Rozdział dziesiąty. Uciemiężenie przez optymizm

Nie interesują nas tu jednak natura i istnienie arystokracji, ale źródło jej szczególnej potęgi, a także to, dlaczego jest ona ostatnią prawdziwą oligarchią Europy i dlaczego nie widać zbytnio szans na to, byśmy wkrótce doczekali się jej końca. Wyjaśnienie jest proste, chociaż, co dziwne, mało kto je dostrzega. Zwolennicy arystokracji często chwalą ją za to, że zachowuje dawne i gustowne tradycje. Przeciwnicy arystokracji często zarzucają jej trzymanie się okrutnych lub przestarzałych obyczajów. Zarówno jedni jak i drudzy są w błędzie. Mówiąc ogólnie, arystokracja nie zachowuje ani dobrych, ani złych tradycji; nie konserwuje niczego oprócz dziczyzny. Kto by pomyślał o tym, by szukać wśród arystokratów jakiegoś dawnego obyczaju? Równie dobrze można by tam szukać dawnego ubioru. Bożkiem arystokracji nie jest tradycja, ale moda, która jest przeciwieństwem tradycji. Gdyby ktoś chciał odnaleźć staroświeckie norweskie nakrycie głowy, to czy szukałby go w skandynawskim wielkim świecie? Nie, arystokraci nigdy nie mają obyczajów; mają co najwyżej zwyczaje, jak zwierzęta. Obyczaje ma tylko gmin.

Prawdziwa potęga angielskich arystokratów bierze się dokładnie z odwrotności tradycji. Proste wytłumaczenie potęgi naszych wyższych sfer jest takie, że zawsze niezawodnie stawały one po stronie tego, co się nazywa postępem. Zawsze były na czasie, a to dla arystokracji jest całkiem łatwe. Arystokraci są bowiem najlepszym przykładem mentalności, o której właśnie mówiliśmy. Przede wszystkim są tak znudzeni przeszłością i teraźniejszością, że wpatrują się z ogromnym utęsknieniem w przyszłość.

Ale o czymkolwiek wielcy panowie by nie zapominali, to nigdy nie zapominali o tym, że ich sprawą jest popierać to, co nowe; to, o czym najwięcej się mówi wśród profesorów uniwersyteckich lub drobiazgowych finansistów. Dlatego popierali reformację przeciwko Kościołowi, wigów przeciw Stuartom, Baconowską naukę przeciw dawnej filozofii, system przemysłowy przeciw pracownikom oraz (obecnie) zwiększenie władzy państwa przeciw staroświeckim indywidualistom. Krótko mówiąc, bogaci są zawsze nowocześni; to ich rzecz. Ale bezpośredni tego wpływ na kwestię, którą się zajmujemy, jest dość niezwykły.

We wszystkich kłopotach i dylematach, które były udziałem zwykłych Anglików, mówiono im, że z jakiegoś szczególnego powodu ich sytuacja jest bardzo korzystna. Któregoś pięknego poranka obudzili się i odkryli, że publiczne instytucje, które przez osiemset lat służyły im jednocześnie za gospody i świątynie, zostały nagle i brutalnie zlikwidowane, aby zwiększyć prywatne majątki około sześciu lub siedmiu osób. Można by się spodziewać, że ludzi to rozzłości; rzeczywiście tak się stało w wielu miejscach, ale bunt został stłumiony przez żołdactwo. Jednak nie tylko armia utrzymywała spokój. Utrzymywali go też mędrcy; owych sześciu lub siedmiu ludzi, którzy zabrali gospody biednych, powiedziało im, że nie robią tego dla siebie, ale dla religii przyszłości, dla wielkiego świtu protestantyzmu i prawdy. Za każdym więc razem, gdy siedemnastowiecznego arystokratę przyłapano na rozwalaniu płotu chłopa i kradzeniu jego pola, ów arystokrata wskazywał z ożywieniem na twarz Karola I albo Jakuba II (która, być może, miała w tym momencie rozgniewany wyraz) i w ten sposób odwracał uwagę prostego wieśniaka. Wielcy purytańscy lordowie stworzyli republikę i odebrali chłopom ich dotychczasowe prawo do korzystania ze wspólnych gruntów. Ocalili swoich biedniejszych rodaków przed skandalicznym podatkiem na budowę okrętów, pobierając od nich podatek na zakup narzędzi, ale niewątpliwie byli zbyt słabi, żeby te pieniądze przechować. Ten wygodny arystokratyczny zwyczaj uwiecznił świetny dawny angielski wierszyk:

Ścigacie bezwzględnie biedaka,
Co kradnie z łąki cielaka,
Lecz darujecie bydlakowi,
Co kradnie łąkę cielakowi.

Ale tutaj, tak jak w przypadku likwidacji klasztorów, stajemy wobec dziwnego problemu uległości. Jeśli ukradli łąkę cielęciu, to można tylko powiedzieć, że jego właściciel sam był cielęciem, skoro do tego dopuścił. Tak naprawdę jednak przekonywali go, wyjaśniając, że to wszystko jest konieczne, żeby pozbyć się Stuarta. Podobnie w dziewiętnastym wieku wielcy arystokraci, którzy zostali właścicielami kopalń i dyrektorami kolei, zapewniali wszystkich z powagą, że nie kierują się osobistymi pobudkami, ale nowo odkrytym prawem ekonomicznym. Podobnie bogaci politycy naszego pokolenia wprowadzają ustawy odbierające ubogim matkom prawa do opieki nad własnymi dziećmi albo jak gdyby nigdy nic zabraniają swoim dzierżawcom picia piwa w pubach. Ale ta bezczelność nie jest potępiana przez wszystkich (jakby się można było spodziewać) jako oburzający feudalizm. Spotyka się z łagodną naganą jako socjalizm. Arystokraci są bowiem zawsze postępowi; to taka forma wystawnego życia. Przeciągają przyjęcia do coraz późniejszej nocy, bo próbują żyć jutro.

Bezdomność Jonesa

Przyszłość, o której mówiliśmy na początku, była zawsze (przynajmniej w Anglii) sprzymierzeńcem tyranii. Zwykłego Anglika pozbawiano podstępem dotychczasowego dobytku i to zawsze w imię postępu. Niszczyciele opactw zabrali mu chleb, a dali kamień, zapewniając go, że to cenny kamień, biały kamyk wybranych Pańskich. Zabrali mu pierwotne wiejskie życie, a w zamian obiecali złoty wiek pokoju i handlu zainaugurowany w Pałacu Kryształowym (1). A teraz zabierają to, co jeszcze pozostało z jego godności właściciela domu i głowy rodziny, obiecując mu w zamian utopie, które nazywają się (całkiem słusznie) „Wizjami przyszłości” (2) albo „Wieściami znikąd” (3). Tak naprawdę powracamy do głównej cechy, o której już wspominaliśmy. Przeszłość jest wspólna, przyszłość musi być indywidualistyczna. W przeszłości tkwi wszelkie zło demokracji, rozmaitość, przemoc i zwątpienie, ale przyszłość to czysty despotyzm, bo przyszłość to czysty kaprys. Wiem, że wczoraj byłem człowiekiem i głupcem, ale jutro mogę być z łatwością nadczłowiekiem.

Współczesny Anglik jest jednak człowiekiem, którego z takiego czy innego powodu nieustannie pozbawia się domu, w którym zamierzał rozpocząć swoje życie małżeńskie. Ów człowiek (nazwijmy go Jones) zawsze pragnął cudownie zwyczajnych rzeczy. Ożenił się z miłości, wybrał sobie lub zbudował mały dom, dopasowany jak płaszcz; jest gotów zostać pradziadkiem i miejscowym bogiem. Ale właśnie w chwili, kiedy ma się wprowadzić, coś się dzieje nie tak. Jakaś tyrania, osobowa lub polityczna, nagle broni mu wstępu do domu, przez co musi spożywać posiłki w ogrodzie. Przechodzący filozof (jak się całkiem przypadkowo składa, to ten sam człowiek, który go wyeksmitował), zatrzymuje się i elegancko oparty o ogrodzenie wyjaśnia Jonesowi, że teraz jego udziałem jest pełne przygody życie oparte na obfitości natury, które będzie życiem wzniosłej przyszłości. Życie w ogrodzie okazuje się bardziej pełne przygód niż obfite i następnej wiosny Jones musi zamieszkać w nędznych warunkach. Filozof (który go wyeksmitował) zjawia się w jego mieszkaniu, prawdopodobnie po to, by podnieść czynsz, i wyjaśnia mu, że teraz jego udziałem jest prawdziwe, przedsiębiorcze życie; tylko z ekonomicznej walki pomiędzy nim a właścicielką domu może się zrodzić we wspaniałej przyszłości bogactwo narodów. Jones przegrywa tę ekonomiczną walkę i idzie do przytułku. Tak się składa, że filozof, który go eksmitował, właśnie w tym momencie przeprowadza inspekcję przytułku i zapewnia Jonesa, że teraz nareszcie znalazł się w złotej republice będącej celem ludzkości; że znajduje się w równej, naukowej, socjalistycznej społeczności, posiadanej przez państwo i zarządzanej przez państwowych urzędników; społeczności wzniosłej przyszłości.

Widać jednak oznaki tego, że nieracjonalny Jones wciąż śni po nocach o dawnej idei posiadania zwykłego domu. Prosił o tak mało, a dostał tak wiele. Zaoferowano mu jako łapówkę światy i systemy; zaoferowano mu Eden, Utopię i Nowe Jeruzalem, a on chciał tylko domu, którego mu odmówiono.

Taki apolog nie jest wcale przesadą w odniesieniu do faktów angielskiej historii. Bogaci dosłownie wyrzucili biednych ze starego pensjonatu na drogę, mówiąc im krótko, że to droga postępu. Dosłownie narzucili im pracę w fabrykach i współczesny niewolniczy system płac, przez cały czas zapewniając ich, że to jedyna droga do bogactwa i cywilizacji. Tak jak zabrali wieśniakowi klasztorne jedzenie i piwo, mówiąc, że ulice w niebie są wybrukowane złotem, tak zabrali mu później wioskowe jedzenie i piwo, mówiąc, że wybrukowane złotem są ulice w Londynie. Tak jak wszedł do ponurego przedsionka purytanizmu, tak wszedł do ponurego przedsionka industrializmu, słysząc, że każdy z nich to brama przyszłości. Do tej pory przechodził jedynie z więzienia do więzienia, co więcej, do coraz ciemniejszych więzień, bo kalwinizm otwierał jedno okienko na niebo. A teraz mu się mówi, tym samym uczonym i autorytatywnym tonem, aby wszedł do kolejnego mrocznego przedsionka, gdzie musi oddać w niewidoczne ręce swoje dzieci, swój drobny dobytek i wszystkie zwyczaje swoich ojców.

Później zastanowimy się nad tym, czy te ostatnie drzwi są choć trochę bardziej zachęcające niż stare drzwi purytanizmu i industrializmu. Ale nie ulega chyba wątpliwości, że jeśli Anglii zostanie narzucona jakaś forma kolektywizmu, to zostanie ona narzucona, jak wszystko inne, przez wykształconą klasę polityczną ludziom częściowo apatycznym, a częściowo zahipnotyzowanym. Arystokracja będzie tak samo gotowa „zarządzać” kolektywizmem jak przedtem purytanizmem albo manczesteryzmem. Pod pewnymi względami taka scentralizowana władza polityczna jest dla nich siłą rzeczy atrakcyjna. Wcale nie będzie tak trudno, jak sądzą chyba niektórzy naiwni socjaliści, nakłonić wielmożnego pana Matołka, żeby przejął kontrolę nad dostawami mleka i dostawami znaczków – za zwiększoną pensję. Pan Bernard Shaw zauważył, że bogaci działają lepiej niż biedni w radach gminnych, bo są wolni od „finansowej nieśmiałości”. Istotnie, angielska klasa rządząca jest całkowicie wolna od finansowej nieśmiałości. Książę Sussex całkiem chętnie zostanie administratorem Sussex za takie same pieniądze. Sir William Harcourt, typowy arystokrata, ujął to całkiem trafnie: „Jesteśmy (my, czyli arystokracja) teraz wszyscy socjalistami”.

Ale nie to jest zasadniczą sprawą, na której chcę zakończyć. Moja główna teza jest taka, że zarówno industrializm, jak i kolektywizm uznano – słusznie lub nie – za konieczność, a nie za zwykłe ideały lub pragnienia. Nikomu nie podobała się szkoła manchesterska; tolerowano ją jako jedyny sposób wypracowania bogactwa. Nikomu nie podoba się szkoła marksistowska; toleruje się ją jako jedyny sposób zapobiegania biedzie. Nikt w głębi serca nie chce pozbawić wolnego człowieka jego własnego pola albo staruszkę jej własnego ogrodu, tak jak nikt w głębi serca nie chciał bezdusznej walki maszyn. Cel tego rozdziału zostanie osiągnięty w wystarczającym stopniu, jeśli pokaże on, że ta propozycja to również pis aller, rozpaczliwe mniejsze zło – jak abstynencja. Nie zamierzam udowadniać tu, że socjalizm jest trucizną; wystarczy, jeśli stwierdzę, że jest lekarstwem, a nie winem.

Idea własności prywatnej – powszechnej, ale prywatnej; idea rodzin wolnych, ale wciąż rodzin; zacisza domowego – demokratycznego, ale wciąż domowego; idea domu dla każdego – to pozostaje dla ludzkości prawdziwą wizją i magnesem. Świat może przyjąć coś bardziej urzędowego i ogólnego, mniej ludzkiego i serdecznego. Ale świat będzie wtedy jak kobieta o złamanym sercu, która decyduje się na nieszczęśliwe małżeństwo, nie mogąc zawrzeć szczęśliwego. Być może socjalizm jest wybawieniem świata, ale nie jest jego pragnieniem.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Pałac Kryształowy (Crystal Palace) w Londynie wybudowano z okazji Wielkiej Wystawy Światowej, która odbyła się w 1851 roku.

(2) Wizje przyszłości czyli o wpływie rozwoju wiedzy i mechaniki na życie i myśl ludzką (Anticipations of the Reaction of Mechanical and Scientific Progress upon Human Life and Thought) futurystyczna książka H. G. Wellsa (1901).

(3) Wieści znikąd (News from Nowhere) – powieść Williama Morrisa (1890), w której zawarł wizję socjalistycznej utopii.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Co jest złe w świecie.