Rozdział dziewiąty. Apostoł Northumbrii

W połowie siódmego wieku po narodzinach Chrystusa, wyspa Brytania była zupełnie innym miejscem niż obecnie, a wielkie połacie ziemi, które dziś latem pokrywają zboża, albo soczysta trawa, wówczas były dnami jezior. Położone na południowym wybrzeżu wspaniałe miasta od setek lat kryją się w falach morza. Wrzosowiska północy pokrywała wówczas ciemna puszcza, pełna wilków i innych dzikich zwierząt i tylko gdzieniegdzie można było napotkać wioski. Ale i wtedy wiele było pól uprawnych i łąk, na których mogły się bawić dzieci, a przecież dziecięce zabawy zawsze są mniej więcej takie same.

Pewnego razu, nad brzegiem jednej z rzek, w krainie ciągnącej się na południe od rzeki Tweed, którą obecnie nazywamy hrabstwem Northumberland, ale wówczas była częścią królestwa Northumbrii, zebrało się kilku małych chłopców. Byli w różnym wieku, tak od trzech do dziesięciu lat, a rozmawiali szybko i z zapałem, najwyraźniej ustalając zasady wyścigu i wybierając miejsce, gdzie będą mogli sprawdzić, kto biega najszybciej. Kiedy już wszystko zostało ustalone, chłopcy udali się na swoje miejsca. Ci dwaj, którzy mieli być sędziami, usiedli na skale przy mecie, a ci, którzy mieli obserwować, czy wszyscy startują zgodnie z zasadami, stanęli na początku trasy. Sami zawodnicy ustawili się w rzędzie.

– Teraz! – dano sygnał do startu i chłopcy pobiegli co sił w nogach.

– Kutbert! Kutbert! – rozległy się okrzyki, kiedy jeden z najmniejszych chłopców wystrzelił przed innych i padł zdyszany na skałę, która oznaczała metę.

– Zawsze wygrywa Kutbert – mruknął jeden z pokonanych biegaczy. Miał rację, zawsze wygrywał Kutbert, czy to w wyścigach, czy we wspinaniu się na drzewa, czy w zapasach, gdzie szybkość oka i ręki wynagradzała mu niewielką siłę. A chłopiec kochał te zabawy. Po poranku spędzonym nad rzeką wracał do domu dumny i szczęśliwy, po czym opowiadał mamie o swoich zwycięstwach i o tym, jak to jeden z chłopców niemal go prześcignął, a drugi omal nie powalił.

Jednak przyjemności Kutberta nie miały trwać długo. Miał zaledwie osiem lat, kiedy podszedł do niego mały chłopiec, młodszy od niego o połowę. Najpierw obserwował z poważną miną wyścig siedząc na kamieniu, a potem odciągnął Kutberta od towarzyszy, którzy planowali kolejną konkurencję i nalegał, aby przestał tracić czas na takie głupie zabawy i zajął się rzeczami umysłu. Ale Kutbert tylko zmierzył go wzrokiem i nie chciał słuchać jego słów.

– Sprawdźmy, ilu z nas potrafi tak się przegiąć do tyłu, żeby pocałować pień tamtego drzewa – zaproponował biegnąc do przyjaciół. – A potem zrobimy zawody, kto da radę przykucnąć, a potem podnieść się z jedną nogą wyciągniętą do przodu. Łatwo jest tak kucnąć, ale bardzo trudno znowu wstać, nie przewracając się przy tym. Mój tata potrafi tak zrobić, wczoraj mi pokazał.

I zaraz zaczęli ćwiczyć, śmiejąc się i przewracając co chwila, a poważny mały chłopiec patrzył na nich z dezaprobatą.

Nagle rozległ się głośny płacz, który przerwał chłopcom zabawę. Malec rzucił się na ziemię i łkał gorzko. Jednak towarzysze nie przejęli się tym zupełnie.

– Takie małe mazgaje powinny siedzieć w domu – stwierdził któryś.

Tylko Kutbert, który zawsze próbował pomagać młodszym i słabszym od siebie, podbiegł do chłopca i zapytał co się stało.

– To przez ciebie! – wyszlochał chłopiec. – Ci inni mogą sobie robić co chcą, ale Pan wybrał sobie ciebie na swego sługę, żebyś nauczał innych. A ty nie chcesz słuchać!

Kutbert nie odpowiedział. Wydało mu się bardzo dziwne, że podobne słowa wypowiada tak małe dziecko, za małe, żeby biegać i skakać, czy bawić się w inne gry. Skąd wzięły mu się takie pomysły? A ponieważ chłopiec był bardzo nieszczęśliwy, Kutbert pochylił się nad nim i szepnął:

– Nie płacz. Dziś już nie będę się bawił – po czym poklepał malca po głowie i odszedł powoli, mimo że przyjaciele wołali, żeby wracał i przyłączył się do zabawy.

Ta chwila oznaczała tak naprawdę koniec dzieciństwa Kutberta. Od tego dnia porzucił dziecięce zabawy i stał się równie zamyślony i poważny, jak dorośli ludzie, choć nie wiemy niestety, jak spędził kolejne lata. Kiedy znów o nim słyszymy, jest już całkiem dorosły.

Przez całe życie Kutbert kochał wędrować i zapuszczał się wysoko w góry, albo szedł kilometrami brzegiem morza, odwiedzając i nauczając wieśniaków mieszkających w rozrzuconych z rzadka chatach. Na pewno ciężką próbą był dla niego wielki guz, który zrobił mu się na jednym kolanie. Kutbert nie mógł się ani nachylić, ani zgiąć nogi i bez chwili przerwy cierpiał wielki ból. Przez pewien czas starał się jeszcze kuśtykać, ale oczywiście to tylko pogorszyło stan kolana, aż w końcu wszędzie trzeba było go nosić. Zapewne mieszkał wówczas w jakimś klasztorze, gdzie słudzy albo tragarze pomagali mu się poruszać.

Kutbert nienawidził małych, zamkniętych cel, dlatego codziennie słudzy wynosili go na ramionach i sadzali pod drzewem na brzegu puszczy. Pewnego ranka, gdy zasiadł na zwykłym miejscu, z którego rozciągał się widok hen daleko na południe i obserwował rzucające cień na wzgórza i wrzosowiska chmury, ujrzał, że w jego stronę zmierza na białym koniu odziany w białe szaty człowiek. Nieznajomy wstrzymał konia przy Kutbercie, a kiedy mnich nie podniósł się na powitanie, zapytał z uśmiechem, czy nie jest mile widzianym gościem.

– Oczywiście, że jesteś – zapewnił go Kutbert. – I dla mnie i dla wszystkich braci, ale nie mogę wstać na twoje powitanie, choć bardzo bym chciał, ponieważ cierpię na wielką opuchliznę kolana. Badało mnie wielu medyków, ale żaden nie zdołał mnie uleczyć.

– Mam pewną wiedzę w tych sprawach – odparł przybysz zsiadając z konia. – Pozwól mi je obejrzeć.

Po czym ujął kolano Kutberta w obie dłonie i zadał mu kilka pytań.

– Jeśli zrobisz to, co ci każę, wkrótce wyzdrowiejesz – powiedział w końcu. – Zagotuj nieco pszennej mąki w mleku, a potem wyłóż ją na materiał. Kiedy jeszcze będzie gorąca, przyłóż okład do kolana, a w krótkim czasie opuchlizna i ból znikną, zaś noga zupełnie wyzdrowieje. A teraz żegnaj!

To mówiąc tajemniczy przybysz wsiadł na konia i odjechał w kierunku wzgórz, a Kutbert był przekonany, że nawiedził go anioł.

Na południowym brzegu rzeki Tyne stał klasztor. Mnisi, którzy tam mieszkali, wysyłali płaskodenne łodzie i tratwy po drewno z puszczy rosnącej w pobliżu morza, na codzienne potrzeby klasztoru. Zdarzyło się tak, że gdy pewnego razu mała flotylla wróciła z ładunkiem i właśnie miała zostać rozładowana, zerwał się wicher z zachodu i zepchnął ją do morza. Widząc to nieszczęście, mnisi wybiegli z klasztoru nad brzeg rzeki i chcieli wsiąść do łodzi i gonić szybko znikające w oddali tratwy, ale ich łodzie również porwała wichura nim jeszcze zdążyli do nich wsiąść. Wówczas padli na kolana i zaczęli się modlić, choć na drugim brzegu rzeki zebrał się tłum ludzi, którzy kpili i szydzili z nich, że uważają, iż są bardziej święci niż ich sąsiedzi. Ale Kutbert, który stał wśród tego tłumu, powstrzymał złe słowa pytając, czy nie współczują tym, którzy zostali porwani przez rzekę, po czym wezwał wszystkich, by również zaczęli się modlić.

– Nikt się nie będzie za nich modlił, ponieważ odebrali nam nasze stare wierzenia i dali w zamian takie, które są dla nas obce – odparli mu ludzie.

Słysząc ich słowa Kutbert sam padł na ziemię i zaczął się modlić za życie tych, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie. A kiedy tak się modlił, wiatr nagle zmienił kierunek i tratwy znów pojawiły się w górze rzeki. Na ten widok wszyscy zebrani zamilkli i zaraz potem się nawrócili.

Czas mijał. Kutbert postanowił, że porzuci świeckie szaty i laskę, z którą zawsze chodził i zamieszka na stałe w klasztorze, choć przedtem zatrzymywał się tam jedynie na krótko, odpoczywając po swoich podróżach. Dni upływały mu na różnych zajęciach: często pomagał ludziom w potrzebie swoją pracą, czasami pasł owce z pasterzami, czasami siał zboże wraz z chłopami, albo pomagał żniwiarzom zebrać plony.

Pewnej mroźnej zimy, gdy jechał samotnie wygłosić kazanie w odległej wiosce, jego koń zwiesił nagle głowę zupełnie wyczerpany, ponieważ tego dnia przebyli już wiele drogi. Kutbert zaczął się rozglądać za miejscem, gdzie mógłby nakarmić zwierzę i dać mu odpocząć. Niedaleko zauważył jakąś zagrodę, gdzie został powitany z radością. Zaprowadził więc konia do stajni, a potem wszedł do domu i usiadł przy ogniu, ale nie chciał nic zjeść, choć żona gospodarza nalegała, ponieważ Kościół nakazywał, aby tego dnia pościć aż do wieczora. Na próżno kobieta przekonywała go, że jeśli nie zje czegoś teraz, będzie zapewne pościł i jutro, gdyż okolica jest odludna, a domy rozsiane rzadko. Kutbert nie chciał jej słuchać, a gdy pod wieczór jego koń wypoczął, ruszył w dalszą drogę.

Robiło się ciemno, a wokół ciągnęły się ponure wrzosowiska i Kutbert zaczął się już zastanawiać, czy nie przyjdzie mu wraz z koniem spędzić noc pod jakąś skałą, kiedy zauważył nieco na prawo kilka na wpół zrujnowanych chat, w których niegdyś mieszkali pasterze.

– Tam sobie dobrze wypoczniemy – powiedział, po czym zsiadł z konia, przywiązał go do muru i dał mu trochę siana, które przywiał tu wiatr. Ale koń przebył tego dnia długą drogę i był głodny, a siana, które dał mu Kutbert było za mało, żeby zaspokoić jego głód, więc zaczął wyciągać słomę z dachu chaty, a kiedy spadła wreszcie na ziemię, wraz z nią spadł zwinięty kawałek materiału. Kutbert, który śpiewał właśnie psalmy, usłyszał hałas, jakiego narobił koń i obrócił się na chwilę, a kiedy skończył modlitwy, poszedł zobaczyć co to za pakunek ukryto w tak dziwnym miejscu. Ku jego zdumieniu okazało się, że w środku jest pół bochenka gorącego chleba i mięso, a wtedy poczuł nagle, że jest, podobnie jak koń, wyczerpany postem. Jednak po tym cudzie był jeszcze bardziej niż przedtem gotów obywać się bez jedzenia w nakazane dni.

Jakiś czas później Kutbert udał się do klasztoru w Melrose, gdyż, jak wspomnieliśmy wyżej, zapragnął porzucić świat i wstąpić do stanu duchownego, a to za sprawą człowieka, którego uważano za najbardziej świątobliwego w całym królestwie Northumbrii, czyli opata Boisila, na którego cześć nazwano potem miasto St. Boswell. Kutbert pozostał w Melrose kilka lat, choć pewien czas spędził razem z Eatą, który został opatem po śmierci Boisila, w nowym opactwie w Ripon. Z radością powrócił jednak do Melrose i krainy, którą ukochał. Błędem byłoby jednak sądzić, że odtąd mieszkał zamknięty w czterech ścianach i tylko całe dnie się modlił. Nic z tych rzeczy, również i w Melrose podtrzymywał swój stary zwyczaj wizytowania odległych domów i wiosek i nauczania ludzi, z których wielu w głębi duszy było jeszcze poganami. Zdarzało się, że nie bywał w Melrose całymi tygodniami.

Pewnego razu przeorysza z Coldingham w hrabstwie Berwick, poprosiła go, aby przybył do jej klasztoru i wygłosił nauki do niej i jej zakonnic. Nie tracąc ani chwili Kutbert wyruszył w tę daleką drogę i uprzedził opata z Melrose, że jego powrót może opóźnić się o wiele dni. Kiedy przybył do Coldingham, za dnia odwiedzał wzniesione na wybrzeżu chaty rybaków, a w nocy, kiedy zakonnice spały, wykradał się nad morze i siadał na skałach, modląc się w ciszy całymi godzinami.

I zdarzyło się tak, że gdy raz ruszył w nocy ścieżką na wybrzeże, za nim potajemnie skradał się pewien zakonnik, który chciał zobaczyć dokąd udaje się Święty. Kiedy Kutbert zszedł nad samo morze, zakonnik ukrył się w cieniu. Jakież musiało być zdumienie tego człowieka kiedy zobaczył jak Święty wchodzi do wody i idzie przed siebie, aż fale zaczęły mu sięgać po szyję. W tym miejscu trwał aż do świtu, śpiewając głośno na chwałę Pana, a gdy słońce zaczęło wschodzić i zaczął się odpływ, Kutbert padł na kolana na piasek. Wówczas dwie foki, które dotąd siedziały na skale, podpłynęły do niego i zaczęły chuchać na jego zmarznięte stopy i wycierać je do sucha swoim futerkiem. Kutbert pogłaskał je po głowach, dziękował im i błogosławił, a one leżały na piasku i wygrzewały się w promieniach słońca, póki nie zaczął się przypływ, a wtedy wróciły na wysepkę, na której mieszkały.

Kiedy zakonnik zobaczył to wszystko, poczuł ogromny wstyd, że podejrzewał o coś zdrożnego tak świętego człowieka, któremu nawet zwierzęta oferują swe usługi. Jego skrucha była tak wielka, że nogi uginały mu się ze wstydu i ledwie zdołał wrócić do klasztoru. A po porannej modlitwie poszedł do Kutberta i błagał o wybaczenie za swój czyn, pewien, że Święty wie już o wszystkim. Ale w tym się mylił, ponieważ Kutbert, na widok jego zdenerwowania, zapytał łagodnie:

– Co się stało, mój bracie? Za jaki to grzech okazujesz tak wielką skruchę? Czy za to, że mnie szpiegowałeś, kiedy modliłem się nad morzem? Pociesz się, proszę, masz moje wybaczenie, tylko pamiętaj, byś nikomu o tym nie mówił, gdyż nie chcę, żeby mnie uważano za bardziej świętego niż jestem w istocie.

Zakonnik obiecał mu to i otrzymawszy błogosławieństwo powrócił do domu.

Lata mijały szybko. Kutbert nie był już tak silny jak w młodości, a długie wędrówki zaczynały go męczyć, nie chciał jednak, by kto inny zajął jego miejsce, ponieważ ludzie go kochali i oczekiwali jego wizyt.

Pewnego jesiennego poranka ruszył z klasztoru do pewnej odległej wioski, zabierając ze sobą jako towarzysza młodego chłopca. Przewędrowali wiele kilometrów, aż wreszcie zatrzymali się na odpoczynek, ponieważ droga była stroma i trudna.

– Do wioski jeszcze daleko – stwierdził Kutbert. – Powiedz, czy jest tu po drodze jakiś dom, gdzie dostaniemy coś do jedzenia? Pochodzisz stąd, a ja nie znam tych okolic.

A choć to mówił, wiedział doskonale, co się dalej wydarzy.

– Nie znam w okolicy żadnej chaty – odparł chłopiec. – I nie wiem co robić, bo nie zabraliśmy ze sobą prowiantu, a jeśli będziemy pościć, osłabniemy z głodu.

– Nie lękaj się, tylko miej ufność w Bogu – powiedział Kutbert. – Widzisz tego orła, który lata ponad nami? To on nas nakarmi. Ruszajmy więc w dalszą drogę i bądźmy dobrej myśli.

Twarz chłopca rozjaśniła się na te słowa. Szybko poderwał się z ziemi i ruszył dalej u boku Świętego. Wkrótce dotarli do rzeki.

– Patrz! – powiedział Kutbert zatrzymując się i wskazując na skałę znajdującą się przed nimi. – Czy widzisz gdzie usiadł nasz orzeł? Pobiegnij tam proszę i przynieś to, co zesłał nam Bóg.

Chłopiec pobiegł i wrócił niosąc łososia, którego orzeł upolował, a potem ułożył na brzegu rzeki. Łosoś był tak wielki, że chłopiec ledwie mógł go udźwignąć.

– Czemu nie zostawiłeś orłu jego części, mój synu? – spytał Święty swego towarzysza uginającego się pod ciężarem ryby. – Przetnij tego łososia na pół i oddaj orłu to, co mu się należy.

Chłopiec uczynił jak mu kazano, a drugą część ryby zabrali ze sobą i ruszyli dalej, aż zobaczyli chatę. Mieszkająca tam kobieta ugotowała im rybę, a jedzenia było tyle, że starczyło dla wszystkich i jeszcze zostało.

Na przeciwko wybrzeża Northumberlandu znajduje się niewielka wysepka o nazwie Lindisfarne czyli Święta Wyspa, na którą podczas odpływu można przejść pieszo. Właśnie tam, w roku 664, został posłany Kutbert, by na nowo nauczyć zakonników zasad Kościoła i świętego życia, gdyż stali się niedbali i robili na co tylko mieli ochotę. Była to ciężka praca, ponieważ nie tylko nauczał mnichów z Lindisfarne, okolicznych biedaków i bogaczy, którzy ich prześladowali, ale również, jak to miał w zwyczaju już od wczesnej młodości, odwiedzał chorych i ściśle przestrzegał postów, odmawiając sobie wszystkiego, co nie było absolutnie konieczne do życia. Początkowo mnisi z Lindisfarne nie chcieli przestrzegać wprowadzonej przez Kutberta reguły, trzymając się starej (o ile w ogóle przestrzegali jakichś zasad), ale Święty był zbyt mądry, żeby się z nimi spierać. Kiedy widział, że są w złych humorach i gotowi sprawiać kłopoty, spokojnie kończył zebranie, pomijając milczeniem ich naganny sposób zachowania, a na następnym spotkaniu rozpoczynał tę samą dyskusję i powtarzał te same rzeczy, jakby nigdy wcześniej o nich nie wspominał. W końcu ta metoda i jego własny przykład, przekonały mnichów. Przestali się złościć, kiedy budził ich w nocy ze snu, albo przerywał im odpoczynek w południe, a ponieważ nosił habit utkany z surowej owczej wełny, stopniowo porzucali swoje kolorowe szaty i zaczęli się ubierać tak jak on.

Czas mijał, a Kutbert coraz bardziej pragnął zakończyć swe ciężkie prace i poświęcić ostatnie lata, jakie mu pozostały, na troskę o własną duszę. Za zgodą opata na miejsce swego odpoczynku wybrał jedną z siedemnastu małych wysepek leżących na południe od Lindisfarne, a kiedy mnisi zostawili go na maleńkiej plaży, poczuł się zupełnie szczęśliwy – zapewne nawet szczęśliwszy, niż kiedykolwiek wcześniej. Tutaj jego jedynymi towarzyszami były dzikie ptaki, które budowały sobie gniazda na skałach. Wiedział, że nie może już sypiać pod gołym niebem, jak to często czynił w młodości, bo ryzykowałby w ten sposób chorobę, dlatego od razu zaczął kopać sobie w ziemi małą celę o dwóch izbach – jedną przeznaczył na kaplicę, a drugą do mieszkania. Przykrył ziemiankę strzechą ze słomy i otoczył ścianami z kamieni, które zebrał na plaży. Później, bliżej brzegu, zbudował większy dom, gdzie mogli nocować mnisi, przybywający w odwiedziny z Lindisfarne, jeśli nagła burza uniemożliwiła im powrót do klasztoru.

Przez krótki czas po zamieszkaniu na wyspie Farne miał tylko chleb, który przywozili mu mnisi łódką, ale wkrótce doszedł do wniosku, że powinien oszczędzić im tego kłopotu. Poprosił, by zamiast jedzenia przywieźli mu narzędzia i ziarno pszenicy, żeby mógł sam zapewnić sobie chleb. Posiał pszenicę na wiosnę, ale nie wzeszła, zapewne dlatego, że nie odpowiadała jej tutejsza ziemia.

– Przywieźcie mi proszę ziarno jęczmienia – poprosił mnichów, kiedy przybyli z kolejną wizytą. Jęczmień wzeszedł szybko i już wkrótce okazałe kłosy zaczęły kołysać się na wietrze. Zauważyły je ptaki i zlatywały się stadami, żeby wyjadać ziarno, co bardzo rozgniewało Kutberta. Obawiał się, że cały jego trud pójdzie na marne, dlatego przemówił gniewnie do ptaków:

– Uciekajcie złodzieje! Po co tu przylecieliście? Chcecie zbierać to, czego nie posiałyście? Uciekajcie, powiadam wam – a ptaki odleciały trzepocząc głośno skrzydłami, równie szybko jak uciekły osły z ogrodu świętego Antoniego.

Już więcej żaden skrzydlaty złodziejaszek nie próbował ukraść ziarna świętego Kutberta, ale nie był to koniec jego kłopotów z ptakami. Pewnego dnia zobaczył, że dwie wrony, które osiedliły się na jego wyspie, wyciągają słomę z dachu chaty dla mnichów, żeby zbudować sobie gniazdo. Rozzłościł się na nie i zabronił im tykać dachu, ale choć odleciały na chwilę, wróciły do swego zajęcia, gdy tylko uznały, że Święty sobie poszedł. Kutbert właśnie tego się po nich spodziewał, dlatego obserwował je uważnie, a zastawszy znowu na niszczeniu dachu, ukazał im się nagle i nakazał w imię Pana Naszego, by przestały niszczyć strzechę i odleciały, co uczyniły z wielkim smutkiem.

Trzy dni później, kiedy Kutbert pracował w pobliżu strumienia, jedna z wron przysiadła przed nim na kamieniu i rozłożywszy skrzydła skłoniła się dwa razy do ziemi, wydając żałosne krakanie. Święty natychmiast zrozumiał, że prosi o przebaczenie i odparł:

– Przebaczam ci, ptaku, twoje złodziejskie sztuczki. Możesz wrócić, jeśli masz ochotę.

Usłyszawszy to wrona radośnie pomachała skrzydłami i odleciała, w krótkim czasie wracając ze swą partnerką, przy czym obie dźwigały razem wielki kawał słoniny, którą złożyły u stóp Świętego w charakterze podarku.

Tą słoniną Święty natłuszczał potem skórzane kamasze mnichów, którzy go odwiedzali.

W roku 684, wbrew swej woli Kutbert został wybrany na biskupa Lindisfarne, ale kiedy już zgodził się przyjąć to stanowisko, pracował ciężko i z oddaniem dla swoich ludzi. Przedsięwziął wiele podróży i odwiedził wielu świątobliwych ludzi, pojechał nawet do odległego Derwentwater, by zasięgać rady pustelnika, świętego Herberta, którego cela znajdowała się na wyspie na środku jeziora. W tym samym roku w Northumbrii szalała zaraza i wymierały całe miasta i wioski. Niektórzy mnisi bali się zarazić i zamknęli się w klasztorze, ale biskupa widywano przy łóżkach wszystkich chorych, gdzie modlił się i pocieszał cierpiących i umierających.

Ludzie kręcili głowami patrząc na jego znużoną twarz, pełną równocześnie spokoju i radości. Kiedy zaraza wygasła, biskup uznał, że jego trud dobiegł końca i może teraz przekazać obowiązki komu innemu.

Jednak czekało go jeszcze wiele trudu, nim mógł zrezygnować z biskupstwa, objechał też domy i klasztory w swojej diecezji zachęcając ludzi, by zachowali swą wiarę i sprawdzając osobiście, czy wszystko jest tak, jak być powinno.

W tym okresie przeorysza Elfreda poprosiła go, by poświęcił kościół zbudowany właśnie obok jej klasztoru w Whitby, na wybrzeżu hrabstwa York. Była to daleka wyprawa dla kogoś tak słabego jak Kutbert, ale Święty nie wahał się ani chwili, choć przybył na miejsce bardzo wyczerpany. Zebrało się tam wielu mnichów z okolicznych klasztorów, w nadziei, że zobaczą sławnego biskupa, a w dniu konsekracji podano wszystkim kolację w wielkim refektarzu. Kiedy Kutbert dyskutował o kondycji Kościoła na północy i liczbie klasztorów, która wzrosła tak bardzo za jego życia, nagle wypuścił nóż z dłoni i zamilkł, zaś jego twarz pobladła, a oczy wpatrzone były prosto przed siebie. Jego towarzysze rozejrzeli się zdumieni. Czuli, że dzieje się coś, czego nie rozumieją, aż w końcu jeden z księży pochylił się ku przeoryszy i powiedział:

– Zapytaj biskupa, co zobaczył, gdyż wiem, że nie bez powodu ręce trzęsą mu się tak bardzo, że nie może utrzymać noża. Zesłano mu zapewne wizję, która jest ukryta przed naszymi oczami.

Przeorysza dotknęła rękawa biskupa i poprosiła, żeby jej powiedział, czemu przestał jeść, bo, jak powiedziała, „z pewnością coś się stało”. Na co Kutbert odparł z uśmiechem:

– Sądzisz, że mogę jeść bez chwili przerwy? Czas, żeby mój nóż nieco odpoczął!

Ale przeorysza nalegała, a wówczas odrzekł z powagą:

– Widziałem właśnie, jak unoszono do Królestwa Niebieskiego duszę świętego człowieka.

– Skąd pochodził? – zapytała.

– Z waszego klasztoru.

– Ale jak się nazywał?

– To powiesz mi jutro, kiedy będę odprawiać Mszę Świętą – odparł.

Przeorysza, niezbyt zadowolona z jego odpowiedzi, posłała do wielkiego klasztoru z pytaniem, czy ktoś tam umarł.

Kiedy posłaniec przybył na miejsce, stwierdził, że wszyscy żyją i mają się dobrze. Ale ponieważ było już późno, zgodził się zostać na noc. Gdy rankiem wracał do opactwa napotkał grupę ludzi pchających wózek z martwym ciałem pasterza, który codziennie wypędzał na pastwiska owce przeoryszy.

– Kto to jest i jak umarł? – spytał posłaniec.

– Nazywał się Hadwald – odparli ludzie. – Wczoraj w nocy spadł z gałęzi wysokiego drzewa, i wieziemy go pochować.

Kiedy posłaniec to usłyszał, pospieszył do przeoryszy, a ona, zdumiona tak dziwną opowieścią, weszła do kościoła, gdzie biskup celebrował Mszę Świętą.

– Wspomnij księże biskupie w swoich modlitwach mego sługę Hadwalda, który zmarł wczoraj spadając z drzewa – wykrzyknęła, przerywając mu modlitwę.

I w ten sposób spełniło się proroctwo biskupa, że podczas Mszy przeorysza poda mu imię człowieka, które nie zostało mu objawione w wizji.

Nadeszła wreszcie chwila, kiedy Kutbert zakończył swoje prace i mógł zrezygnować ze stanowiska. W pogotowiu czekał już mały stateczek, który miał go odwieźć na wyspę Farne, a na wybrzeżu zebrał się tłum mnichów i biednych ludzi, pragnących go pożegnać.

– Powiedz nam księże biskupie, kiedy do nas wrócisz? – zapytał ktoś.

Biskup zatrzymał się przed wejściem na statek, spojrzał pytającemu w oczy i odparł:

– Kiedy przywieziecie moje ciało, by je pogrzebać.

Po czym odpłynął i nigdy już za życia nie zawitał na Lindisfarne. Przez pierwsze dwa miesiące pobytu na Farne czuł się dobrze i był szczęśliwy, że nic już nie odrywa jego myśli od przyszłego życia, które niebawem miał rozpocząć. Potem nagle zachorował, a kiedy opat z Lindisfarne przybył w odwiedziny, przeraziła go bladość twarzy Świętego. Ale Kutbert traktował swą chorobę lekko, więc opat nie domyślił się, że jest śmiertelna i tylko poprosił o błogosławieństwo. Nie mógł zostać dłużej, gdyż czekało go wiele pilnych spraw na Lindisfarne.

– Jedź w spokoju – powiedział Kutbert. – A kiedy Pan zabierze moją duszę, pochowaj mnie w tym domu, koło kaplicy, po wschodniej stronie krzyża świętego, który tu postawiłem. I wiedz, że po północnej stronie kaplicy, pod darnią, schowałem kamienną trumnę, którą wiele lat temu ofiarował mi opat Cudda, a w niej płótno utkane przez przeoryszę Vercę. Owiń nim moje ciało i umieść w tej trumnie.

– Och ojcze! – wykrzyknął Herfrid. – Nie mogę cię tu zostawić samego, gdy jesteś chory. Pozwól niech zostanie z tobą kilku braci.

– Jeszcze nie – odparł Kutbert. – Ale kiedy Bóg da wam znak, przybądźcie.

Przez pięć dni srożyła się burza, fale wznosiły się wysoko i żadna łódź nie śmiała wypłynąć w morze. Ale kiedy wreszcie opatowi Herfridowi udało się dotrzeć na wyspę, zastał biskupa siedzącego w domu dla mnichów, na wybrzeżu. Nakazawszy braciom wracać na Lindisfarne, opat został opiekować się Świętym, zaś na życzenie Kutberta następnego ranka przybył tu ksiądz i rozmaici zakonnicy, którzy wraz z nim czekali na chwilę, gdy jego dusza odejdzie do Pana.

– Chcę być pochowany tutaj – powtórzył raz jeszcze, na krótko przed śmiercią, ale bracia nie chcieli się zgodzić i jednym głosem błagali, aby pozwolił im zabrać swoje ciało do Lindisfarne, aby spoczęło wśród nich.

Kutbert nie odpowiedział im wprost, tylko po długiej chwili stwierdził.

– Było moim życzeniem spocząć tutaj, gdzie stoczyłem dla Naszego Pana wiele małych bitew i gdzie miałem nadzieję zmartwychwstać i otrzymać koronę prawości. Myślę, że i dla was tak byłoby lepiej, gdyż, jeśli spocznę na Lindisfarne, źli ludzie mogą tam uciekać z lądu i szukać azylu przy moim grobie, a wy będziecie mieć wiele kłopotów z ich panami. Albowiem, choć jestem pokornego serca, wiem doskonale, że nazywają mnie sługą Chrystusa.

Jego słowa były mądre, ale mnisi nie chcieli go słuchać, dlatego w końcu poddał się ich naleganiom. Dał im jednak jeszcze jedną radę:

– Jeśli naprawdę zabierzecie moje ciało na Lindisfarne, pochowajcie mnie w kościele, abyście nie tylko mogli zawsze swobodnie odwiedzać mój grób, ale i, gdy zajdzie taka potrzeba, zamknąć drzwi, aby nie mogli tego czynić inni.

Wielki tłum oczekiwał na łódź, którą przewieziono ciało biskupa na Lindisfarne i towarzyszył mu na miejsce pochówku, które przygotowano koło ołtarza, w kościele pod wezwaniem świętego Piotra. Wiedzieli, że nie ma go już wśród żywych, od wczesnego poranka, ponieważ nim wzeszło słońce, zobaczyli blask dwóch świec, które, jak było uzgodnione, jeden z mnichów zaniósł na najwyższą skałę wyspy Farne i zapalił. Wszyscy wysłuchali opowieści o śmierci Kutberta i bardzo opłakiwali biskupa, zupełnie jakby stracili rodzonego ojca. I tak się w istocie czuli. Przez jedenaście lat ciało Kutberta spoczywało w spokoju w kościele, a potem mnisi poprosili biskupa o zgodę na przeniesienie jego kości do wysokiego grobowca, jaki zbudowali na podłodze samego kościoła. Ale kiedy otworzono trumnę, wszyscy padli zdumieni na kolana, gdyż Święty wyglądał, jakby tylko spał, a wspaniałe szaty liturgiczne, w które odziali jego ciało, zdawały się czyste i nietknięte. Na polecenie biskupa zdjęto te szaty i uznano za relikwie, a Świętego odziano w nowe. W tym stanie ciało zostało złożone w skrzyni i umieszczone w grobowcu stojącym na podłodze kościoła.

Minęło niemal dwieście lat. Północną krainę, gdzie żył niegdyś Kutbert, najechało plemię duńskich piratów, niszcząc wszystko na swej drodze. Ostrzeżono o ich przybyciu mnichów z Lindisfarne, a oni uciekli zabierając ze sobą ciało Świętego i wszystkie relikwie. Oddali je na przechowanie do Chester-le-Street, a kiedy również i to miejsce przestało być bezpieczne, przenieśli je najpierw do Ripon, a potem do Durham. Tu, w 1104 roku, ciało Kutberta umieszczono w nowej katedrze, gdzie leży do dziś. Kronikarz Szymon zapewnia nas, że choć od śmierci Świętego minęło ponad czterysta lat, nadal wyglądał tak, jakby spał.

Jak za życia, tak i po śmierci Kutbert zapewniał ochronę ludziom słabym, ponieważ, zgodnie z jego przepowiednią, przy jego grobie obowiązywało prawo azylu, aż do czasu, gdy król Henryk VIII rozwiązał wszystkie klasztory i zlikwidował podobne przywileje zapominając, że jego własna matka szukała w dzieciństwie azylu w opactwie Westminster. Bez wątpienia, jak ostrzegał przed śmiercią Kutbert, w takich miejscach ukrywało się wielu przestępców, ale częściej dawały one schronienie bezbronnym w czasach, kiedy nie obowiązywało prawo.

Andrew i Lenora Lang

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.