Rozdział dziesiąty. Światło przybywa na Ruś

We właściwym czasie Świętopełk podarował Jackowi Gedanię i wzniesiono tam tymczasowe schronienie, które miało służyć jako klasztor. Wkrótce poświęcono tę budowlę świętemu Mikołajowi i Jacek oznajmił wreszcie to, na co wszyscy tak długo czekali. Tak – nadszedł czas, by opuścić Pomorze!

– Do Prus, ojcze? – zapytał z przejęciem Benedykt. – Czy naprawdę chcesz głosić kazania w tym dzikim kraju?

Jacek spojrzał na Benedykta z życzliwością. Jakiż był z niego dobry młody człowiek! Jak bardzo chciał służyć Bogu, nieważne, za jaką cenę!

– Wydaje mi się, że Prusy bardzo cię interesują, synu.

– O tak, ojcze, zwłaszcza teraz, gdy zobaczyłem trochę Północy i wiem, ile tu jest do zrobienia dla dusz.

Jacek uśmiechnął się.

– Cóż, pójdziesz do Prus, ale jeszcze nie teraz. Czy domyślasz się dlaczego?

Benedykt potrząsnął głową.

– Nie, ojcze. Nie mam najmniejszego pojęcia.

– Nie możesz iść teraz do Prus, bo właśnie mianuję cię przeorem klasztoru w Gdańsku. Uklęknij, bym mógł udzielić ci błogosławieństwa.

Benedykt upadł na kolana, nie do końca wiedząc co robi. Chyba ojciec Jacek nie zamierza powierzyć nowego klasztoru w Gdańsku jemu! Ale po krótkim czasie dotarło do niego, że właśnie tak się stało. Kiedy Jacek wyruszy w nową misjonarską podróż z braćmi Florianem i Godinusem, Benedykt zostanie w Gdańsku. Do niego będzie należało ważne zadanie werbowania zakonników do ewentualnej pracy misyjnej wśród Prusów.

Jacek wiedział oczywiście, że mianując Benedykta przeorem w Gdańsku powierza mu wielkie zadanie, znacznie trudniejsze od tego, jakiego podjął się Herman we Friesach czy Henryk w Ołomuńcu. Choć Pomorze przyjęło wiarę chrześcijańską, tutejsi ludzie nie byli w niej umocnieni. Trudniej będzie znaleźć powołania do życia zakonnego tu, nad Bałtykiem, niż w Austrii czy na Morawach. Jacek wiedział jednak, że modlitwa i ofiara mogą zdziałać cuda. Dlatego na pożegnanie dał Benedyktowi taką radę: oddać się do całkowitej dyspozycji Ojcu niebieskiemu, by działać lub cierpieć zgodnie z Jego wolą. Codziennie ma ponawiać to ofiarowanie. Wtedy nie będzie wątpliwości, że każda praca, jakiej się podejmie, zostanie po stokroć błogosławiona. A gdy nauczy innych młodych mężczyzn, by ofiarowali siebie Bogu, jakże wielkie dobro z tego wyniknie – dla nich samych i dla każdej duszy na Północy!

W kilka dni później Jacek udzielił młodemu przeorowi ostatniego błogosławieństwa i obiecał, że wróci do Gdańska w ciągu dwóch lat. Potem zaczął się przygotowywać z Florianem i Godinusem do drogi na Ruś.

Dwaj młodzi mnisi byli tym naprawdę podekscytowani, bo wiedzieli od dziecka, że wschodni sąsiad Polski jest żyzną niwą dla misjonarzy. Tak, i to wcale nie dlatego, że kraj był pogański. W rzeczywistości Ruś przyjęła chrzest około roku 955.

– Dziś każde miasto ma swoje kościoły i klasztory – wyjaśnił Jacek, gdy wyruszyli w drogę. – Jest tam jednak dla nas praca, bo ruscy biskupi i księża tkwią od pokoleń w błędzie. Jak wielu innych na Wschodzie, zwłaszcza w Turcji i Grecji, przyjmują tylko część nauczania Kościoła. A jeśli kler błądzi, to wierni oczywiście też. Zostali tak dalece sprowadzeni na manowce, że nie rozumieją już, co oznacza słowo „prawda”.

– Wiem o jednym ich błędzie – powiedział Florian. – Księża i wierni nie uważają papieża za następcę Chrystusa na ziemi. Czyż nie jest tak, ojcze?

Jacek skinął głową.

– To jeden z błędów. Ale jest parę innych. Na przykład chrześcijanie na Rusi nie wierzą, że dusze w czyśćcu są oczyszczane ze skazy grzechu, a chleb i wino zmieniają się w Ciało i Krew Chrystusa w chwili, gdy ksiądz wymawia słowa konsekracji. Twierdzą też, że Duch Święty pochodzi tylko od Boga Ojca, a nie także od Syna.

Dwaj młodzi zakonnicy milczeli przez chwilę. Potem spojrzeli uważnie na uwielbianego przeora.

– W jakim mieście zaczniemy pracować dla tych biedaków, ojcze? W Moskwie, czy może w Smoleńsku? Jacek potrząsnął głową. Moskwa i Smoleńsk leżały w północnej Rusi, na podobnej szerokości geograficznej co Gdańsk, a on postanowił jeszcze tam nie iść. Powinni raczej wyruszyć na południowy wschód, do wielkiego miasta Kijowa leżącego prawie tysiąc kilometrów stąd.

– Kijów jest stolicą Rusi, moje dzieci, ośrodkiem kultury i sztuki – wyjaśnił. – Warto spróbować zacząć działać właśnie tam.

W ciągu następnych kilku tygodni Florian i Godinus wiele się dowiedzieli od swego przeora oprócz tego, że chrześcijanie we wschodniej Europie i zachodniej Azji odrzucają zwierzchność papieża. Uświadomili sobie na przykład część ogromu pracy, jaką wykonał w Czechach ojciec Czesław, starszy brat Jacka. Bracia nie widzieli się od ponad siedmiu lat, ale podróżni z Pragi przybywali czasem do Krakowa z najnowszymi wieściami o pracy apostolskiej Czesława.

– Czesław czynił cuda jako przeor klasztoru Świętego Klemensa – powiedział któregoś ranka Jacek. – Dzięki Bogu za to!

Godinus szybko podniósł wzrok.

– Czynił, ojcze? Ale chyba nie stało się nic, co mogłoby mu przeszkodzić w jego dobrym dziele?

Jacek uśmiechnął się.

– Nie powiedziałem wam? Czesław nie jest już w Pradze. W zeszłym roku zostawił klasztor pod opieką ojca Jeremiasza i poszedł do Wrocławia. Teraz głosi kazania w katedrze na specjalne zaproszenie biskupa Wawrzyńca.

Rozmawiali dalej w trójkę i młodzi zakonnicy dowiadywali się coraz więcej o ojcu Czesławie – na przykład o tym, że po przybyciu do Pragi założył nie tylko klasztor Świętego Klemensa dla braci kaznodziejów, lecz także konwent dla mniszek. Wkrótce odkryto jego niezwykłe zdolności jako kierownika duchowego i wiele dobrych dusz oddało się pod jego opiekę. Teraz, gdy osiadł we Wrocławiu, było podobnie. Sam książę śląski Henryk i jego żona Jadwiga zostali jego penitentami.

– Z pewnością o nich słyszeliście? – spytał Jacek.

Florian i Godinus przytaknęli z zapałem. Książę Henryk był jedną z ważniejszych postaci w północnej Europie, a sława księżnej Jadwigi rozciągała się szeroko. Była prawdziwie chrześcijańską żoną i matką, której wszystkie modlitwy i ofiary dla innych zostaną poznane w pełni dopiero w dniu ostatecznym.

Mijały dni, a Jacek i jego towarzysze podążali w stronę Kijowa. Mijając miasta i wsie, zatrzymywali się, by głosić kazania. Zwykle mieli wielu słuchaczy, bo nawet najmniej oświeceni wieśniacy spragnieni byli prawdy. Ludzie ci mieli bardzo ciężkie życie, ponieważ większość z nich była niewolnikami na ziemi swoich panów. Ale gdy słyszeli, jak Jacek mówi o Bogu i niebie, coś się w ich życiu zmieniało. I nie było w tym nic dziwnego – wystarczyło tylko popatrzeć na pocieszenie, jakie przynosił! Na przykład to, że biedny i niepiśmienny człowiek ma takie samo prawo do sprawiedliwości, jak jego sąsiad, który zdobył wykształcenie i pozycję społeczną. Niełatwo ją spotkać w dzisiejszym świecie, ale jakże szczęśliwy jest człowiek, kiedy tak się stanie! A jeśli tyle radości daje sprawiedliwość dla uciskanych, doświadczana z rąk ludzkich, a ile więcej, jeśli pochodzi od Boga. Wtedy jest sprawiedliwością nieskończoną i doskonałą, której nic nie może zniszczyć ani odebrać.

– Gdybym mógł w to uwierzyć, żaden ból nie byłby zbyt ciężki do zniesienia – powiedział pewien młody człowiek do brata Floriana. – Ale skąd mam mieć pewność, że niebo istnieje naprawdę? Że któregoś dnia skończy się wszelka niesprawiedliwość?

Było kilka odpowiedzi na to pytanie, lecz Florian wybrał najprostszą.

– Cóż, poproś Boga, by pomógł ci uwierzyć – powiedział. – Poproś umarłych, wśród których są pewnie twoi zmarli przyjaciele i krewni.

Młody człowiek był zdumiony.

– Umarłych? A co oni mogą zrobić?

– Jeśli umarli w stanie łaski, przebywają teraz w niebie lub w czyśćcu. Są, a przynajmniej będą, święci i doskonale szczęśliwi. Chcą oczywiście, żebyś dzielił z nimi to szczęście. Jeśli poprosisz ich pokornie o łaskę wiary, zdobędą ją dla ciebie swoją modlitwą. Najważniejsze, byś pamiętał o jednym: proś nieustannie. Nigdy się nie poddawaj, nawet jeśli będzie ci się zdawało, że wszystkie modlitwy świata są daremne.

W młodym nieznajomym było coś wzruszającego i Florian modlił się za niego późnym wieczorem bardziej żarliwie niż zwykle. Rozważał wielką prawdę, że wiara w Boga przewyższa wszelkie bogactwo i władzę. Wiarę może mieć dziecko czy bezradny kaleka i czerpać z niej szczęście, którego nie mogą kupić królowie ani pojąć najwięksi uczeni. A gdy to sobie uzmysłowił, zdwoił modlitwy za młodego człowieka, którego spotkał rano, i wszystkie inne dusze na rozległej Północy, spragnione Bożej prawdy.

– Ojcze w niebie, spraw, by każdy w Polsce otrzymał i docenił dar prawdziwej wiary! – modlił się. – Spraw też, by któregoś dnia cały kraj zrozumiał pełne znaczenie Krzyża – to, że jest nie tylko symbolem bólu i poniżenia, lecz również radości i zwycięstwa.

Dochodziła północ, gdy młody zakonnik wstał z kolan, z głową wciąż zaprzątniętą myślą, że dla większości ludzi Krzyż jest przypomnieniem Wielkiego Piątku, a bardzo rzadko Niedzieli Wielkanocnej.

– Nic dziwnego, że próbujemy od niego uciec – powiedział do siebie. – Ja też uciekałem, zanim ojciec Jacek mi tego nie wyjaśnił. Teraz trochę lepiej rozumiem tę wielką tajemnicę: kiedy bez oporu przyjmiemy krzyż, cierpienie, jakie ze sobą niesie, zabarwi się odcieniem prawdziwej radości. Ale gdy będziemy na niego narzekali i starali się go uniknąć, nasze dusze staną się niewolnikami bólu i strachu. Życie zmienia się wtedy w niekończącą się procesję smutnych godzin.

Kiedy Florian szedł, by przyłączyć się do Jacka i Godinusa odmawiających jutrznię i laudesy, uświadomił sobie, że niebo za oknem ożyło nieziemskim pięknem. Potężne kaskady zielonych, błękitnych i białych płomieni wystrzelały z horyzontu we wszystkich kierunkach, oświetlając senną okolicę żywymi barwami.

– Zorza północna! – szepnął z zachwytem. – Czy widziałem w życiu coś równie pięknego?

Tak – aurora borealis, cud natury często spotykany w regionach północnych, zafascynowała Floriana bez reszty. Przed jej promienistym blaskiem uciekały cienie nocy i cały świat zewnętrzny przemienił się teraz w scenerię piękna.

– To tak jak praca ojca Jacka – powiedział następnego ranka Godinusowi. – Przez siedem lat niósł światło prawdziwej wiary do tych mrocznych i pogańskich krajów, przemieniając ludzkie dusze. Ojcowie Herman i Henryk robią to samo – w Austrii i na Morawach.

– Nie zapominaj o ojcu Czesławie i jego pracy w Pradze i Wrocławiu – dodał Godinus. – On też jest światłem dla wielu ludzi. I oczywiście nasz brat Benedykt również zrobi wiele dobrego na Północy.

Florian skinął głową.

– A teraz nasza kolej. My pójdziemy na Ruś. O, mój bracie! Ciekaw jestem, czy nam się uda?

Tak, Włodzimierz Rurykowicz, wielki książę Kijowa, nie ufał nikomu, kto składał hołd Grzegorzowi IX, następcy Honoriusza III na tronie papieża i biskupa Rzymu. Już w dzieciństwie nauczono go uważać prawdziwych katolików, których nazywał „katolikami zachodnimi”, za heretyków, a swoich współwyznawców, błędnie zwanych „katolikami wschodnimi”, za ludzi prawdziwej wiary. Dlatego w sprawach duchowych słuchał patriarchy Konstantynopola, a nie papieża Grzegorza.

Z tego powodu Jacek długo przygotowywał swoich młodych towarzyszy na ewentualność nieżyczliwego przyjęcia w Kijowie, nie wyłączając męczeństwa. Ujrzawszy stolicę po raz pierwszy, upadli więc na kolana i modlili się o siłę i odwagę. Dopiero wtedy pomyśleli o tym, by popatrzeć na piękne miasto, które wyrastało majestatycznie tarasami nad Dnieprem, na tle ciemnego i tajemniczego lasu. Ale gdy przyglądali się wspaniałej stolicy Rusi, w sercu każdego z nich pojawiło się to samo przeświadczenie. Złote kopuły czterystu kościołów Kijowa i smukłe wieże wyrastające z licznych klasztorów były raczej symbolem błędu, a nie zaproszeniem, by cieszyć się kunsztem artystów, którzy je stworzyli.

– Chodźcie, nie możemy dłużej zwlekać – powiedział stanowczo Jacek. – Czeka nas tu sporo trudnej pracy misyjnej.

To była prawda. Trzej mnisi z niemałym trudem uzyskali posłuchanie u wielkiego księcia Włodzimierza. Kiedy do niego doszło, okazało się, że odmawia im stanowczo zgody na głoszenie kazań w mieście.

– Ale my chcemy tylko mówić o Bogu – wyjaśnił szybko Jacek. – Czemu się temu sprzeciwiasz, wasza wysokość, kiedy sam jesteś chrześcijaninem?

Oczy Włodzimierza zwęziły się.

– Sprzeciwiam się, bo przychodzicie z Rzymu, od samego papieża – odrzekł chłodno. – Tu, na Rusi, nie chcemy mieć z nim nic wspólnego. Wybaczcie mi, że mówię tak otwarcie, ale nie mogę was przyjąć w Kijowie, wielebni ojcowie. Proponuję, byście poszli nauczać gdzie indziej – i to jak najszybciej!

Po tych słowach wielki książę wstał, zebrał swe królewskie szaty i ukłonił się gościom. Potem odwrócił się i znikł w tajemnym przejściu za wspaniałym tronem. Natychmiast pojawiło się sześciu uzbrojonych strażników, by odprowadzić mnichów do bram pałacu. Ale gdy szli w niekończącej się procesji od jednego wyłożonego dywanami pokoju do drugiego, w drzwiach jednego z nich pojawiła się niespodziewanie jedenastoletnia dziewczynka. Była ubrana w sukienkę z jasnoniebieskiego aksamitu, a na ciemnych włosach miała małą złotą koronę. Z pewnością była ważną osobą w pałacu królewskim, bo strażnicy zatrzymali się przed nią jak na komendę i pokłonili się do samej ziemi.

W czasie tego nieprzewidzianego postoju Florian i Godinus przyjrzeli się małej nieznajomej. Prawdziwa księżniczka! I taka piękna! A jednak Jacek czuł, że w urodzie dziecka jest jakaś skaza. Jego współczujące serce mówiło mu, że różni się od innych dziewczynek w jej wieku. Och, nie! Ciemne oczy, które na niego podniosła, miały pusty wyraz, właściwy dla osoby niewidomej od urodzenia.

Sławny krakowski kaznodzieja podszedł do małej księżniczki. Uśmiechał się tkliwie, kładąc w geście błogosławieństwa rękę na jej niewidzących oczach.

– Otrzymaj to, czego pragniesz najbardziej, dziecko – szepnął. – W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.