Rozdział dziesiąty. Święty Kolumban – Gołąb Kościoła

Księżniczka Eithne spała, śniąc o letnich dniach i radosnych chwilach, jakie spędziła na ukwieconej łące. Na zewnątrz porywiste zimowe wichry usypywały zaspy na przełęczach gór, a wycie głodnych wilków mieszało się z zawodzeniem wiatru.

W zamku Gartan w górach Donegal zimą było mroźno i ponuro, a księżniczka mogła tylko obserwować wirujące płatki śniegu i szare mgły, które spowijały wzgórza w pełen powagi majestat. Ale wiosną był tu zupełnie inaczej. Eithne widziała wówczas z okna całą dolinę i mogła policzyć małe górskie jeziorka, które błyszczały jak diamenty w zielonej oprawie, a wówczas dochodziła do wniosku, że jest to najpiękniejsze miejsce na ziemi.

W życiu księżniczki tyle było pięknych rzeczy, tyle szczęścia zaznała u boku księcia swego małżonka, że niemal nie było już miejsca na większą radość. A jednak, kiedy leżała uśpiona, zrozumiała, że największe szczęście dopiero zostanie jej dane.

Kiedy śniła o ukwieconych łąkach, wydało jej się, że u boku stoi anioł i wkłada jej w dłonie cudowną szatę, piękniejszą niż wszystko, co dotąd widziała. Cała materia pokryta była delikatnymi, haftowanymi górskimi kwiatami, które są piękniejsze niż wszystkie inne kwiaty, ponieważ rosną najbliżej nieba. Zupełnie jakby kaskadą pąków spadła na tę cudowną szatę tęcza i pokryła ją wzorem ze szkarłatnych, białych i błękitnych płatków.

Przez chwilę anioł pozwolił księżniczce napawać oczy urokiem szaty, a potem bardzo delikatnie wziął ją z powrotem i ręce Eithne zostały puste.

– Czemu tak rychło odbierasz mi tę piękną suknię? – spytała księżniczka wyciągając błagalnie dłonie do anioła i gorzko płacząc.

– Jest to zbyt cenna nagroda, byś mogła ją zachować – brzmiała odpowiedź. A kiedy Eithne wpatrywała się tęsknie w szatę, anioł rozpostarł ją nagle szeroko, a jej przepiękne fałdy spływały coraz dalej i dalej, aż okryły miękko cały kraj.

Wówczas w uszach księżniczki rozległ się niosący pociechę głos anioła. Poprosił, by już się nie smuciła, tylko przygotowała na przybycie synka, którego ześle jej Bóg. Wówczas Eithne zrozumiała, że wizja szaty została jej zesłana jako nauka, że jej syn nie będzie należał tylko do niej, ale również do świata, gdzie potrzebny jest Bogu.

Wkrótce potem istotnie urodził się maleńki książę, a kiedy matka wzięła go w ramiona, jej serce wypełniło się tą samą wielką radością, jak kiedy trzymała w dłoniach szatę anioła. Minęło już ponad pięćdziesiąt lat od czasu, gdy dobry święty Patryk przyniósł światło Chrystusa do Irlandii i większość ludzi była tu chrześcijanami. Rodzice małego księcia dopilnowali by dziecko zostało ochrzczone, a podczas ceremonii w małej kaplicy klanu O’Donnel nadano mu dwa imiona – Crimthann, co znaczy wilk i Colum, co znaczy gołąb.

Być może to jego ojciec, wódz, przez pamięć swych dzikich i odważnych przodków, którzy żyli wśród tych gór, nazwał go wilkiem, ale to z pewnością matka, wspominając swą wizję postanowiła mu nadać łagodniejsze imię.

Od początku nie było wątpliwości, które z tych imion lepiej pasuje do chłopca. Choć był silny i nieustraszony i na tysiące sposobów okazywał, że pochodzi z królewskiego rodu, jednak w jego naturze nie było nic z wilka. Zawsze więc nazywano go Columem, gołębiem, który radował serce swej matki. Jak kwiat, który zwraca się ku światłu, tak i jego serce zdawało się z natury zawsze zwracać ku rzeczom pięknym, czystym i dobrym. Był chętny do nauki i uwielbiał słuchać historii o żołnierzach Chrystusa, którzy walczyli przeciw Złemu i nieśli światło i pokój w dzikie i mroczne miejsca na ziemi. Postanowił, że kiedy dorośnie, również zostanie takim żołnierzem, a tymczasem nie było rzeczy, którą kochałby bardziej, niż wykradać się do kaplicy i brać udział w Mszy świętej odprawianej w imię Pana, któremu pewnego dnia chciał służyć.

Ludzie dziwili się widząc, jak za każdym razem, gdy dzwon wzywa mnichów na modlitwę, chłopiec porzuca zabawę i zwraca radosną i pełną zapału twarz ku kościołowi.

– Powinien się nazywać Columkill, Gołąb Kościoła – powiadali. I stało się tak, że stare irlandzkie imię „Gołąb Kościoła” po raz pierwszy nadano właśnie Kolumbanowi.

Chłopiec uczył się szybko w przyklasztornej szkole, a mnisi mówili między sobą, że ma on prawdziwy dar geniuszu. Natomiast ich przełożony, święty Finnian, dziwił się bardziej dobroci serca niż bystrości w nauce swego ucznia. Podobno powiedział kiedyś, że widziała u boku Kolumbana anioła, który prowadził go i strzegł w drodze. I rzeczywiście, twarz chłopca zawsze miała taki wyraz, jakby czuł przy swym boku obecność Anioła Stróża.

Wkrótce Kolumban wyrósł na mężczyznę i opanował całą mądrość, jaką przechowywano w wielkich klasztorach. A wówczas, silny i zdecydowany, zaczął pracować dla Boga, podróżując po kraju, nauczając i zakładając klasztory i kościoły.

Choć pracował dobrze i całe serce wkładał w swą pracę, nadal jego największym pragnieniem było zanieść Dobrą Nowinę pokoju i dobrej woli pogańskim krajom leżącym poza granicami Irlandii. Wiele razy wypatrywał na morzu cienkiej niebieskiej linii odległych wzgórz, rozmyślając o biednych duszach w Szkocji, które nie znają Bożej miłości ani miłosierdzia.

Lata mijały, a na miejscu zawsze było coraz więcej pracy do wykonania. I dopiero kiedy Kolumban skończył czterdzieści lat, stało się coś, co na zawsze odmieniło jego życie i skierowało do nowej pracy.

Musicie wiedzieć, że Kolumban nade wszystko kochał księgi i uwielbiał je przepisywać, gdyż w owych czasach wszystkie książki pisane były ręcznie. Kolumban był mistrzem w tej pracy, wspaniale dobierał kolory ozdobnej pierwszej litery akapitu, a jego pismo było pewne, równe i czytelne. Nic nie dawało mu większej przyjemności niż otrzymać nową księgę do kopiowania, dlatego z wielką radością przyjął wiadomość, że jego dawny mistrz, święty Finnian ma cudowną kopię Ewangelii i może pozwoli mu ją obejrzeć.

– Mój ojcze – powiedział do starego opata. – Pragnę zobaczyć tę piękną księgę, o której tyle słyszałem. Ludzie powiadają, że w całej Irlandii nie ma drugiej takiej.

– To prawda, mój synu – odparł opat z dumą. – To wyjątkowo piękna kopia, ale ty masz ostrożną rękę i znasz dobrze wartość takiej księgi, dlatego na pewien czas powierzę ci mój skarb.

Uradowany zezwoleniem Kolumban zaniósł ostrożnie księgę do domu, ale im dłużej na nią patrzył, tym bardziej pragnął mieć taką samą. Dlatego w tajemnicy zaczął przygotowywać kopię i dopiero gdy była gotowa, zwrócił cenną księgę świętemu Finnianowi.

Jednakże wkrótce cała sprawa dotarła do uszu opata, który bardzo się rozgniewał na Kolumbana. Zażądał, by mu natychmiast oddał wykonaną kopię.

– Ta kopia jest moja – odparł Kolumban spokojnie. – Skoro jednak uważasz, że należy do ciebie, niech nas rozsądzi król.

Całą sprawę przedstawiono królowi Meathowi, a ten zdecydował, że Kolumban musi oddać księgę.

– Zapisano w starym prawie naszego kraju, że do każdej krowy należy jej cielę, a to oznacza, że do każdej księgi należy jej kopia – wyjaśnił władca swój wyrok.

Jednak przeciw tej decyzji podniósł się wielki krzyk, a członkowie klanu Kolumbana ruszyli w bój przeciw ludziom Meatha. Nim gniew ostygł zdążyło już zginąć kilka tysięcy ludzi.

Gorzko żałując swego postępowania Kolumban udał się do starego księdza Molaise’a i spytał go, co powinien zrobić, by okazać swój smutek. Molaise nakazał mu opuścić kraj, który tak bardzo ukochał, ruszyć przez morze do Szkocji i zdobyć dla Boga tyle dusz wśród tamtejszych pogan, na ile sprowadziła śmierć jego kłótnia z Meathem.

Długie, szare i zimne fale Atlantyku mknęły ku plaży w świetle wczesnego poranka, kiedy dwunastu zasmuconych mężczyzn odbijało od irlandzkiego wybrzeża wyruszając w podróż do dalekiej Szkocji.

Łodzie, zrobione z wikliny pokrytej skórami, były lekkie i podskakiwały wesoło na wierzchołkach długich fal, które na próżno usiłowały je zalać. Jednak serca pasażerów były ciężkie jak kamień. Z wielkim smutkiem patrzyli jak ich ukochany zielony dom znika w oddali, ledwie go dostrzegając przez łzy, które zalewały im oczy. Choć kochali bardzo swój dom, jeszcze bardziej kochali swego mistrza, Kolumbana, dlatego wyruszali wraz z nim na wygnanie.

Kruche łodzie odnajdowały drogę wśród burzy, a serca, choć smutne, pełne były odwagi i nadziei, gdyż ich wiara w Boga i Kolumbana była bardzo silna.

Najpierw wylądowali na Colonsay, a Kolumban wszedł na wzgórze skąd mógł obejrzeć całą wyspę i stwierdzić, czy nadaje się na ich nowy dom.

Wspinał się szybko wśród wrzosów i skał, aż w końcu dotarł na szczyt. Wówczas stanął zupełnie nieruchomo i rozejrzał się uważnie. Tak, ta wyspa była dokładnie takim miejscem, jakiego szukał, skoro nie mógł już dłużej mieszkać w swej ukochanej ojczyźnie. Ale kiedy uniósł oczy i spojrzał z tęsknotą na błękitne morze, serce podskoczyło mu w piersi, gdyż ujrzał w oddali zamglone, błękitne wzgórza Erin. Wówczas westchnął smutno i zszedł na dół, do swych towarzyszy.

– Musimy płynąć dalej – powiedział. – Jeśli tu zostaniemy, nasze serca zawsze wypełniać będzie bolesna tęsknota gdy spojrzymy na morze. Musimy popłynąć w miejsce, z którego nie widać będzie naszych rodzinnych wzgórz.

Ponownie zepchnięto łodzie na morze, a niewielka grupa podróżnych wiosłowała pilnie, póki nie dotarli na maleńką wysepkę Hy czyli Jonę. Stąd nie było widać nawet śladu irlandzkich wzgórz, dlatego postanowili, że właśnie tutaj zbudują swój nowy dom.

Ciepłe majowe słońce ogrzewało wyspę, kiedy wyciągnięto łodzie wysoko na plażę. Promienie słoneczne połyskiwały w głębokim błękicie fal, a błyszczący piasek w małej zatoczce niemal oślepiał swą białością. Morskie ptaki, których spokój zakłócono, krążyły krzycząc głośno nad głowami przybyszów, ale poza nimi nikt nie wyszedł im na spotkanie.

Bardzo szybko rozpoczęto budowę nowego domu. Kolumban, wysoki i silny, o zręcznych dłoniach i bystrym umyśle, sam zaplanował jego budowę i kierował pracą innych. Jak grzyby po deszczu wyrastały coraz to nowe chaty, a na koniec wyrosła też mała kaplica i wreszcie klasztor był gotów. Król tej części kraju, który znał Kolumbana, podarował mu wyspę na własność, nie trzeba się więc było lękać, że ktoś zechce wyrzucić stąd mnichów. Teraz na Jonie, oprócz ptasich okrzyków słychać było również inne dźwięki. Dzwon kaplicy wzywał braci na modlitwę, codziennie rano i wieczorem śpiewano psalmy, a przez cały dzień rozlegały się odgłosy wytężonej i radosnej pracy.

Kiedy już wszystko było gotowe – pola czekały na zbiory, przywiezione z lądu krowy zaczęły dawać mleko i można było zacząć prowadzić normalne życie – Kolumban wyruszył zrealizować swe wielkie zadanie, które planował od tak dawna.

Daleko na północy mieszkał pogański król Brude, władający krajem, gdzie nigdy nie postała jeszcze stopa chrześcijanina. Był to silny i wielki król, który mieszkał w szarym zamku na północy i nie lękał się nikogo, gdyż nie było na świecie armii dość silnej, by stanąć z nim do boju.

Kim zatem byli ci obcy przybysze, którzy tak śmiało zbliżyli się do bram zamku domagając się przyjęcia? Na pewno nie żołnierzami, gdyż nie mieli broni. Nosili szaty z szorstkiego sukna domowej roboty, a ogolone głowy mieli odkryte. A jednak ich zachowanie wskazywało, że nie lękają się niczego, zaś ich przywódca przemawiał głosem przyzwyczajonym do wydawania rozkazów. Jego słowa brzmiały zupełnie jak wezwanie do boju:

– Otwórzcie bramy w imię Chrystusa!

– Nie wpuścimy ich tutaj – przysiągł król. – Ci ludzie to czarnoksiężnicy parający się czarną magią. Zaryglujcie dobrze bramy!

Wówczas ten, który stał na czele przybyszy, czyli sam Kolumban, uniósł wyżej głowę, a mieszkańców zamku ogarnęło zdumienie na widok jasności jaka promieniowała z jego twarzy. Natomiast bracia zakonni poczuli radość i zapał na widok tej światłości, jakby i oni widzieli anioła, który stał u boku Kolumbana i wskazywał mu sposoby działania.

Przez chwilę panowała śmiertelna cisza, a Szkoci czekali w milczeniu na to, co teraz zrobi ten dziwny człowiek. Wreszcie zobaczyli jak powoli unosi rękę i czyni w powietrzu znak krzyża, a wówczas bramy zamku stanęły otworem, jakby otwarła je przed Kolumbanem jakaś niewidzialna dłoń. Nie jako wróg, czy zły czarnoksiężnik, jak obawiał się król, ale raczej jak gołąb niosący gałązkę oliwną Pokoju Bożego ten wielki człowiek wkroczył do szkockiego zamku.

Królewskie serce otwarło się równie szeroko przed tym sługą Bożym, jak stalowe bramy zamku, gdy Kolumban przekazał monarsze dobrą nowinę. Zwycięstwo, którego nie były w stanie wywalczyć żadne ziemskie siły, stało się udziałem nieuzbrojonego Bożego posłańca. Król i wielu jego ludzi zostali ochrzczeni, a nad pogańską cytadelą powiewał teraz sztandar Chrystusa.

Chociaż król został chrześcijaninem, nadal wielu ludzi nienawidziło Kolumbana i jego wyznania. Druidzi, kapłani pogańskiego kultu, bardzo się rozgniewali i na wszelkie sposoby starali się wyrządzić krzywdę temu świętemu człowiekowi, który przyniósł do ich kraju nową religię. Wprost nie mogli znieść widoku ludzi słuchających jego nauk, więc kiedy nadchodziła pora wieczornych modłów i bracia śpiewali hymny, druidzi próbowali zagłuszyć ich śpiew wszczynając okropny hałas. Nie znali jednak prawdziwej siły głosu, który próbowali zagłuszyć. Głośno i czysto wznosiły się hymny śpiewane przez Kolumbana, wezbrane chwałą Pańską, która sprawiała, że słychać je było na wiele mil wokoło. Można było bez trudu rozróżnić każde słowo i to one zagłuszały hałasy czynione przez pogańskich kapłanów unosząc się ku niebu tak wyraźnie i czysto, jak pieśń skowronka.

Wszędzie, gdzie Kolumban wygłaszał kazania i nauczał, budował również mały kościół i zostawiał na miejscu kilku braci, by prowadzili dalej rozpoczętą pracę. I tak w całym kraju powstała sieć kościołów, a światło prawdziwej wiary rozpalało się tu coraz jaśniej.

Ale Kolumban zawsze w końcu wracał na Jonę, którą uważał za swój dom. Tu pracował i modlił się zbierając siły do walki w dobrej sprawie. W swojej celi kopiował księgi, które ukochał, zawsze gotów pomagać wszystkim, którzy zwracali się do niego po radę. Ten wielki Święty był taki uprzejmy i cierpliwy, że nigdy nie tracił cierpliwości, nawet wówczas, gdy goście przerywali mu pracę błahymi pytaniami, a w gorliwości, by go objąć przewracali kałamarz i rozlewali atrament.

Bracia mieszkający w klasztorze zajmowali się nie tylko modlitwami i oddawaniem czci Bogu. Trzeba było przecież zebrać zboże, doglądać krów i dbać o położoną na pobliskiej wyspie farmę fok gdzie dorastały młode foczki.

– Jedźcie teraz na wyspę Mull – nakazał pewnego dnia braciom Kolumban – i na łące w pobliżu morza odszukajcie złodzieja Ere, który w tajemnicy przybył tam wczoraj z wyspy Colonsay. W ciągu dnia chowa się na wydmach pod łodzią. Przeprawił się w sekrecie na naszą farmę, gdzie hodujemy foki, aby napełnić łódź zwierzętami, które okrutnie zamorduje.

W wielkim pośpiechu bracia zakonni wyruszyli w drogę, a kiedy znaleźli Ere schowanego pod łodzią, dokładnie tak, jak powiedział Kolumban, ogarnął ich wielki gniew. Powlekli złodzieja, wcale nie delikatnie, przed oblicze swego pana i z posępnymi minami czekali jaką otrzyma karę.

Ale opat spojrzał tylko smutno pełnymi dobroci oczami na złodzieja.

– Czemu przekraczasz tak często Boski zakaz i kradniesz rzeczy należące do innych ludzi? – zapytał. – Jeśli czegoś ci zbraknie, przyjdź do nas, a otrzymasz wszystko, co będzie ci potrzebne.

Po czym polecił, by złodzieja zaopatrzono w żywność. A Ere stał zawstydzony ze spuszczonymi oczami, ukarany znacznie surowiej niż podejrzewali bracia. Od tego zdarzenia foczki już zawsze były bezpieczne.

Wśród wielu podróżników, którzy przeprawili się na Jonę, by poznać Kolumbana i którzy zatrzymali się w klasztorze, czasami zdarzali się nawet królowie i możni panowie, ale ich przyjazd nie poruszał opata bardziej niż przyjazd jakiegoś biedaka, dla którego zawsze kazał braciom przygotować specjalne przyjęcie. A wśród swych rozlicznych zajęć znajdował czas, by pomagać słabym i bezradnym stworzeniom Bożym. Kiedyś wezwał do swej celi jednego z braci i dał mu takie wskazówki:

– Chcę, żebyś za trzy dni o świcie zasiadł na brzegu morza po zachodniej stronie wyspy i wypatrywał uważnie. O dziewiątej godzinie dnia przybędzie do nas z Irlandii znużony żuraw, przygnany tu nieprzyjaznym wiatrem. Będzie bardzo wyczerpany, więc kiedy wyląduje u twoich stóp, zajmij się nim troskliwie, zanieś go do pobliskiego domu i gość go tam i karm przez trzy dni i trzy noce. Kiedy po trzech dniach odpoczynku żuraw nabierze sił, nie będzie chciał dłużej wśród nas zostać i wróci z powrotem do rodzinnej Irlandii. Nakazuję ci stanowczo wykonać moje zalecenia, gdyż spodziewamy się gościa z naszej ojczyzny.

Brat uczynił wszystko, co mu nakazał Kolumban, a kiedy zupełnie wyczerpany żuraw przybył na wyspę, zaniósł go na rękach w bezpieczne miejsce i opiekował się nim przez trzy dni, póki ptak nie odzyskał sił. Wówczas szczęśliwy żuraw zaczął się gotować do powrotu do ojczyzny, a kiedy wzbił się wysoko w powietrze, z łatwością odszukał drogę powrotną i poleciał prosto do domu, wzmocniony i odświeżony wizytą u Świętego, podobnie jak wiele ludzkich serc, które przybyły tu osłabione i obolałe, a które uleczyło dobre serce Świętego.

Kolumban po latach odwiedził nawet raz czy dwa Irlandię, ale nigdy nie został tam na dłużej, gdyż jego serce związane było przede wszystkim z jego pracą i „wyspą-żołnierzem” która podczas bitwy zawsze stała w pierwszym szeregu.

Pewnego razu, kiedy odwiedził klasztor świętego Cerana w Irlandii, wokół zebrał się tak wielki tłum, że mnisi musieli wznieść wokół Kolumbana drewniany płot, żeby ludzie nie napierali na niego zbyt mocno. W tłumie byli i bogaci i biedni, a wszyscy pragnęli za wszelką cenę dotknąć Świętego i otrzymać jego błogosławieństwo. Był wśród nich również pewien biedny chłopiec, który należał do klasztoru. Można by przypuszczać, że skoro mieszkał wśród dobrych mnichów, na pewno się nauczył, jak zachować czystość i porządek, jak być posłusznym i chętnym, ale on był zupełnie inny. Ręce i twarz miał usmolone, ubranie podarte i brudne, rzadko kiedy robił co mu kazano, a już nigdy nie wykonał żadnej pracy jeśli mógł się od niej wymigać. Dlatego nikt nie chciał wierzyć, że pod warstwą jego nieposłuszeństwa kryje się cokolwiek dobrego, podobnie jak nam trudno jest uwierzyć, że w brzydkiej skorupce ostrygi kryje się piękna perła. A jednak perła tam jest.

Ten chłopiec, który nosił imię Ernene, przeciskał się przez tłum z pustej ciekawości żeby zobaczyć, jak wygląda Święty, ale kiedy spojrzał na tę dobrą starą twarz, natychmiast jego serce wypełniła dzika tęsknota. Bo widzicie, pod jego krnąbrnością zawsze kryło się pragnienie dobra i piękna, a w skrytości ducha marzył o odważnych i szlachetnych czynach i ruszeniu za jakimś wielkim przywódcą. I oto stał przed nim właśnie taki przywódca, o jakim marzył. Ten widok obudził w nim wszystkie dawne pragnienia dobrego i szlachetnego życia. Ale zmiana wydawała mu się taka trudna. Był przecież tylko biednym chłopcem, nie miał dość sił by walczyć przeciw pokusom Złego i żadnej nadziei, że wygra w tej walce. Uznał jednak, że jeśli tylko uda mu się dość zbliżyć do Świętego i dotknąć jego szaty, na pewno cudowna siła jaką posiada ten człowiek przejdzie i na niego.

Skradał się więc za Świętym, podchodząc coraz bliżej, aż w końcu usmolona mała rączka wyciągnęła się i na chwilę chwyciła brzeg sukni Kolumbana. Był to bardzo szybki i nagły ruch, ale Święty był jeszcze szybszy. Obrócił się, złapał chłopca za kark i postawił go przed sobą.

Wokół rozległy się gniewne okrzyki.

– Puść go! – krzyczeli ludzie. – Czemu trzymasz tego nieszczęsnego niegrzecznego chłopca?

Ale nikt nie śmiał wyrwać Świętemu dziecka, zaś Kolumban trzymał je naprawdę mocno.

– Spróbujcie to ścierpieć, moi bracia – powiedział spokojnie. – Ścierpcie to jeszcze tylko przez chwilę. – A potem popatrzył na małą drżącą postać, przerażoną i zawstydzoną. – Mój synu, otwórz usta i wystaw język – polecił nagle.

Chłopiec usłuchał natychmiast. Był gotów wykonać wszystko, co mu ten głos nakaże, nawet jeśli Święty zamierza go ukarać w jakiś niezwykły i straszliwy sposób.

Ale Kolumban dostrzegł błyszczącą perłę ukrytą głęboko w małym, czarnym serduszku dziecka i wiedział o jego tęsknocie za szlachetnymi uczynkami. Z wielką dobrocią uśmiechnął się do przerażonych oczu chłopca i uniósł rękę, ale nie by go uderzyć, tylko pobłogosławić. A potem zwrócił się do mnichów, którzy stali wokoło, w te słowa:

– Choć chłopiec wydaje wam się teraz zły i bezwartościowy, niech nikt nim nie pogardza z tego powodu. Gdyż od tej chwili nie tylko nigdy nie zasłuży na wasz gniew, ale zacznie wam nawet przynosić wielką radość. Codziennie czynić będzie postępy na drodze ku dobru, a dzięki waszej pomocy będą one bardzo szybkie. Co więcej, jego język przemówi słowami Boga i nauczy się wymowności.

I rzeczywiście, całe niedbalstwo, nieposłuszeństwo i próżniactwo opuściło od tej chwili Ernene. Z każdym dniem szybciej znikało zło i brzydota, które kryły perłę tęsknoty za dobrem, a chłopiec wyrósł na jednego z najlepszych i największych sług Bożych w tym klasztorze. Stoczyć musiał wiele bitew nim ostatecznie pokonał Złego, ale jego język, pobłogosławiony przez Kolumbana, nauczył się wypowiadać tylko słowa szczere, uprzejme i czyste i był niczym ster okrętu, który choć wydaje się maleńki, rządzi całym statkiem.

Nie mamy czasu opowiadać o wszystkich cudach i odważnych uczynkach świętego Kolumbana. Nie było chyba takiej rzeczy, której nie potrafiłby zrobić, ponieważ zawsze wierzył, że Bóg odpowie na jego modlitwy. Kiedy jego sługa Diomit umierał, Kolumban ukląkł przy jego łóżku i modlił się o jego życie, a wtedy Bóg mu je zwrócił. A kiedy pewnego dnia bracia wypłynęli w wątłej, krytej skórą łódce na wzburzone morze, to właśnie modlitwy Kolumbana ich ocaliły. Wszyscy z całych sił wybierali wodę, gdy fale przewalały się przez burty łodzi i groziły jej zatopieniem.

– Módl się za nas do Boga – prosili bracia. – To nasza jedyna nadzieja.

Wówczas przemoczony i oślepiony przez wodę Kolumban wyprostował się, wyciągnął ręce ku niebu i zwrócił się w modlitwie do Pana, który dawno, dawno temu, napotkał bardzo podobną burzę, gdy wypłynął w maleńkiej rybackiej łódce wraz ze swymi uczniami. A kiedy się tak modlił, Niebo natychmiast zesłało odpowiedź. Wiatr i fale wiedziały dobrze, kiedy należy okazać posłuszeństwo i nagle „nastała głęboka cisza” (Mt 8, 27).

Podobnie jak jego Pan, Kolumban lubił odludne, spokojne miejsca, gdzie mógł spędzać czas na modlitwie, a najbardziej z takich miejsc ukochał małe wzgórze za klasztorem. Bracia często zastanawiali się, co on tam tak długo robi, a kiedyś nawet jeden z nich z ciekawości wspiął się za nim w tajemnicy na zbocze. Ale widok, który ukazał się jego oczom, zawstydził ciekawskie serce. Ujrzał bowiem, jak modlącego się Kolumbana otaczają ubrani na biało aniołowie, Boży Posłańcy, czekając by zanieść jego modlitwy do tronu Pana. Właśnie dlatego to miejsce do dziś nazywane jest „Wzgórzem Aniołów”.

Mijały lata. Kolumban zestarzał się, a jego ciało zaczęło niedomagać. Wiedział, że jego praca na ziemi niemal dobiegła końca i że kres jego życia jest bliski. Miał cichą nadzieję, że Bóg powoła go do siebie w Wielkanoc, ale ponieważ wiedział, że wówczas radość tego święta obróciłaby się dla braci w smutek, czekał cierpliwie na inną, wybraną przez Boga porę.

Nadszedł czerwiec. O tej porze roku wyspa wyglądała najpiękniej, okryta zieloną trawą i późnowiosennymi kwiatami. Morze niebieściło się pod bezchmurnym niebem, a cała przyroda zdawała się szeptać o życiu i radości. Ale serca mnichów były ciężkie. Codziennie obserwowali ze smutkiem jak ich ukochany opat staje się coraz słabszy, bo oni również wiedzieli, że koniec jest bliski. Kroki Kolumbana stały się teraz powolne i ciężkie. Tylko z najwyższym trudem zdołał dotrzeć do spichlerza, by pobłogosławić zbiory, jak to miał w zwyczaju, a w drodze powrotnej przysiadł na poboczu, gdyż był bardzo znużony. Przechodził wówczas obok biały koń należący do klasztoru a widząc swego pana zatrzymał się i spojrzał nań mądrymi, pełnymi smutku oczami. Wszystkie zwierzęta kochały Kolumbana, a ten koń zawsze słyszał od swego pana tylko dobre słowa i dostał wiele garści ziarna, kiedy codziennie przywoził wiadra z mlekiem do klasztoru.

Dziś jednak nawet on dostrzegł czający się nad Kolumbanem cień śmierci, który zaczął już okrywać odchodzące życie Świętego. Podszedł więc, położył głowę na kolanach Kolumbana i rżał cicho, a oczy miał pełne łez. Diomit chciał odpędzić zwierzę, ale Kolumban mu nie pozwolił.

– Przecież on mnie kocha – powiedział. – Pozwól, niech wypłacze swój smutek na mym sercu. Ty, choć jesteś człowiekiem, nie wiedziałbyś że odchodzę, gdybym ci o tym nie powiedział. Ale temu zwierzęciu sam Stwórca przekazał wieść, że jego pan odchodzi.

Następnie wstał z trudem, uniósł rękę i pobłogosławił konia, który stał przed nim smutno ze spuszczoną głową. Przed powrotem do domu Święty, choć był bardzo znużony, po raz ostatni wspiął się na pagórek, który tak ukochał i spoglądając w dół na klasztor pobłogosławił go słowami, które przechowały się do naszych czasów w starych kronikach.

– Niech to miejsce, choć małe i nędzne, będzie otaczane szacunkiem nie tylko przez królów Szkocji i ich lud, ale również przez władców innych krajów i ich poddanych, oraz przez świętych innych kościołów.

I tak Kolumban udzielił swego ostatniego błogosławieństwa, a jego ziemskie trudy prawie się zakończyły. Pozostało mu jeszcze tylko przepisać kilka ostatnich wersów księgi. Uczynił to wróciwszy do swej chaty.

„A szukającym Pana żadnego dobra nie zabraknie” (Ps 34, 11).

Powoli i starannie zapisał te słowa, i w tym momencie jego praca na ziemi dobiegła końca.

– Tu się zatrzymam – powiedział i odłożył pióro, już na zawsze.

Letni półmrok trwał jeszcze przez dłuższą chwilę, kiedy szkarłatne chorągwie zachodzącego słońca zmieniły powoli barwę na szarą. Potem, jedna po drugiej, zapalały się gwiazdy, a klasztor ogarnęła wielka cisza. Ale kiedy wybiła północ rozdzwonił się głośno dzwon w kaplicy, a wśród chat zaczęło się poruszenie – to bracia gotowali się usłuchać wezwania na modlitwę. Do kaplicy pobiegła wówczas szybko wysoka szara postać i otwarła drzwi. Biegnący za opatem Diomit zatrzymał się i popatrzył zdumiony w okna. Wszystkie wypełniało jaskrawe światło i chwała. Co to mogło oznaczać?

Sługa przyspieszył i otworzył drzwi, ale kiedy wszedł do środka, światłość zgasła i w kaplicy zrobiło się zupełnie ciemno.

– Mój ojcze, mój ojcze, gdzie jesteś? – zawołał macając drogę wyciągniętymi przed siebie, drżącymi rękami. Gdy jego oczy przywykły do ciemności, dostrzegł niewyraźnie postać leżącą cicho i nieruchomo przed ołtarzem. W następnej chwili, gdy reszta braci wbiegła do kościoła niosąc światło, klęczał już u boku Kolumbana i unosił go w ramionach.

Kiedy bracia zebrali się wokół ciała Kolumbana wybuchł wielki płacz, ale wszelkie łkania zamilkły, kiedy spojrzeli w twarz swego umierającego pana. Świeciła z niej nie ziemska radość, ale nieziemskie szczęście, takie samo, jak na twarzach aniołów, których tylko on mógł dostrzec. Diomit, błagając o ostatnie błogosławieństwo, uniósł rękę opata, a dusza Kolumbana odeszła do domu, do Boga.

Bracia uklękli wokoło i odśpiewali wieczorne nabożeństwo, choć ich modły co i raz przerywało łkanie. Wśród nich leżała nieruchoma postać opata, na którego spokojnej i szczęśliwej twarzy nadal widać było ślady anielskiej wizji.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Święta Brygida i wilk króla. Fascynujące opowieści o świętych.