Rozdział dziesiąty. Tłumacz Pana Boga

Pewnego lutowego wieczora pan Chapdelaine powiedział:

– Drogi są dobre. Mario, jeśli chcesz, pojedziemy w niedzielę do La Pipe, na Mszę Świętą.

– Dobrze, ojcze.

Odpowiedziała jednak tonem zmęczonym, prawie obojętnym, a rodzice wymienili nad jej głową ukradkowe spojrzenia.

Ludzie na wsi nie umierają z powodu miłosnych zawodów ani nie zostają nimi naznaczeni na całe życie. Żyją zbyt blisko natury i bardzo wyraźnie dostrzegają najważniejszą hierarchię rzeczy, które się naprawdę liczą. Być może właśnie dlatego najczęściej unikają wielkich, patetycznych słów, mówiąc „przyjaźń” na „miłość”, „zmartwienie” na „boleść”, pozostawiając radościom i smutkom serca właściwe miejsce i wymiar w życiu obok innych, ważniejszych spraw: codziennej pracy, żniw, przyszłego dostatku.

Maria ani razu nie pomyślała, że jej życie było skończone lub też że świat stał się dla niej przepełnioną boleścią pustynią, bo Franciszek Paradis miał nie wrócić ani na wiosnę, ani już nigdy. Była tylko nieszczęśliwa, i tak długo, jak ból był żywy, nie mogła iść naprzód.

Gdy nadeszła niedziela, pan Chapdelaine wraz z córką od wczesnych rannych godzin zaczęli przygotowania do dwugodzinnej podróży, jaka ich czekała przed dotarciem do Saint-Henri-de-Taillon, gdzie znajdował się kościół. Już przed wpół do ósmej Karol Eugeniusz był zaprzężony; Maria, ubrana w zimowe futro, ściskała w portmonetce listę sprawunków, jaką dała jej matka. Kilka minut później rozbrzmiały dzwonki od uprzęży, a reszta rodziny skupiła się przy małym, kwadratowym okienku i patrzyła na oddalające się sanie.

Przez blisko godzinę koń mógł iść tylko stępa, gdyż zapadał się w śniegu po kolana – tylko Chapdelainowie jeździli tą drogą, sami ją zresztą wytyczyli i uprzątnęli, jednak jeżdżono nią zbyt rzadko, by była ubita i śliska.

Gdy jednak dotarli do bitej drogi, Karol Eugeniusz mógł wesoło puścić się kłusem.

Przejechali przez Honfleur, osadę złożoną z ośmiu rozrzuconych domków, a następnie wjechali w las. Z czasem wzdłuż drogi zaczęły się pojawiać pola i domy. Ciemna linia lasu oddalała się coraz bardziej i wkrótce ich sanie wjechały do miasteczka, gdzie było już sporo innych zaprzęgów, również zmierzających w stronę świątyni.

Od początku nowego roku Maria już trzy razy przyjeżdżała wysłuchać Mszy Świętej w Saint-Henri-de-Taillon, które wciąż jest nazywane przez miejscowych „La Pipe”, jak za czasów pierwszych osadników. Był to dla niej w równym stopniu akt wiary, ale też jedyna możliwa rozrywka, której ojciec starał się często dostarczać dziewczynie, myśląc, iż wspaniała religijna uroczystość i spotykani przy okazji znajomi pomogą złagodzić jej smutek.

Tym razem, gdy Msza Święta się skończyła, zamiast odwiedzić zaprzyjaźnione domy, udali się na plebanię, która już była pełna parafian przybyłych z odległych gospodarstw. Ksiądz jest bowiem nie tylko przewodnikiem sumień swych owieczek, ale także doradcą we wszystkich sprawach, sędzią w sporach i, w rzeczywistości, osobą inną od wszystkich, do której mogą się zwrócić w chwilach zwątpienia.

Proboszcz z Saint-Henri odpowiadał pytającym, niektórym w kilku szybkich słowach, pośrodku ogólnej rozmowy, w której sam brał żywy udział, innym zaś długo radził, w zaciszu drugiego pokoju. Gdy nadeszła kolej Chapdelainów, spojrzał na zegar.

– Najpierw coś zjemy, dobrze? – zaproponował. – Na pewno nabraliście po drodze apetytu, a ja po odśpiewaniu Mszy Świętej zawsze jestem strasznie głodny.

Wybuchnął głośnym śmiechem, ubawiony bardziej niż inni swoim żartem, po czym poprowadził gości do jadalni. Był już tam inny ksiądz, z sąsiedniej parafii, oraz dwóch lub trzech chłopów. Obiad był jedną długą dyskusją rolniczą, przerywaną śmiesznymi historyjkami i plotkami; co jakiś czas któryś z chłopów przypominał sobie gdzie jest i wyrażał jakaś świątobliwą refleksję, którą księża przyjmowali krótkimi skinieniami głową i nieco roztargnionymi „Tak! Tak!”.

Wreszcie obiad dobiegł końca. Niektórzy goście wyszli, jak tylko zaczęto palić fajki. Proboszcz pochwycił spojrzenia pana Chapdelaine’a i wydało się, że o czymś sobie przypomniał. Podniósł się, skinieniem przywołując Marię.

– Chodź tu na chwilkę – powiedział.

Zaprowadził ją do sąsiedniego pokoju, który służył mu za salon i biuro.

Pod ścianą stała mała fisharmonia. Po drugiej stronie znajdował się stół, na którym leżały przeglądy rolnicze, kodeks cywilny i kilka ksiąg oprawionych w czarną skórę. Na ścianie wisiał portret papieża Piusa X, rycina przedstawiająca Świętą Rodzinę, kolorowa plansza, na której były sanie i tłocznie fabrykanta z Quebeku i sporo oficjalnych plakatów z informacjami o pożarach lasów i epidemiach wśród bydła.

– Więc wygląda na to, że zadręczasz się bez większego powodu? – powiedział dość łagodnie, obracając się do Marii.

Spojrzała na niego pokornie, prawie wierząc, że to jego nadprzyrodzona księżowska moc sprawiła, iż odgadł jej zmartwienie, nie będąc o niczym uprzedzonym. On zaś zgarbił się nieco i pochylił nad nią swe chude, chłopskie oblicze. Pod sutanną bowiem krył się człowiek roli: pożółknięta i sucha twarz, uważne oczy, szerokie, kościste ramiona. Nawet jego dłonie, udzielające niebiańskich łask, były dłońmi rolnika, z nabrzmiałymi żyłami pod ogorzałą skórą. Lecz Maria widziała w nim jedynie księdza, proboszcza parafii, najwyraźniej zesłanego przez Boga, by wyjaśnił jej istotę życia i wskazał drogę.

– Usiądź! – rzekł, wskazując dziewczynie krzesło.

Siadła trochę jak uczennica, którą czeka reprymenda, trochę jak kobieta radząca się czarownika w jego jaskini, i czekała z mieszaniną zaufania i strachu, aż nadprzyrodzone moce zaczną działać.

Godzinę później sanie mknęły po ubitym śniegu. Pan Chapdelaine zaczynał pogrążać się w śnie, a wodze powolutku wysuwały mu się z otwartych dłoni.

Raz jeszcze się otrząsnął, podniósł głowę i podjął pełnym głosem kolędę, którą zaintonował, gdy wyjeżdżali z miasteczka:

Adorujmy Go w niebie,

Adorujmy Go na ziemi…

Potem zamilkł, broda coraz bardziej mu opadała na piersi, i jedynym dźwiękiem, jaki było słychać na drodze, było brzęczenie dzwonków od uprzęży.

Maria myślała o słowach księdza.

– Skoro darzyliście się przyjaźnią, to normalne, że się smucisz. Nie byliście jednak „po słowie”, nic nie powiedziałaś rodzicom, on też nie. Więc nie powinnaś się tak umartwiać i pozwalać sobie na cierpienie z powodu chłopca, który w końcu nie był nikim szczególnym, to nie wypada…

Po czym dodał:

– Zamawiać Msze Święte i modlić się za niego, to bardzo dobrze, nic lepszego nie możesz zrobić. Trzy Sumy ze śpiewem i trzy inne, gdy chłopcy wrócą z lasu, jak powiedział twój ojciec, to oczywiście mu pomoże i bardziej się spodoba niż twoje lamenty, gdyż skróci to jego pobyt w czyśćcu. Lecz smucić się bez powodu i wprawiać w przygnębienie cały dom, to nie ma sensu, dobry Bóg tego nie lubi.

Mówiąc to nie wyglądał na pocieszyciela ani doradcę, rozprawiającego o sekretach serca, lecz bardziej na prawnika lub aptekarza wygłaszającego pewne, niezmienne prawdy.

– Dziewczyna taka jak ty, na którą miło popatrzeć, zdrowa, do tego dzielna i gospodarna, powinna najpierw pomagać starym rodzicom, a potem wyjść za mąż i założyć chrześcijańską rodzinę. Nie masz powołania do życia w zakonie? Nie. Więc musisz przestać się zadręczać, bo to grzech i nie wypada, skoro ten młody człowiek nie był twoim narzeczonym. A nasz miłościwy Pan wie co dla nas jest dobre, nie należy się buntować ani skarżyć…

We wszystkim tym, co powiedział ksiądz, jedno zdanie wydawało się Marii mało prawdopodobne: pewność duchownego, że Franciszek Paradis, gdziekolwiek by się nie znajdował, przejmuje się tylko tym, czy odprawia się za niego Msze Święte, a nie interesuje go rozdzierający i czuły ból, jaki po sobie pozostawił. Nie mogła w to uwierzyć. Nie będąc w stanie go sobie wyobrazić po śmierci innym, niż był za życia, wydawało jej się, że wręcz przeciwnie, cieszy go i docenia wielki żal, jaki nieco przedłużał życie miłości, która nie doczeka się spełnienia. No ale skoro ksiądz tak powiedział…

Droga wiła się między ciemnymi drzewami uwięzionymi w śniegu. Wiewiórki, przestraszone szybką jazdą sań i dzwonieniem dzwonków, w kilku skokach czmychały na świerkowe pnie, czepiając się pazurkami kory. Przejmujące zimno płynęło z szarego nieba na białą ziemię, a wiatr palił skórę – był to luty, co w Quebeku oznacza, że wszystkich czekają jeszcze dwa pełne miesiące zimy.

W czasie gdy Karol Eugeniusz biegł kłusem po ubitym śniegu, wioząc dwóch podróżników do ich samotnego domku, Maria, przypominając sobie przykazania proboszcza z Saint-Henri, wypędzała ze swego serca cały żal i smutek tak, jak tylko mogła i tak gorliwie, że musiała odrzucić pokusę pojechania na tańce, wątpliwą rozrywkę, lub na inną zabawę niewątpliwie nieodpowiednią i zakazaną.

Dojechali do siebie, gdy zapadał już zmierzch. Wieczór był niczym innym, jak wolnym gaśnięciem światła. Od rana bowiem niebo miało szarą barwę i nie było widać słońca. Smutek ciążył nad siną ziemią. Sosny i cyprysy nie wyglądały na żyjące drzewa, zaś nagie brzozy zdawały się wątpić w nadejście wiosny. Maria trzęsąc się wyszła z sań, nie poświęcając żadnej uwagi chapnięciom psa ani jego skokom, krzykom dzieci, które wołały ją od progu. Świat wydawał się jej być interesująco pusty, przynajmniej w ten wieczór. Nie było już w niej miłości, zabroniono jej też cierpieć. Weszła szybko do domu bez rozglądania się wokół siebie, doświadczając nowego uczucia, trochę strachu i trochę nienawiści do tej pustej wsi, ciemnego lasu, mrozu, śniegu, i wszystkich rzeczy, wśród których się wychowała i które teraz ją raniły.

cdn.

Louis Hemon

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louis Hemona Dom na polanie. Opowieść o Marii Chapdelaine.