Rozdział dziesiąty. Życie u Świętego Sykstusa

Trzy dni później, podczas kolejnych odwiedzin Dominika u Reginalda, wszystko zostało wyjaśnione. Wizja opisywana przez młodego uczonego pojawiła się ponownie. Tym razem, Dominik też był świadkiem jak Najświętsza Maryja Panna wręczała jego przyjacielowi biały, wełniany szkaplerz, zrozumiał więc wnet, co należy zrobić. Od tamtej pory bracia i siostry Zakonu Kaznodziejów mieli nosić podobny szkaplerz i uznawać go za najświętszą część swej odzieży, ponieważ był to prawdziwy dar Niebios, znak, że Najświętszej Pannie zależy na ich powodzeniu.

– Ty otrzymasz ten święty znak jako pierwszy – obiecał Dominik z radością przyjacielowi. – Niech Pan sprawi byś był zawsze godzien go nosić!

Naturalnie u Świętego Sykstusa zapanowała wielka radość na wieść o uzdrowieniu młodego profesora, nie wspominając o tym jak ucieszyło wszystkich, że Maryja udzieliła osobistego błogosławieństwa Zakonowi Kaznodziejów. W dniu wybranym przez Dominika mnisi odrzucili lniane komże, które dotąd nosili na wełnianych tunikach, i z czcią zastąpili je nowymi szkaplerzami. Od tej pory mieli szczególnie cenić tytuł, jaki nadał im lud – „bracia od Maryi”.

A co z Reginaldem? Po przyjęciu do zakonu, Dominik udzielił mu pozwolenia na kontynuowanie pielgrzymki do Ziemi Świętej, którą młody uczony ślubował ukończyć. Pod koniec roku miał powrócić do Świętego Sykstusa, by kontynuować formację zakonną. Później, jeśli Bóg da, miał udać się do Bolonii, by pomóc założyć kolejne zgromadzenie braci kaznodziejów.

– W tym mieście jest najsłynniejsza szkoła prawa w Europie – rzekł Dominik do siebie żarliwie. – Ileż dobrego może tam zdziałać brat Reginald pośród studentów i nauczycieli!

Jednak, choć serce jego cieszyło się myślą, że wiele bystrych umysłów może za sprawą łaski prosić o przyjęcie do zakonu, Dominik ani na chwilę nie tracił z oczu istniejących problemów. U Świętego Sykstusa przebywało teraz ponad czterdziestu młodych mężczyzn, a każdy gorliwie pragnął zostać bratem kaznodzieją. Ogromnym zadaniem było wyszkolić ich do życia w zakonie, a później odesłać w świat dobrze przygotowanych do dzieła ich życia!

Teraz jednak pojawił się problem nieco innej natury. Młody zakonnik zajmujący się kuchnią w zgromadzeniu przyszedł pewnego dnia do Dominika i oznajmił mu, że spiżarnia jest pusta, a jedyne, co pozostało to odrobina sucharów.

– Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło, ojcze! – wykrzyknął. – Bracia, którzy wychodzą po prośbie zawsze przynosili choć trochę jadła… Chleb, ser, przynajmniej jakieś warzywa. Ale tym razem…

Dominik położył rękę na ramieniu młodziutkiego mnicha.

– Ale tym razem bracia niczego nie przynieśli?

– Właśnie ojcze. I co my teraz zrobimy?

– Cóż, już prawie południe. Myślę, że powinniśmy zadzwonić na obiad.

Po paru minutach mnisi zgromadzili się w refektarzu. Kiedy tylko usiedli przy pustych talerzach, do pomieszczenia weszło dwóch obcych mężczyzn, niosąc mnóstwo bochnów świeżego chleba, które poczęli rozdawać obecnym.

Zgromadzeni sądzili, że przybysze są sługami jakiegoś możnego rodu, zatem przyjęli chleb z wdzięcznością, lecz bez wielkiego zdziwienia. Jednak, gdy młodzieńcy skończyli rozdawać pieczywo, po prostu zniknęli. Wszystkie serca napełniły się trwogą i zdumieniem. Czy to możliwe, że byli tu aniołowie?

– Tak – rzekł Dominik. – Bóg ma wiele dobroci dla tych, którzy Mu ufają!

Wieść o cudzie szybko się rozeszła. Ludzie w każdym wieku, niezależnie od pochodzenia, gromadzili się tłumnie by słuchać kazań Dominika w kościele Świętego Marka i innych rzymskich świątyniach.

– Ojciec Dominik to święty! – mawiali. – Gdy się modli, sami aniołowie z nieba spieszą na pomoc jego zakonowi!

– Racja. Sam jego cień uzdrawia chorych.

Każdy pragnął posiadać relikwię mnicha cudotwórcy, więc kiedy tylko pojawiał się na ulicy, natychmiast rzucał się na niego tłum pragnących zdobyć jakikolwiek drobiazg należący do niego. Nadgorliwi ucinali nawet kawałeczki jego habitu, ku niezadowoleniu braci od Świętego Sykstusa.

– Ojcze, ludzie nie mają prawa cię dotykać, a co dopiero popychać i ciąć twój habit na strzępy – narzekali. – Pozwól, że damy im nauczkę, którą popamiętają na długo!

Dominik uśmiechnął się do swych młodych pomocników. Wielu z nich znakomicie nadawało się do bójki w tłumie.

– Nie – rzekł. – Ludzie nie chcą mi zrobić nic złego. A jeśli ten strzęp wełny pomoże zwrócić ich myśli do Boga, da im miłość i zaufanie do Niego – niech go wezmą.

Tak więc mężczyźni, kobiety i dzieci nadal podążali za Dominikiem gdziekolwiek szedł, błagając o błogosławieństwo i cisnąc się jak najbliżej niego, gdy przemawiał z kazalnicy lub na wolnym powietrzu. Potem dołączali do modlitw i hymnów śpiewanych przez niego z taką żarliwością, jakiej nigdy nie zaznali modląc się w samotności.

Wreszcie pewnego dnia po mieście jak pożar rozniosła się niezwykła wiadomość: ojciec Dominik wskrzesił umarłego! Jedna z jego najwierniejszych zwolenniczek – kobieta o imieniu Gutadona – wróciła do domu z kościoła Świętego Marka gdzie słuchała kazania Dominika, i znalazła swego jedynego syna martwego. Gdy minął pierwszy szok spowodowany rozpaczą, zarządziła przeniesienie martwego ciała do klasztoru Świętego Sykstusa. Tam ubłagała ojca Dominika i…

– Po prostu uczynił znak krzyża, ujął dłoń chłopca i podniósł go na nogi – wyjaśniał brat Tankred tym, których przy tym nie było. – Jak dobrze było widzieć jak ten chłopiec przemówił do matki!

– Ale przecież musiało być coś jeszcze! – wykrzyknął z niedowierzaniem brat Filip, nowo przybyły zakonnik. – Ojciec Dominik musiał chyba zmówić jakąś długą modlitwę? Chociaż jakąś szczególną modlitwę?

Brat Tankred potrząsnął głową.

– Nie, to było bardzo proste. Po prostu zastanawiał się przez chwilę a potem uczynił znak krzyża.

– Powoli, gorliwie, z uśmiechem?

– Tak, dokładnie tak było! – wykrzyknął brat Grzegorz. – Jakby spodziewał się, że stanie się coś dobrego.

Brat Filip zawahał się.

– Ja… ja zwróciłem uwagę jak ojciec Dominik żegna się – rzekł nieśmiało. – Właśnie to mnie do niego przyciągnęło.

Na te słowa nowicjusza, cała grupka popatrzyła po sobie. To prawda! Ojciec Dominik czynił znak krzyża w sposób zupełnie inny niż wszyscy.

– Wydaje się, że… że on coś widzi, kiedy to robi – zauważył po chwili brat Sykstus. – I zastanawia się.

– Tak. A zauważyliście jak często robi to każdego dnia?

– O, dziesiątki razy!

– I zawsze z tą samą troską i uczuciem.

Przez chwilę nikt się nie odzywał, po czym brat Tankred z namysłem zwrócił się do swych towarzyszy.

– A może i my na przyszłość spróbujemy żegnać się znakiem krzyża z prawdziwym oddaniem? – zaproponował. – Wiecie, to może oznaczać, że otrzymamy wiele nowych łask, którymi Pan pragnie nas obdarzyć już od jakiegoś czasu.

– Tak! – krzyknął brat Filip. – Spróbujmy!

Zatem decyzja zapadła. A z biegiem dni, zdumienie, którego przyczyną było wskrzeszenie nieżywego chłopca przez Dominika, ustąpiło miejsca zdumieniu, jakie wywołało w jego pomocnikach nowe spojrzenie na niezwykłą moc czynienia dobra zawartą w prostej modlitwie znanej im od dzieciństwa, lecz nigdy dotąd nie docenianej – w zwykłym znaku krzyża.

– Kiedy wyruszymy nauczać, musimy wszystkim o tym opowiedzieć – zdecydowali. – Tak niewielu ludzi zadaje sobie trud, by robić to we właściwy sposób.

– Tak, to wielka szkoda! Przecież tak łatwo się przeżegnać, nawet starym i chorym ludziom!

– Racja. To łatwe także dla dzieci, nawet tych najmniejszych.

Dla Dominika, oddanie jego pomocników czynności żegnania się znakiem krzyża było łaską towarzyszącą cudowi, który uczynił dla syna Gutadony, i czerpał z niej wiele otuchy. Lecz z biegiem tygodni uświadamiał sobie z niepokojem, że już wkrótce będzie musiał opuścić klasztor Świętego Sykstusa. Założenie klasztoru w Bolonii miało zabrać wiele czasu i wysiłku. Poza tym, powinien wrócić do Francji i sprawdzić, jakie postępy poczyniły tamtejsze zgromadzenia zakonu. No i co z Hiszpanią? Z tego, co wiedział, braciom nie wiodło się tam najlepiej…

– W październiku wyruszam do Bolonii – oznajmił pewnego dnia zakonnikom. – A stamtąd do Paryża i Madrytu.

Ta wiadomość napełniła ich serca smutkiem, choć wszyscy rozumieli, że ojciec Dominik rzeczywiście musiał ruszyć w drogę. Przebywał w Rzymie już od wielu miesięcy, a przecież potrzebowano go także gdzie indziej. Wreszcie pewnego ranka, niedługo przed ustaloną datą odejścia, Dominik stanął twarzą w twarz z dwójką zmartwionych nowicjuszy – braćmi Janem i Albertem. Okazało się, że kilka godzin wcześniej zostali wysłani po prośbie. Nie mieli jednak zupełnie szczęścia! Przez całą drogę natrafili tylko na jedną osobę, która wspomogła ich jałmużną. Była to uboga wdowa z bochenkiem chleba.

– A później spotkaliśmy żebraka, ojcze – powiedział brat Albert z rozpaczą. – Był w strasznym stanie, odziany w łachmany.

– To prawda – wtrącił brat Jan wzdrygając się. – Było to w pobliżu kościoła Świętej Anastazji. Ten żebrak patrzył na nasz bochenek chleba tak tęsknie…

– Oczywiście wyjaśniliśmy mu, że to wszystko, co mamy…

– Ale on wciąż patrzył, a jego historia, którą nam opowiedział, była tak żałosna…

Wreszcie powiedzieliśmy sobie: „Co zrobimy z jednym małym bochenkiem? Oddajmy mu chleb z miłości do Boga”.

– I zrobiliście to?

– Tak, ojcze.

– A teraz nie macie nic?

– Nic, ojcze.

Na chwilę zapadła cisza, po czym Dominik nakazał obu młodzieńcom, by byli dobrej myśli. Pan zaopiekował się nimi w przeszłości, więc i teraz ich nie zawiedzie.

– Idźcie na chwilę do kościoła – powiedział. – Potem zadzwońcie na obiad.

Nowicjusze spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Obiad? Skąd mieli wziąć obiad? Jednak ojciec Dominik nie wyglądał na zmartwionego. Tak naprawdę był dość zadowolony z takiego obrotu spraw…

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.