Rozdział dziesiąty. Wspólnotowość i indywidualizm

Kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł (Mt 16, 25. 26)?

Żadna z zapisanych wypowiedzi Naszego Pana nie ilustruje lepiej niż ta zaskakującego i paradoksalnego sposobu Jego nauczania. Bowiem Ten, który wiedział, co w człowieku się kryje (J 2, 25), który zawsze zabierał głos w najlepiej pojętym interesie człowieka, zamieszkiwał i przemawiał w królestwie prawdy, gdzie paradoksalna natura samego człowieka jest najlepiej widoczna, gdzie jego interesy zdają się kwitnąć jedynie dzięki bezlitosnemu przycinaniu, gdzie wznosi się on na najwyższy poziom swego rozwoju jedynie poprzez samoumartwianie. To jest rzeczywiście lekcja, jaką Chrystus przekazuje w tych słowach. Znaleźć życie to najwyższy cel każdego człowieka i kres, dla którego został stworzony. Jednak można to osiągnąć jedynie poprzez utratę życia z powodu Chrystusa. Indywidualność można zachować jedynie poprzez ofiarę z indywidualizmu. Rozłóżmy tę myśl na mniejsze elementy i rozważmy ją bardziej szczegółowo.

Słyszymy, że katolicy są z gruntu najbardziej samolubnymi ludźmi na całym świecie, ponieważ wszystko co robią, mówią i myślą, jest skierowane i obliczone, na tyle, na ile są „dobrymi katolikami”, na zbawienie własnych dusz. Właśnie to stale pojawia się w ich rozmowach i prawdopodobnie to jest ich główną troską. Jednak z pewnością ze wszystkich metod ta jest najgorsza dla osiągnięcia takiego celu. Nie wyrywa się kwiatów, żeby zobaczyć, jak rosną. Sekretem zdrowia jest bycie go nieświadomym. Z drugiej strony, katolicy niemal nie robią niczego innego. Cały czas badają samych siebie, stale chodząc do spowiedzi, wciąż rozwijając i pielęgnując najmniejsze cnoty. Cała wiedza o kazuistyce, na przykład, nie jest skierowana na nic innego, jak tylko na to – na dokładne zdefiniowanie owych granic, w obrębie których zbawienie duszy jest pewne, a poza którymi jest ono zagrożone. A kazuistyka, jak wszyscy wiemy, ma duszący i znieczulający wpływ na wszystkich, którzy ją studiują. Zobaczcie, jak taki ideał musi, siłą rzeczy, utrudniać prawdziwy rozwój i wzrost duszy. „Nie wolno mi czytać tej książki, jakkolwiek wspaniałej, ponieważ mogłaby być niebezpieczna dla mojej wiary. Nie wolno mi mieszać się w to towarzystwo, jakkolwiek czarujące, ponieważ złe kontakty psują dobre obyczaje”. Co to za życie, które musi być stale kontrolowane i deformowane w ten sposób? Jakie to może być zbawienie, które można zdobyć jedynie poprzez ofiarę z tak wielu rzeczy, które są szlachetne i inspirujące? Prawdziwe życie polega na doświadczeniu, nie na introspekcji, na wychodzeniu z siebie do świata, nie na wycofywaniu się ze świata do wewnątrz. Dlatego przeżyjmy nasze życie bez strachu, zatraćmy się w człowieczeństwie, zapomnijmy o sobie w doświadczeniu, a resztę pozostawmy Bogu!

To tyle z jednej strony, podczas gdy z drugiej słychać niemal dokładnie przeciwną krytykę. Mówi się, że katolicy nie są wystarczającymi indywidualistami. Przeciwnie, na zawsze pogrążają siebie i swą osobowość we wspólnym życiu Kościoła. Nie tylko kontroluje się ich zewnętrzne działania i pilnuje tego co mówią, ale nawet ich sumienia przenika zbiorowe sumienie, a ich myśli powstają w oparciu o sposób myślenia innych. To jest najwyższa ambicja każdego dobrego katolika – być w zgodzie z Kościołem („sentire cum Ecclesia”). Nie tylko działać i mówić, ale nawet myśleć w zgodzie z innymi. Prawdziwe życie człowieka, mówią nam, polega na manifestowaniu własnej indywidualności. Bóg nie uczynił dwóch takich samych ludzi. W każdym pojedynczym przypadku forma została wykonana i zniszczona. Jeśli zatem mamy być tym, czym On chciał, abyśmy byli, musimy wydobyć jak najwięcej z naszej osobowości. Musimy myśleć własnymi myślami, nie innych ludzi, kierować własnym życiem, wyrażać własne poglądy – na tyle, oczywiście, na ile możemy to robić, nie przeszkadzając równorzędnej wolności naszego sąsiada. Raz jeszcze zatem jesteśmy zobowiązani przeżyć nasze życie w pełni. Jednak w tym przypadku nie dlatego, że wszyscy mamy swój udział w tworzeniu wspólnego człowieczeństwa, ale ponieważ go nie mamy!

My katolicy błądzimy zatem z obu powodów i w obu kierunkach. Mylimy się, kiedy stawiamy siebie na pierwszym miejscu i mylimy się, kiedy tego nie robimy. Mylimy się, kiedy angażujemy się w nurt życia i mylimy się, kiedy wycofujemy się z jego wód. Mylimy się, kiedy upieramy się przy naszej osobistej odpowiedzialności i mylimy się, kiedy pragniemy, aby Kościół wziął ją na siebie.

Tutaj zatem rzeczywiście istnieje paradoks, ale taki, który sam Pan wyraźnie podkreśla. Po pierwsze bowiem, na nic innego nie kładł tak często nacisku, jak na najwyższą i wyjątkową wartość zbawienia każdej duszy. Jeśli tego nie osiągniesz, wszystko stracone. Cóż bowiem stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić? (Mk 8, 36) Wszystko inne zatem trzeba poświęcić, jeśli to jedno jest w niebezpieczeństwie. Żadna ludzka własność, jakkolwiek wielka, nie może się z tym równać. Żadna ludzka więź, jakkolwiek święta, nie może przemawiać przeciw temu prawu. Nie tylko domy i ziemia, ale ojciec i matka, i żony, i dzieci muszą zejść na dalszy plan, jeśli tylko życie wieczne jest zagrożone. A jednak, tak czy inaczej, zbawienie można osiągnąć jedynie poprzez stratę. „Ja” może żyć tylko wtedy, kiedy zostanie poddane umartwieniu, może być ocalone jedynie przez wyparcie się siebie. Indywidualność, jak powiedziano, można zachować tylko poprzez utratę indywidualizmu.

Ale nie dotyczy to wyłącznie sfery duchowej. To paradoks, który w pewnym sensie jest prawdziwy na każdej płaszczyźnie życia – obywatelskiej, intelektualnej, artystycznej, ludzkiej. Człowiek, który pragnie, aby jego intelektualne i osobowe zdolności znalazły się na najwyższym poziomie, musi je stale pogrążać, by tak rzec, w nurcie swych współtowarzyszy, nieustannie je wyczerpując, wykorzystując i zużywając. Musi ryzykować i faktycznie w sposób nieunikniony tracić, w bardzo rzeczywistym sensie, swój osobisty punkt widzenia, jeśli ma zyskać punkt widzenia, który jest wart posiadania. Musi być zadowolony, widząc, jak jego teorie i jego myśli są modyfikowane, łączone, zmieniane i niszczone, jeśli jego sposób myślenia ma mieć wartość. Ponieważ, o tyle, o ile wycofa się spomiędzy swych współtowarzyszy w fizyczną i mentalną izolację, o tyle dojdzie do egotystycznego szaleństwa. Nie może wzrastać, dopóki się nie umniejszy. Nie może pozostać sobą, jeśli nie przestanie być sobą.

Tak samo jest w życiu obywatelskim i artystycznym. Obywatel, który naprawdę żyje dla kraju, którego jest członkiem – na przykład człowiek, któremu jego kraj wznosi pomnik – jest zawsze tym, który stracił siebie dla swego narodu, czy zginął w bitwie, czy poświęcił się polityce lub filantropii. A obywatel, który tylko trzymał swoje obywatelstwo dla siebie, który cieszył się wszystkimi przywilejami, jakie mógł otrzymać i nic za nie zapłacił – a już najmniej samego siebie – który, by tak rzec, cały świat zyskał, jednocześnie naprawdę utracił siebie i zostanie zapomniany w rok od swej śmierci. Tak samo z artystą. Człowiek, który sprawił, żeby jego sztuka mu służyła, który wykorzystał ją, powiedzmy, wyłącznie dla pieniędzy, jakie mógł z niej uzyskać, który zamknął ją w obrębie surowych granic, który był jedynie rozważny, uporządkowany i powściągliwy, ten człowiek, w pewnym sensie, ocalił swoje życie. Jednak równocześnie je stracił. Ale człowiek, dla którego sztuka jest pasją, dla którego nic innego nie ma porównywalnej wartości, który zatopił się w swej sztuce, poświęcił jej swoje dni i noce, poświęcił jej wszelkie siły swego istnienia i wszelką energię swego umysłu i ciała, ten człowiek faktycznie stracił siebie. Jednak żyje w swojej sztuce, a ten drugi nie, ocalił siebie w tym sensie, o jakim ten drugi nie ma pojęcia. I dokładnie w takim stopniu, w jakim udało mu się wyrzec samego siebie, tak dalece osiągnął, jak mówimy, nieśmiertelność. Nie ma zatem żadnej sfery życia, w której ten paradoks nie jest prawdziwy. Wielcy historyczni zakochani w romansie, pionierzy nauki, nieśmiertelni na każdym polu, są dokładnie tymi, którzy na niższych poziomach zrealizowali duchowy aforyzm Jezusa Chrystusa.

Zwróćmy się zatem raz jeszcze do Kościoła katolickiego i zobaczmy, w jaki sposób w życiu, które nam oferuje, tak jak w żadnym innym, widoczny jest sposób wypełnienia naszego celu.

Bowiem tylko Kościół wymaga w sferze duchowej ostatecznego i całkowitego wyrzeczenia się siebie. Od strony każdej innej wspólnoty chrześcijańskiej dochodzi wołanie: Zbaw swoją duszę, zaznacz swą indywidualność, podążaj za swym sumieniem, kształtuj swoje opinie, podczas gdy Kościół katolicki, i tylko on, wymaga od swych dzieci ofiary ich intelektu, podporządkowania ich sądu, przenikania ich sumień sumieniem Kościoła i posłuszeństwa ich woli jego najmniejszym nakazom. Kościół bowiem, i tylko on, jest świadom posiadania Boskości, której należy się całkowicie podporządkować dla zbawienia ludzkości. Kościół, jako spójne i zintegrowane Mistyczne Ciało Chrystusa wzywa tych, którzy na niego spoglądają, aby stali się nie tylko jego dziećmi, ale i jego członkami. Nie aby słuchali go tak, jak żołnierze słuchają dowódcy albo obywatele rządu, ale tak, jak ręce, oczy i stopy słuchają mózgu. Kiedy to zrozumiem, zrozumiem też, jak to jest, że zatracając się w Kościele, zbawiam siebie, że tracę jedynie to, co przeszkadza mojemu działaniu, nie to, co je pobudza. Kiedy bowiem moja ręka jest najbardziej sobą? Kiedy jest oddzielona od ciała przez paraliż czy amputację? Czy kiedy, w żywotnej jedności z mózgiem, mając wszystkie włókna w pogotowiu i ożywione wszystkie nerwy, jest posłuszna w każdym geście i przy każdym doznaniu otrzymuje życie nieskończenie bardziej rozległe i doskonalsze, niż to, jakim mogłaby się chwilowo cieszyć będąc niezależną? To prawda, że jej zdolność odczuwania bólu jest większa, kiedy jest tak zjednoczona i że przestałaby cierpieć, gdyby dokonano jej oddzielenia. Jednak równocześnie straciłaby wszystko to, dla czego Bóg ją wykonał i – zachowując siebie – byłaby naprawdę stracona.

Żyję zatem, jak może powiedzieć doskonały katolik, a czego nie może powiedzieć nikt inny, kiedy przestaję być sobą. I już nie ja, ponieważ straciłem swój indywidualizm. Już nie roszczę sobie prawa do żadnego działania we własnym imieniu, już nie domagam się prawa do kształtowania własnych opinii, podążania za własnym sumieniem, z dala od owego sumienia, które przekazuje mi to, co pochodzi od Boga, ani życia moim własnym życiem. Jednak tracąc mój indywidualizm, zyskałem moją indywidualność, ponieważ znalazłem w końcu moje prawdziwe miejsce. Straciłem cały świat? Tak, na tyle, na ile ten świat jest oddzielony od woli Bożej lub wrogo wobec niej nastawiony, ale zyskałem własną duszę i zdobyłem nieśmiertelność. Ponieważ już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus (Ga 2, 20).

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Paradoksy katolicyzmu.