonałą zabawą.

Tomka najbardziej bolało to, że każdego wieczoru, gdy wracał teraz do domu z pustym słojem, chłopcy naśmiewali się z niego. Tomek musiał przechwalać się i zadzierać nosa w zeszłym roku, bo chłopcom zazwyczaj żal jest każdego, kto wraca z pustą siecią; jednak ci chłopcy naśmiewali się i układali szydercze rymowanki, które śpiewali Tomkowi, gdy szedł ulicą.

– Dzisiaj – zapowiedział Tomek temu nieprzyjemnemu chłopakowi o imieniu Gwidon – nie wrócę do domu, dopóki nie złapię jakiejś rybki. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że Gwidon rozgłosi to pozostałym chłopakom. Siedział więc teraz, jego sieć zwisała bezwładnie w wodzie, i był najsmutniejszym rybakiem, jaki kiedykolwiek siedział nad Okrągłym Stawem.

Tomek wciąż siedział nad stawem, gdy na wózku inwalidzkim podjechał Rupert Agar i zaczął wpatrywać się swymi ciemnymi, smutnymi oczami w ogromny, srebrny okrąg wody. Rupert był bardzo chudym, bladym i milczącym chłopcem. Tomek widywał go już wcześniej wiele razy, teraz jednak po raz pierwszy znalazł się z nim sam na sam. (Pielęgniarka Ruperta usiadła na ławce na tyle daleko od nich, że nic by nie usłyszała, gdyby prowadzili ze sobą rozmowę.) Rupert nie był chłopcem, którego Tomek mógłby polubić. Był Żydem, a Tomek należał do tych niemądrych ludzi, którzy mają swoje upodobania i uprzedzenia tylko dlatego, że wszyscy ich znajomi również je mają.

Dzisiaj jednak Rupert wydawał się bardziej interesujący niż zazwyczaj, a Tomek był bardziej skłonny odwzajemnić czyjąś życzliwość niż kiedykolwiek wcześniej. Rupert wzbudzał dzisiaj większą ciekawość Tomka, ponieważ po raz pierwszy w życiu przyniósł ze sobą sieć i zarzucał ją teraz do wody. (Sieć na błyszcze jest dokładnie taka sama jak siatka na motyle.) Tomek przysunął się bliżej.

– Masz słoik – zagadnął Tomek, jakby nawiązując przyjaźń.

Rupert uśmiechnął się.

– Pielęgniarka ma butelkę – odpowiedział.

– Ile dałeś za tę siatkę? – zapytał Tomek.

– Dziesięć centów.

– Jak na dziesięć centów to całkiem niezła siatka!

Rupert znowu się uśmiechnął. Wyglądał wtedy o wiele przyjemniej.

– Mam nadzieję, że uda mi się coś złapać – powiedział.

– Tak – powiedział Tomek ze zrozumieniem. – Ciężko jest wracać do domu z pustymi rękami.

W chwili, gdy to mówił, poczuł, że coś się poruszyło w jego sieci. Był to błyszcz – tylko jeden i mniejszy niż połowa małego palca, mimo wszystko był to błyszcz, który miał uratować jego honor!

Włożył go do słoika i ponownie zarzucił sieć. Założył nogę na nogę i zaczął pogwizdywać. Poczuł, że dzień stał się nagle jakby cieplejszy i nabrał ochoty na kolację. Poczuł też większą niż kiedykolwiek sympatię do Ruperta.

– Gdzie mieszkasz? – zapytał go.

– Na ulicy Harleya – odpowiedział Rupert.

– Co robisz? Chodzisz do szkoły?

– Nie, jestem chory i to wszystko.

– Ja też chciałbym zachorować – powiedział Tomek.

– Dlaczego, to nie jest wcale zabawne. Dlaczego chciałbyś zachorować?

– Poszedłbym wtedy do szpitala i zobaczyłbym Boga.

– O, nie. Nie zobaczyłbyś Boga, tylko doktora. Jednak Tomek upierał się przy swoim.

– Jeden mój znajomy zachorował i poszedł do szpitala. Widział tam, jak jakiś pan przyszedł z Bogiem do innego chorego chłopca. Tak mi powiedział!

– Nie wierzę w to – powiedział Rupert – jak wyglądał Pan Bóg?

Tomek nie chciał powiedzieć, że Bóg wyglądał jak biały, okrągły przedmiot (tak przynajmniej powiedział mu ten kolega). Pomyślał, że nie zrobiłby wtedy wrażenia na Rupercie, więc zaczął intensywnie myśleć i w końcu powiedział:

– Jak bardzo wysoki mężczyzna cały w atłasach, z dużą szpiczastą czapką na głowie, ze złotym pastorałem w ręku i rękawiczkach i z dzwoneczkiem. – Tomek czuł się nieswojo, gdy to mówił, bo dobrze wiedział, że opisywał biskupa; ponieważ jednak uważał biskupa za coś najbardziej niezwykłego, udawał, że właśnie tak wygląda Bóg.

Rupert był tak zachwycony, że Tomek czuł się zobowiązany powiedzieć mu jeszcze, że na własne oczy widział kogoś, kto bardzo przypominał Boga. Opowiedział mu więc o tym, jak pewnego razu naprawdę widział biskupa. Wszedł wtedy do kościoła, bo na zewnątrz było bardzo mokro.

– Był ubrany tak jak Bóg – powiedział. – Myślę, że był Jego krewnym, bo był bardzo podobny do Niego. Widziałem też dym, pachniał cudownie, nie jak dym z komina. Nie był to też dym z fajki. Unosił się wokół niego, jakby on siedział na ogniu, ale nie palił się.

Tomek naprawdę wtedy myślał, że zobaczył Boga, ktoś jednak wyjaśnił, że był to biskup. „Wszystko jedno – pomyślał Tomek – musi być blisko Boga, bo wszyscy padli na kolana, gdy pod koniec szedł wzdłuż kościoła.”

Rupert i Tomek zaczęli rozmawiać i opowiedzieli sobie nawzajem mnóstwo rzeczy. W ten sposób bardzo się polubili. Gdy przyszła pielęgniarka Ruperta i powiedziała, że muszą już wracać, Rupert zrobił coś, co wprawiło Tomka w osłupienie: zaczął płakać, bardzo głośno płakać. Płakał jak dziecko, chociaż musiał mieć tyle samo lat co Tomek, około dziewięciu.

– Nie mam błyszcza – zawodził Rupert – nie złapałem błyszcza.

Pielęgniarka na próżno próbowała go uspokoić. Może jutro uda mu się złapać jakąś rybkę. On jednak chciał dzisiaj. Rupert nie przestawał płakać, a biedna pielęgniarka wyglądała na przestraszoną.

– Płacz bardzo mu szkodzi – powiedziała do Tomka.

Wtedy Tomek zrobił coś wielkiego, coś co zaważyło na całym jego życiu: wziął słoik ze swoją rybką i wsunął go w ręce Ruperta.

– Masz, ty bekso – powiedział i odszedł szybko, na wypadek gdyby się rozmyślił i chciał go odzyskać.

Następnego dnia, gdy Tomek siedział nad stawem, już nie sam, bo obok siedział również Gwidon i inni chłopcy, pojawił się też Rupert. Poprzedni wieczór był ciężki dla Tomka; gdy wracał do domu z pustymi rękami, Gwidon i inni chłopcy stali w rządku z wyciągniętymi rękami i prosili o rybkę. Chociaż minął ich z podniesioną do góry głową, i tak przeżył okropne chwile.

Gdy dzisiaj zobaczył zbliżającego się Ruperta, cały zrobił się czerwony. Wiedział, że jeśli odezwie się do niego, wszyscy chłopcy będą się śmieli z niego, a tego bardzo nie lubił. Tomek był jednak dżentelmenem i doskonale wiedział, że nie można udawać, że nie zna się osoby, której wcześniej podarowało się błyszcza. Poszedł więc odważnie w kierunku Ruperta i usiadł koło niego. Mały, smutny chłopiec był zachwycony.

– Moja rybka wciąż żyje – powiedział i zaczęli rozmawiać. Właściwie Tomek musiał krzyczeć, żeby zagłuszyć przykre rzeczy, które mówił siedzący w pobliżu Gwidon.

Było tak każdego dnia, aż skończył się sezon łowienia ryb. Ostatniego dnia Rupert również się zjawił, tym razem jednak nie był na wózku, ale przyszedł o własnych siłach. Tomek przeżył wcześniej naprawdę trudne chwile. Gwidon był teraz przywódcą chłopców i nie oszczędzał wcale swojego rywala. Doszło do niejednej bójki i Tomek oberwał w nich. Ucieszył się więc, gdy Rupert powiedział mu, że teraz, gdy czuje się już lepiej, wyjeżdża do szkoły. Tomek lubił Ruperta, i to bardzo. Jednak jeszcze bardziej lubił, gdy lubili go inni chłopcy, więc cieszył się z tego pożegnania.

Zimą spełniło się życzenie Tomka: poszedł do szpitala. Zanim to nastąpiło zaczął pracować u piekarza i każdego ranka rozwoził chleb. Później został potrącony i poszedł do szpitala. Pierwsze dni nie były zbyt przyjemnie; w rzeczywistości było okropnie i zaczął żałować, że jest w szpitalu. Później, gdy minął ból, zrobiło się bardzo przyjemnie. Ludzie, których wcale nie znał, przynosili mu słodycze i książki do czytania. Dostawał pyszne posiłki i zaprzyjaźnił się z doktorem. Nie zobaczył jednak Boga. Za każdym razem, gdy jakiś nieznajomy wchodził do pokoju, unosił wzrok, aby zobaczyć, czy nie przyszedł z Bogiem, jednak zawsze spotykało go rozczarowanie.

Jednak udało mu się zobaczyć inną, również fascynującą osobę: kucharkę biskupa. Zachorował jej mały synek i gdy przyszła go odwiedzić, porozmawiała również z Tomkiem. Była nadzwyczajną osobą; mówiła z niezwykłą łagodnością w głosie i miała do opowiedzenia prze dziwne historie. Najlepsze było to, że uwielbiała mówić o biskupie. Tomek dowiedział się od niej, że biskup był bardzo blisko Boga, a gdy zapytał ją, czy taki mały, biały krążek to naprawdę Bóg, wyjaśniła mu, że biskup potrafi przemienić białą hostię, czyli chleb, w Boga.

Od tego czasu Tomek bardzo chciał znów zobaczyć biskupa i poprosić go, aby dał mu chleb, pod którym ukrywał się Bóg. Był pełen nadziei, ponieważ dobra kucharka obiecała, że gdy wyzdrowieje, będzie mógł każdego ranka przynosić do domu biskupa bochenki chleba.

Zanim jednak wyzdrowiał, miało miejsce pewne wydarzenie. W szpitalu urządzono przyjęcie, na które przyszedł Rupert wraz ze swoim ojcem. Oczywiście zdziwił się bardzo, gdy znów zobaczył Tomka, i przedstawił go swemu tacie. Ojciec Ruperta, który wydał się Tomkowi bardzo starym człowiekiem, chciał zapłacić mu za błyszcza, którego podarował Rupertowi. Tomek, jak każdy dżentelmen, gniewał się na każdego, kto chciał płacić za prezenty; w dodatku ojciec Ruperta chciał zapłacić ogromną sumę pieniędzy. Tomek wiedział bardzo dobrze, że nie powinno się przyjmować od nikogo tak dużej kwoty za coś, co warte było niecałego pensa. Ojciec Ruperta i tak by nie zrozumiał, ile wstydu i walk (zarówno z Gwidonem, jak i z samym sobą) kosztowała go ta ryba. Tomek wiedział, że jeśli za coś takiego się płaci, to zupełnie inną walutą. Zmarszczył więc brwi i odmówił przyjęcia pieniędzy.

Nie zdziwił się, usłyszawszy, że Rupert zaczął czuć się znacznie lepiej od dnia, w którym dostał błyszcza. Wciąż pamiętał, jak dobrze sam się poczuł, gdy ryba zatrzepotała w jego sieci, i jak źle mu było, gdy oddał ją Rupertowi.

Gdy już wyzdrowiał, każdego dnia Tomek dostarczał pięć małych bochenków chleba do domu biskupa, za każdym razem pytając kucharkę, kiedy będzie mógł zobaczyć się z biskupem. Ona jednak potrząsała głową i mówiła, że biskup jest bardzo chory. Biskup nie został potrącony, tak jak Tomek, ale miał wiele zmartwień na starość i przez to jego zdrowie uległo znacznemu pogorszeniu. Z każdym dniem Tomek coraz bardziej obawiał się, że biskup umrze, zanim będzie mógł go zobaczyć i poprosić o chleb, pod którym ukrywał się Bóg.

Pewnego dnia wpadł na świetny pomysł: jeśli jeden błyszcz zdołał uzdrowić Ruperta, kilka tych rybek z pewnością wyleczą nawet biskupa. Być może sprawią, że biskup znów będzie młody i zmartwienia nie wpędzą go w chorobę. Pewnego ranka Tomek przybył do domu biskupa i oprócz bochenków chleba przyniósł ze sobą słoik po dżemie, a w nim dwa błyszcze. Miał na dzieję, że będzie mógł przynieść więcej, jednak udało mu się złapać tylko dwie ryby. Wiedział, że kucharka nie pozwoli mu wejść do pokoju biskupa. Obawiał się też, że nie da mu jego rybek. Niestety, nie potrafiła zrozumieć, że błyszcze uzdrawiają ludzi. Miała zaufanie do smażonych soli, nie miała go natomiast do żywych błyszczy. Tomek musiał więc zrobić coś bardzo śmiałego, a zarazem przerażającego. Musiał zaczekać, aż kucharki nie będzie w kuchni, i wślizgnąć się razem ze swoim koszykiem przez tylne drzwi.

Wstrzymując oddech, przeszedł ukradkiem przez kuchnię i znalazł się w przedpokoju. Był pewien, że pokój biskupa znajduje się na górze, z drżącym sercem zaczął więc wspinać się po schodach. Gdy już znalazł się na piętrze, położył koszyk na ziemi i pociągnął nosem; chciał poczuć ten niesamowity, niebieski dym, który kojarzył mu się z biskupem, jednak wąchał na próżno. Coraz bardziej przestraszony (w jakiś sposób biskup wzbudzał w nim przerażenie), otworzył drzwi i wślizgnął się do dużego pokoju, w którym panowała cisza.

Biskupa nie było w środku – nie, nie mógł być nim przecież ten staruszek, który leżał w łóżku oparty na poduszkach. Nie był ubrany w jedwab, nie miał też długiego, szpiczastego kapelusza; nie unosił się wokół niego dym; nie wzbudzał nawet przerażenia, a mimo to z twarzy przypominał biskupa! Leżał oparty na poduszkach i wydawał się taki mały. Właśnie coś obliczał. Na łóżku leżały kartki papieru z jakimiś obliczeniami. Tomek od razu domyślił się, co go tak martwiło; dla niego matematyka również była dużym zmartwieniem. Wyglądało na to, że biskup nie potrafił wykonać swoich rachunków. Marszczył brwi i gryzł koniec ołówka, zostawiając na kartkach malutkie drobinki.

Najdziwniejsze jednak było to, że obok niego siedział na krześle ojciec Ruperta!

Gdy Tomek wszedł do pokoju, zaskoczony biskup aż podskoczył, wypuszczając z ręki ołówek. Ojciec Ruperta również podskoczył. „A niech mnie!” – zawołał tak głośno, że Tomek nie usłyszał, co powiedział sam biskup. Nagle poczuł się bardzo onieśmielony i nie mógł wydobyć z siebie ani jednego słowa. Stał bez ruchu ze swoim koszykiem i otwartymi ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Ojciec Ruperta wziął od niego koszyk i zajrzał do niego.

– Jestem bardzo, bardzo zaskoczony – powiedział, a trzeba przyznać, że na takiego wyglądał.

– Chłopiec przyniósł dwie małe rybki i mnóstwo bochenków chleba! – wykrzyknął i uścisnął rękę Tomka tak mocno, że chłopiec prawie zawył.

– Ile jest bochenków? – spytał biskup słodkim głosem, przypominającym głos jego kucharki.

– Pięć – powiedział ojciec Ruperta; nagle zatroskany biskup uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Tomek poczuł onieśmielenie, gdy biskup uśmiechnął się, podszedł jednak do niego ze swoim słoikiem.

– Przyniosłem je, aby mógł pan wyzdrowieć – powiedział, a biskup rzeczywiście poczuł się lepiej, bo wziął słoik do rąk i zaczął się śmiać. Ojciec Ruperta usiadł i też się roześmiał. Śmiał się bardzo głośno, tupiąc nogami i uderzając rękoma o kolana, zupełnie jakby nie znajdował się w obecności chorej osoby. Gdy biskup przestał już się śmiać, przetarł oczy jedwabną chusteczką i odezwał się głosem, w którym wciąż pobrzmiewał śmiech.

– O raju! Ależ te błyszcze odjęły mi lat. Czuję się, jakbym miał znowu dziesięć lat!

Tomek ucieszył się.

– Wiedziałem! – powiedział. – Wiedziałem. Wiedziałem, że uzdrowią pana i odmłodzą, i żadne zmartwienia nie wpędzą pana w chorobę!

I Tomek opowiedział biskupowi całą historię. Ojciec Ruperta dodał coś od siebie opowiadając, jak wyzdrowiał jego syn i jak powiedział Tomkowi, że to właśnie dlatego, że chłopiec dał mu rybkę.

– A dlaczego chciałeś, żebym ja też wyzdrowiał? – zapytał biskup.

– Ponieważ – powiedział Tomek – ponieważ chcę, aby przemienił pan chleb w Boga, aby zawsze był obok mnie, tak jak zawsze jest obok pana.

Ojciec Ruperta zawsze robił zaskakujące rzeczy; również teraz zrobił coś przedziwnego: wziął obliczenia biskupa i potargał je, mówiąc:

– Wykonasz teraz małe dodawanie.

– Wolałbym raczej mnożenie – powiedział biskup łagodnym głosem i dotknął z miłością bochenki chleba.

– Coś ci powiem – odezwał się ojciec Ruperta. – Kazałem biskupowi wykonać pewne obliczenia i one przyczyniły się do jego choroby. – (Więc Tomek dobrze odgadł.) – Widzisz, biskup ma szkołę i musi płacić mi czynsz. Chciałem oddać ją komuś innemu, kto zapłaciłby mi więcej pieniędzy, a teraz – po krótkiej chwili mówił dalej patrząc na biskupa – a teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym jednak zapłacić za rybkę Ruperta. W zamian za nią dam ci szkołę, a jeśli będziesz chciał, możesz pozwolić biskupowi, aby z niej korzystał.

Oto cała historia o błyszczach Tomka. Biskup wyzdrowiał i dał Tomkowi Chleb Żywy, a Tomek dał mu szkołę; mieszka teraz w domu biskupa i sam chodzi do jego szkoły. Wciąż utrzymuje kontakt z wszystkimi swoimi dawnymi przyjaciółmi. Gwidon nauczył się go szanować, a Rupert chodzi z nim w czasie wakacji nad Okrągły Staw i łowią razem ryby. Biskup pomaga Tomkowi w obliczeniach. Obaj lubią mnożenie.

Caryll Houselander

Powyższy tekst jest fragmentem książki Caryll Houselander Groźny pan Oates oraz inne fascynujące opowieści.