Rozdział dziesiąty. Życie w klasztorze

Ten wspaniały dzień wydawał mi się teraz taki odległy! Przez osiem długich i nużących miesięcy będę musiała jeszcze gorliwiej pracować na moją suknię ślubną, przyozdabiając ją, najlepiej jak tylko potrafię, pięknem modlitwy i ofiary. Próbowałam jednak zachować to rozczarowanie dla siebie. Przecież opóźnienie musiało oznaczać, że Pan Bóg uważał, iż nie jestem godna zaszczytu ślubów zakonnych.

Żeby się pocieszyć, napisałam liścik do Stwórcy: „Już więcej nie będę Cię prosić, żebyś pozwolił mi na śluby zakonne. Poczekam tak długo jak tylko masz ochotę, ale nie mogę pozwolić na to, by moje zjednoczenie z Tobą opóźniło się z mojej winy. Dlatego też całą swoją energię poświęcę na przygotowanie dla siebie sukni, udekorowanej diamentami i drogocennymi kamieniami. Kiedy stwierdzisz, że jest już wystarczająco strojna, jestem pewna, że nic Cię nie powstrzyma i przyjmiesz mnie jako swoją oblubienicę”.

Tygodnie mijały i wkrótce nadszedł 7 września, wigilia moich ślubów zakonnych. Późną nocą wspólnota zgromadziła się, by odmówić jutrznię. Potem klęczałyśmy pogrążone w cichej modlitwie, czekając aż północ zapowie świt wspaniałego dnia. Zakonnice zgromadziły się wokół mnie, błagając Boga, by zesłał mi siłę i łaskę potrzebne do ofiary, którą miałam wkrótce złożyć. W kaplicy było zupełnie cicho i spokojnie. Nagle mój umysł zaczęły drążyć okropne wątpliwości. Może popełniłam błąd w kwestii swojego powołania? Może kanonik Delatroette miał rację, a ja tak naprawdę wcale nie należałam do Karmelu? Może poza klasztorem skuteczniej pomagałabym duszom? Strach zniszczył moją wewnętrzną równowagę. Już dłużej nie byłam w stanie klęczeć i się modlić.

Prawie nieprzytomna, poprosiłam matkę Marię od Aniołów, mistrzynię nowicjatu, żeby wyszła ze mną na chwilę z kaplicy. Byłam tak nieszczęśliwa i przerażona, że nie mogłam oprzeć się potrzebie, by z kimś porozmawiać. Lecz gdy tylko matka Maria od Aniołów wysłuchała mojej opowieści, roześmiała się tylko.

– To szatan – wyjaśniła łagodnie. – Nie chce, byś wiodła święte życie, więc cię kusi i pragnie zniechęcić. Nie martw się, dziecko. To się zdarza nowicjuszkom tuż przed ślubami zakonnymi.

Na te słowa mój niepokój rozpłynął się, a śmiech opiekunki nowicjuszek wydał mi się najsłodszą muzyką na świecie. Całkowicie pocieszona, natychmiast wróciłam do kaplicy.

Następnego dnia złożyłam moje przysięgi, w obecności całej wspólnoty, zgromadzonej w refektarzu. Matka Maria Gonzaga już wcześniej powiedziała mi, żebym poprosiła tego dnia o szczególną łaskę: o wyzdrowienie tatusia. Miałam zanieść tę prośbę wraz z innymi, które ustaliłam leżąc twarzą ku ziemi na podłodze.

Teraz postanowiłam nie prosić Boga o tę łaskę. Choć tak bardzo kochałam ojca i tak bardzo brakowało mi jego odwiedzin, nie chciałam, żeby zaniechał własnego ofiarowania się za dusze. Najwyraźniej wola Boga była taka, żeby spędził ostatnie lata w cierpieniu, a ja nauczyłam się czerpać z tego radość. Często mówiłam siostrom, że upokarzająca choroba taty była naszym wielkim skarbem, i że powinnyśmy być za niego głęboko wdzięczne. Jednakże nie mogłam okazać nieposłuszeństwa wobec przeoryszy i rankiem w dzień moich ślubów wieczystych przypomniało mi się, co mi nakazała. Odmówiłam tę krótką modlitwę: „Mój Boże, spraw, żeby tatuś wyzdrowiał, jeśli taka naprawdę jest Twoja święta wola”.

Potem pomodliłam się za Leonię, której zdrowie okazało się zbyt wątłe, by znieść trudy życia w klasztorze klarysek. Poprosiłam, aby mogła zostać zakonnicą w zgromadzeniu wizytek, a jeśli już nie miała powołania do życia duchownego, żeby zostało jej dane. Złożyłam wiele jeszcze innych próśb, bo nie zniosłabym przeoczenia kogoś w ten radosny dzień, kiedy miałam całkowicie oddać się Bogu.

– Pragnę, żeby wszyscy grzesznicy na ziemi nawrócili się – powiedziałam Panu. – Żeby w czyśćcu nie było już ani jednego skazańca. A jeśli o mnie chodzi… niech spokój mojej duszy nigdy nie zostanie zakłócony przez rzeczy doczesne. Pragnę być niewidoczna i chcę, byś rozdeptywał mnie stopami jak małe ziarenko piasku. Oddaję się Tobie, żebyś doskonale realizował we mnie Twoją świętą wolę, niezakłóconą przez jakiekolwiek przeszkody.

Jaka ja byłam szczęśliwa! Przez cały dzień nosiłam wieniec z róż na białym welonie. Kiedy tej nocy złożyłam go u stóp Najświętszej Panny poczułam, że czas nigdy nie odbierze mi tej radości. Teraz już nie należałam do samej siebie, tylko do Boga. Nadejdą w przyszłości dni, kiedy porazi mnie smutek, kiedy życie będzie wydawało się trudne i bolesne, ale w głębi duszy zachowam spokój. Nic nie ukryłam przed Ojcem Niebieskim, oddałam wszystko. W zamian zobaczy, że posiadłam Jego najcenniejsze dary.

24 września otrzymałam czarny welon. Odbyła się uroczystość, która dopełniła aktu ślubów wieczystych. Miałam nadzieję, że tatuś poczuje się na tyle dobrze, żeby w ten dzień móc przenieść go do klasztoru. Jednak w ostatniej chwili opiekunowie zaczęli się lękać, że silne wzruszenia źle na niego wpłyną. Gorzko płakałam z rozczarowania, chociaż w głębi serca odczuwałam cudowny spokój, pochodzący z przekonania, że wypełniam wolę Boga. Kiedy pierwszy żal przeminął, znalazłam pocieszenie w fakcie, że teraz mogłam złożyć Panu nową ofiarę. Z radością rozważałam dwa zdania, które stały się dla mnie szczególnie cenne:

1. Przybyłam do Karmelu, żeby ratować dusze, a zwłaszcza po to, by modlić się za kapłanów.

2. Wolę ofiarę niż wszelkie ekstazy.

W liście do Celiny, która czuła się samotna i załamana z powodu nieustannej choroby tatusia, próbowałam dodać jej trochę otuchy: „Nie poddawaj się przygnębieniu! Wszystko przemija, kończy się nasze życie doczesne, śmierć także przeminie, a potem już będziemy cieszyć się życiem, prawdziwym życiem, przez nieskończone setki lat, na wieczność”.

Po otrzymaniu przeze mnie czarnego welonu życie w klasztorze toczyło się dalej w swój zwykły, uporządkowany sposób. Pracowałam i modliłam się, przyjmując każdą daną mi godzinę jako pełen mocy krok wiodący do zbawienia mojej własnej duszy, jak i dusz innych ludzi. Nigdy nie brakowało okazji do ofiar, zwłaszcza gdy nadeszła zima i byłam przemarznięta do szpiku kości. Czasami z trudem powstrzymywałam się od szczękania zębami, gdy odmawiałyśmy Oficjum. Nocami drżałam z chłodu tak bardzo, że często nie mogłam spać. Bóg dał mi łaskę, by się nie skarżyć. Przyjmował moje cierpienia, ofiarowywane w zjednoczeniu z męką Syna na Kalwarii. Pomagały duszom, które były zbyt leniwe lub zobojętniałe, by modlić się za siebie.

Na początku roku 1891 przydzielono mi nowy obowiązek. Już nie miałam pracować z Pauliną w refektarzu. Od tej pory musiałam pomagać siostrze zakrystiance: pilnować, by obrusy na ołtarz i stroje kapelana były w dobrym stanie, a święte naczynia gotowe do użycia we właściwym czasie. Jaką ogromną radość przynosiła mi ta nowa praca! Ja, zaledwie osiemnastolatka, otrzymałam pozwolenie na to, by dotykać kielich, w którym spoczywało Ciało i Krew Chrystusa! Uznałam to za wspaniały zaszczyt. Często rozmyślałam o tym, że gdybym była chłopcem, dołożyłabym wszelkich starań, aby zostać księdzem. Co za wspaniałe powołanie, móc codziennie celebrować Świętą Ofiarę! W imię Jezusa Chrystusa oczyszczać biednych grzeszników z ich przewinień!

Później tego samego roku w Lisieux wybuchła epidemia grypy. Ta okropna choroba ślepo uderzała na lewo i prawo, aż w końcu rozpostarła swój mroczny cień nad Karmelem. Siostry kolejno zapadały na grypę i w ciągu kilku dni trzy z nich zmarły, między innymi matka Maria od Aniołów, moja poprzednia mistrzyni nowicjatu. Ja również chorowałam, ale niezbyt poważnie, tak więc byłam w stanie udzielać pomocy innym jako pielęgniarka. Moje dni wypełniała wówczas śmierć i rozpacz, ale okazały się także słodkie, ze względu na pewien nieoczekiwany zaszczyt. Klasztorny kapelan powiedział mi, że każdego ranka mogę przystępować do Komunii w czasie Mszy Świętej.

Codziennie przystępować do Komunii! Często modliłam się o taką łaskę, ale nie spodziewałam się, że przywilej ten zostanie mi przyznany. W dziewiętnastym wieku częsta lub codzienna Komunia Święta nie była zjawiskiem powszechnym, nawet w klasztorach i zakonach. Matka Maria Gonzaga nigdy nie marzyła nawet o tym, by pozwolić swym zakonnicom na tak wyjątkowy przywilej. Jednak teraz, zupełnie niespodziewanie, gdy obok mnie szalała śmierć i cierpienie, przyznano mi ten wielki dar. W dodatku bez żadnych próśb z mojej strony.

Z jakim szczęściem zbliżałam się do świętego stołu! Czy miało znaczenie to, że częstokroć bywałam zmęczona, że modlitwa wydawała się bezowocna? Zapraszałam wszystkich świętych i anioły, by przybyli i w moim sercu śpiewali swoje pieśni miłości. Wydawało mi się, że Nasz Pan byłby zadowolony z takiego radosnego powitania. Ja też mogłam dzielić Jego radość, bez względu na to jak smutna i zatroskana się czułam.

Nawet po zakończeniu epidemii zachowałam przywilej otrzymywania Naszego Pana codziennie. Jednak Matka Maria Gonzaga w końcu zainterweniowała. Uważała, że to nie było właściwe, by ktokolwiek przystępował codziennie do Komunii Świętej, nawet dusza zaprzysiężona Panu Bogu. Jako że nie mogłam się z nią spierać, odmawiałam sobie Komunii, z wyjątkiem szczególnych świąt, kiedy cała wspólnota dostawała zezwolenie na otrzymanie Pana. Potem któregoś dnia złożyłam mojej przełożonej obietnicę, która wyrosła z pewności w mojej duszy.

– Zobaczysz, matko, że sprawię, iż zmienisz zdanie na temat codziennej Komunii Świętej po mojej śmierci.

Matka Maria Gonzaga nie zwróciła na mnie uwagi. Dla niej wciąż byłam dzieckiem, bez doświadczenia ani w sprawach duchowych, ani świeckich. Cóż, zdradzały to moje własne słowa! Miałam tylko dziewiętnaście lat, najwyraźniej cieszyłam się dobrym zdrowiem, a mówiłam o umieraniu! Jednak przeorysza nie traktowała mnie już z surowością, do której przywykłam w poprzednich latach. Czasem nawet zdawała się być zadowolona z moich postępów w zakonie. Wkrótce wyznaczyła mi dwa nowe obowiązki. Miałam zająć się malowaniem. Miałam też próbować pisać wiersze. Paulina już wykazała prawdziwe uzdolnienia w tych dziedzinach. Być może ja też mam podobny talent.

Zabrałam się do tych nowych zadań z ogromną radością. Nie miałam pojęcia o żadnej z tych sztuk, ale wydawało się, że Bóg daje mi niezbędne umiejętności. Święte obrazki, które malowałam, podobały się wszystkim. Paulina była zdumiona, gdyż doskonale wiedziała, że nigdy nie pobierałam lekcji rysunku. W naszej rodzinie to Celina była prawdziwą artystką. Zaczęła się uczyć sztuk plastycznych jako czternastolatka. Teraz miała dwadzieścia trzy lata, i wyjątkowo sprytnie radziła sobie z ołówkiem i pędzlem.

Gdy zajmowałam się nowymi obowiązkami, przypomniałam sobie małą tajemnicę, której nigdy nikomu nie zdradziłam. Dotyczyła lekcji rysunku, których udzielano Celinie. Miałam dziesięć lat, gdy rozpoczęła te lekcje. Pewnego dnia mój zacny ojciec zapytał mnie, czy też chciałabym nauczyć się rysować. Na tę ekscytującą propozycję moje oczy rozbłysły i miałam już powiedzieć „tak”, gdy do rozmowy wtrąciła się Maria.

– Teresa nie ma talentu do rysunku – stwierdziła. – To Celinie lekcje przyniosą korzyść.

Prawdziwym poświęceniem z mojej strony było zachować milczenie, nie krzyczeć żarliwie, że ja też mogłabym uczyć się rysunku! Nigdy nie zapomnę swojej wewnętrznej walki. Jednak dostąpiłam łaski i udało mi się tak dobrze ukryć prawdziwe uczucia, że nikt nigdy nie zgadł, jak gorzko byłam rozczarowana. Miesiące mijały, a moja najdroższa Celina stała się prawdziwą mistrzynią ołówka, podczas gdy ja stałam obok, pogrążona w milczącym zachwycie.

Chociaż nie pobierałam nauki, jak moja siostra, udało mi się namalować fresk na ścianach kapliczki, który podobał się wszystkim. Tworzone przeze mnie hymny i wiersze, dedykowane Naszemu Panu i Jego błogosławionej Matce, także dawały mi poczucie spełnienia. Często proszono mnie o napisanie nowego utworu na jakąś szczególną uroczystość. Niezbyt wiele czasu mogłam poświęcać na pisanie, więc próbowałam przekształcać myśli na rymy, a potem zapamiętać efekt końcowy, gdy zamiatałam podłogę lub wykonywałam inne prace. Potem, gdy miałam kilka minut dla siebie wieczorem, zapisywałam efekty moich wysiłków. Ten system się sprawdzał, a ja czułam głęboką wdzięczność.

Kadencja przeoryszy, matki Marii Gonzagi, dobiegła końca w lutym 1893 roku. Przeprowadzono wybory, by wyłonić nową przełożoną. Najwięcej głosów zdobyła Paulina, siostra Agnieszka od Jezusa. Natychmiast uczyniła Marię Gonzaga mistrzynią nowicjatu. Ku mojemu całkowitemu zdumieniu nowy obowiązek przypadł również mnie. Miałam pomagać Marii Gonzaga w opiece nad nowicjuszkami!

Wiadomość o mojej nowej funkcji ogromnie zdumiała niektóre siostry. Przecież miałam dopiero dwadzieścia lat! Co ja wiedziałam o opiece nad duszami? Nie tak dawno temu sama byłam w nowicjacie.

Paulinie to jednak nie przeszkadzało.

– Mam do ciebie całkowite zaufanie – powiedziała. – Wiem, że mnie nie zawiedziesz.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.