Rozdział dziesiąty. Serwulus, Siedmiu śpiących z Efezu, Swithun

Serwulus

Dawno, dawno temu był sobie żebrak imieniem Serwulus, który przesiadywał codziennie na schodach kościoła Świętego Klemensa, czy to deszcz czy słońce, śnieg czy słota. Siedział tam, wyglądając jak kupka podartych ubrań i pokrzywionych kości, i zbierał, co ludzie mu rzucali.

Nie żebrał z powodu lenistwa i braku chęci do pracy, lecz dlatego, że nie mógł robić nic innego. Urodził się bowiem kaleką. Nie mógł chodzić, stać, obracać głową ani się pochylać. Nie potrafił nawet samodzielnie jeść i bardzo go to krępowało. Wyobraź sobie, że musisz prosić kogoś, aby szybko otarł ci sos ze spaghetti z podbródka, zanim zacznie kapać.

Serwulus zastanawiał się, czemu taki się urodził. Kochał Pana Boga całym sercem i chciałby służyć mu silnym ciałem, wykonywać różne polecenia, grać z dziećmi w piłkę, uprawiać warzywa, nastawiać wino. O tym wszystkim, co inni czynią bez zastanowienia, co przychodzi im tak łatwo jak oddychanie, on mógł tylko marzyć.

Nie skarżył się, gdy codziennie rano matka i brat zostawiali go na schodach kościoła. Wiedział, że dzięki temu im nie przeszkadza i mogą zająć się swoją pracą, nie martwiąc się o niego. Pomyślał, że skoro potrafi być tylko żebrakiem, to będzie starał się być jak najlepszym.

Codziennie wieczorem sortował rzeczy, które wyżebrał, i zostawiał sobie tylko to, czego danego dnia potrzebował. Resztę – czerstwe pączki, banany, zupę grochową co miała dziewięć dni, ogórki kiszone, drewno na opał, czosnek lub cokolwiek innego, co akurat dostał – rozdawał innym żebrakom. Każdy z nich wracał do domu z jakimś podarunkiem od Serwulusa.

Podczas dnia śpiewał radosne pieśni pochwalne, aby rozpogodzić przyjaciół. Czasami przyłączali się do niego i śpiewali tak beztrosko i wesoło, że gołębie zlatywały z dzwonnicy, aby zawtórować im gruchaniem.

I tak wyglądało życie Serwulusa. Gdy przybyło mu lat, nie zastanawiał się już, po co żyje. Wiedział, że poprzez niego Bóg chce ukazać, że każdy jest dla Stwórcy ważny i ma specjalne miejsce na ziemi, czy to na tronie czy na schodach kościoła, gdzie śpiewa z gołębiami.

Następnym razem, kiedy zaczniesz się skarżyć, że uderzyłeś się w palec u nogi lub sparzyłeś w język, pomyśl o Serwulusie. Nigdy nie pozbył się bólu i nie mógł liczyć na to, że następnego dnia poczuje się lepiej. Być może gdyby poprosił Pana Boga o cud i wyzdrowienie, aby mógł jeździć na rowerze, grać na flecie lub jeść samodzielnie spagetti, Stwórca odparłby: „Ależ oczywiście, Serwulusie!”.

Serwulus jednak tego nie zrobił. Zaakceptował natomiast siebie takim, jakim jest, nie narzekając, nie biadoląc, ani też nie próbując wzbudzać w ludziach litości. Robił wszystko, co mógł, aby chwalić Pana Boga – samodzielnie.

Po latach poczuł, że nadchodzi pora rozpocząć nowe życie w niebie. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie wstanie, przeciągnie się i dotknie gwiazd.

Kiedy na schody kościoła Świętego Klemensa spadł śnieg, Serwulus poprosił swoich przyjaciół, aby zaśpiewali razem z nim ostatnią litanię do Matki Bożej, Zimowej Róży. Gdy śpiewali, rozległ się trzepot skrzydeł i setki aniołów spłynęły z nieba niczym konfetti, by im zawtórować.

Pieśń wzniosła się pod niebiosa, a zapach róży zmieszał z wonią świeżego śniegu, kiedy anioły spłynęły na dół, a potem uniosły Serwulusa w ramionach i zabrały go ze sobą do nieba.

Gdy rozbrzmiała ostatnia nuta, zniknęły wraz z Serwulusem z widoku. Jedynie na miejscu, gdzie kiedyś siadywał, zostało kilka białych płatków róż.

Siedmiu śpiących z Efezu

Dawno, dawno temu w Efezie żyło sobie siedmiu braci o imionach Maksymian, Malchus, Marcjan, Dionizy, Serapion, Konstantyn i Jan. Rodzice nazwali ostatniego syna Janem, gdyż byli już zmęczeni wypowiadaniem imion pozostałych chłopców i brakowało im tchu, kiedy przywoływali ich do zmywania naczyń po kolacji. Uważali, że imię Jan jest ładne i krótkie i w dodatku brzmi, jakby miało na końcu wykrzyknik.

Bracia żyli ze sobą w zgodzie. Chodzili na ryby, grali w szklane kule i opowiadali dowcipy, aż pokładali się ze śmiechu. Czasami spierali się o to, czyja kolej na zmywanie naczyń lub karmienie kur, ale przeważnie darzyli się sympatią i lubili ze sobą przebywać. Wiedliby szczęśliwe i pełne radości życie, gdyby nie fakt, że byli chrześcijanami.

Wiedzieli, że podążanie za naukami Chrystusa to dla nich jedyny sposób bytowania, ale w tamtych czasach wyznawanie wiary chrześcijańskiej wiązało się z ryzykiem. Każdy dzień mógłby być ich ostatnim, ponieważ cesarz Decjusz nienawidził chrześcijan. Uznawał ich za wrogów, prześladował, a kiedy kogoś wytropił, skazywał go na śmierć.

Dlatego też wszyscy członkowie rodziny doceniali każdą chwilę i wiedzieli, ile dla siebie znaczą. Żyli jednak w ciągłym napięciu. Gdy ktoś z nich nagle krzyknął lub upuścił jakieś naczynie, inni aż podskakiwali do góry. Nie bali się umrzeć w imię Chrystusa, ale byli bardzo młodzi, pełni ludzkich uczuć i pragnęli cieszyć się życiem na ziemi tak długo, jak się da.

Do Decjusza dotarły w końcu wieści o rodzinie (trudno było jej nie zauważyć). Wysłał szpiegów, by się dowiedzieli, czy to chrześcijanie, tak jak podejrzewał. A ponieważ bracia byli otwarci i przyjaźni wobec wszystkich, niechcący wyjawili szpiegom, że są chrześcijanami, a ci szybko donieśli o tym Decjuszowi.

Cesarz wysłał do domu braci legion żołnierzy z rozkazem, aby przywiedli całą rodzinę na miejski rynek, gdzie miała odbyć się publiczna egzekucja.

Wcześniej jednak matce pojawił się we śnie anioł i ostrzegł przed niebezpieczeństwem. Chcąc uchronić bliskich, musiała wysłać ich gdzieś daleko. Szybko obudziła dzieci i kazała im uciec w góry do jaskini, którą znała z dzieciństwa. Uściskali się mocno i ucałowali szybko na pożegnanie, po czym bracia wzięli trochę jedzenia i odzieży i wyruszyli w ciemną noc.

Niemal świtało, kiedy wreszcie dotarli do groty, dobrze ukrytej pośród krzaków jeżyn i winorośli. Była ciemna, zimna i wilgotna, ale postanowili się w niej zadomowić. Zrobili materace z gałęzi i trawy, posypali ziemię dziką miętą i liśćmi paproci, aby ładnie pachniało.

Pewnie w lecie byłoby tam przyjemniej, ale bracia mieli nadzieję, że nie będą musieli zostać w jaskini na zimę.

– Przypomnijcie sobie, co mówił Nasz Pan – rzekł Dionizy. – Nie martwmy się, co będziemy jutro jedli i w co się odziejemy. Cieszmy się z tego, co mamy, i że udało nam się uciec przed Decjuszem.

Po kilku dniach zaczęli mieć już dosyć jedzenia jagód, szczawiu, porów i twardych zielonych jabłek. Maksymian, najstarszy z braci, postanowił iść do miasta w przebraniu żebraka i zdobyć trochę prawdziwego jedzenia. I tak też uczynił – przyniósł bochenek czerstwego, włoskiego chleba, trochę miękkich fig i cztery ogórki. Bracia ucieszyli się ogromnie, choć Konstantyn żałował, że nie ma choć trochę koziego sera do chleba.

Po posiłku Maksymian wyjawił im złe wieści. Dowiedział się, że Decjusz wpadł w furię z powodu ich ucieczki i żołnierze nadal przeczesują góry w poszukiwaniu braci. Cesarz podobno tak się rozzłościł, że zabił nawet strażników, którzy powrócili z wieścią o tym, że nie zdołali ująć zbiegów.

– Rzeczywiście jest wściekły – rzekł Marcjan, najbardziej bojaźliwy z braci. – Maks, czy mamy jakąś szansę?

– Jasne – odparł Maksymian pogodnie – mamy szansę, jeśli taka jest wola Boga. Czemu mielibyśmy obawiać się kogokolwiek, mając Pana Boga po swojej stronie? Spójrz na to jedzenie… To on nam je zesłał. Jak możesz wątpić w Jego moc?

Marcjan wiedział, że Bóg musi być dobry, gdyż sprawił, iż to Maksymian był najstarszym z braci, a nie Marcjan. Tego wieczora modlili się razem, prosząc Pana Boga o ukojenie stroskanych serc. Przestali martwić się o jutro i obawiać Decjusza. W nocy anioły zesłały im w snach piękne wizje ciepłych posiłków, roześmianego ojca i matki całującej ich czule na dobranoc.

Decjusz wraz z grupą żołnierzy dotarli w nocy na górę i odnaleźli kryjówkę braci. Zamiast zabić ich od razu, cesarz wymyślił okrutny i sprytny sposób pozbycia się chłopców. Ostrożnie i po cichu, aby ich nie obudzić, żołnierze przyciągnęli wielki głaz i zagrodzili wejście do jaskini. Zamknęli je szczelnie, aby bracia udusili się z braku powietrza lub zmarli z głodu. Decjusz uśmiechnął się zadowolony. Wreszcie pozbył się tych chrześcijan na zawsze!

Minęło wiele lat, a dokładnie trzysta sześćdziesiąt dwa. Decjusz i cesarze, którzy po nim nastali, dawno obrócili się w pył. Nie prześladowano już chrześcijan, a cesarzem był Teodozjusz, człowiek zacny i sprawiedliwy. Efez stał się dużym miastem, a zabudowania sięgały teraz aż po wzgórza. Na większości terenów na zboczach powstały gospodarstwa rolne.

Jeden z wieśniaków kupił część góry porośniętej głogiem i jeżynami, gdzie tu i tam znajdowały się niewielkie jaskinie. Świetne miejsce do wypasania kóz, pomyślał, przechadzając się pewnego razu po okolicy.

I wtedy natrafił na głaz, zarośnięty teraz niemal całkowicie dziką winoroślą, którym przed laty Decjusz kazał zakryć wejście do groty.

Poruszył skałą, a ta zaczęła się kruszyć.

– Cóż to takiego? – pomyślał. Zaczął odłupywać głaz ostrym kamieniem i powoli go poluzował, odsłaniając nieco wejście do groty. Pchał, ciągnął i szarpał, aż wreszcie odsunął głaz zupełnie.

Zajrzał do środka i zamarł. Siedmiu młodych mężczyzn przeciągało się i ziewało, mrużąc oczy przed światłem wpadającym z zewnątrz. Pozdrawiali się nawzajem, opowiadając, jak wspaniale im się spało i jak bardzo są głodni.

– Malchusie – rzekł Jan – teraz twoja kolej na wycieczkę do miasta. Przebierz się za nędzarza i bądź ostrożny. I pospiesz się, bo inaczej umrzemy z głodu. Może tym razem uda ci się zdobyć dwa bochenki chleba. Oto pieniądze, na wypadek gdybyś ich potrzebował. I przynieś nam wieści o Decjuszu.

Wtem ujrzał człowieka stojącego w milczeniu przy wejściu.

– W czym możemy ci pomóc, przyjacielu? – spytał Jan. – Zabłądziłeś?

Rolnik z bijącym sercem i wytrzeszczonymi oczami uciekł w popłochu. Przyrzekł sobie, że nie powie nikomu o tym, co widział. Ludzie pomyśleliby, że stracił rozum, a nie chciał, by uznali go za szaleńca.

Malchus ruszył szybko ścieżką do miasteczka, ale wkrótce zwolnił. Wszystko wyglądało inaczej niż do tej pory. Kręcił głową, nie mogąc się nadziwić. Gdzie są te młode drzewka przy drodze? Teraz rosły tam wielkie sosny i jawory, pokrzywione ze starości. Domy o dziwnych kształtach i kolorach stały tam, gdzie dzień wcześniej nie było nic, a ludzie mieli na sobie osobliwe ubrania. Malchus potarł oczy. Czyżby nadal śnił?

Doszedł do bram miasta i zatrzymał się nagle. Wysoko ponad wrotami, na tle błękitnego nieba widniał wyraźny znak krzyża. Malchus pobiegł do innej bramy. Tam także powitał go chrześcijański symbol.

Czyż to możliwe? Jak oni mogą tak otwarcie wystawiać krzyż na widok publiczny, pozwalać, by zobaczył go Decjusz? Malchus wkroczył do miasta na niepewnych nogach. Może to tylko jakaś sztuczka, żeby go ująć i złapać pozostałych braci. Nikt jednak go nie zaczepiał, ani też nie zachowywał się inaczej niż w zwykły dzień targowy. Ludzie spieszyli gdzieś z wózkami pełnymi warzyw. Z czarnych garnków, w których gotowały się różne potrawy, rozchodziła się smakowita woń, drażniąc nozdrza Malchusa.

Pośród gwaru słyszał sprzedawców i kupujących otwarcie rozmawiających o Chrystusie. Ukrył się za filarem i pomyślał: „Jeszcze wczoraj nikt nie ośmielił się wypowiadać głośno imienia Jezusa. Teraz wszyscy otwarcie przyznają się do tego, że są chrześcijanami! Czy to naprawdę Efez?”.

Malchus był wystraszony, a także bardzo głodny. Poszedł do piekarni – gdzie pachniało tak samo jak kiedyś – i wybrał płaski, okrągły bochenek chleba z chrupiącą skórką na wierzchu. Podał sprzedawcy pieniądze, a ten spojrzał na nie zaskoczony.

Zawołał swoich przyjaciół i rzekł:

– Chodźcie i zobaczcie. Ten młodzieniec znalazł skarb ze starymi monetami. Nie ma ich już w obiegu od co najmniej trzystu lat!

Malchus próbował wymknąć się po cichu, ale pobiegli za nim i nie pozwolili mu odejść. Musiał iść do konsula i wyjaśnić, skąd ma te pieniądze, ponieważ stanowiły w tych stronach rzadki skarb.

Tak więc Malchus, trzęsąc się ze strachu, poszedł z tymi ludźmi do konsula. Powiedział mu prawdę – pieniądze należały do niego i jego braci, nikomu ich nie ukradli. Konsul orzekł, że to niemożliwe, monety pochodziły bowiem z czasów Decjusza.

– Ale ja widziałem go jeszcze wczoraj – odparł Malchus. – Razem z sześcioma braćmi uciekliśmy w góry ze strachu, że zabije nas za to, że jesteśmy chrześcijanami. Czy nikt mi nie wierzy? – zawołał, zastanawiając się, kiedy obudzi się ze snu. – Dowiodę wam, że to prawda – rzekł, biorąc się garść – jeśli pójdziecie ze mną. Zaprowadzę was do naszej groty i sami zobaczycie.

Tak więc konsul i biskup oraz wielki tłum ludzi poszli z Malchusem w góry do jaskini, gdzie bracia przywitali go niecierpliwie.

– Malchusie, co nam przyniosłeś? Świeży chleb? Maślankę? A może jajka gotowane na twardo?

Młodzieńcy o kręconych włosach byli podekscytowani, oczy im błyszczały, a rumieńce występowały na policzki. Przestępowali z nogi na nogę, pstrykając palcami. Konsul i biskup nie mogli uwierzyć własnym oczom. Bracia mieli niemal po czterysta lat! Przybysze z miasta padli na kolana, wierząc, że to znak od Boga świadczący o tym, że absolutnie nic nie jest dla Niego niemożliwe.

Cesarz Teodozjusz dowiedział się o cudownym wydarzeniu i pospieszył do jaskini. Ucałował braci i rzekł, roniąc łzy:

– Kiedy patrzę na was, wydaje mi się, jakbym widział Naszego Pana wskrzeszającego zmarłego Łazarza!

– Masz rację, wasza wysokość – odparł Dionizy – gdyż rzeczywiście zmartwychwstaliśmy. Przez to Bóg chciał nam ukazać, że istnieje życie po śmierci. Tak jak dziecko żyje w łonie matki bezpiecznie, tak i my żyliśmy tutaj we śnie, nie czując strachu. Bracia uścisnęli się czule i pokłonili Panu Bogu. Ich misja dobiegła końca, a dusze uleciały do nieba, by połączyć się z rodzicami. Cesarz kazał wybudować dla nich grobowiec ze srebra i złota, ale Pan Bóg powiedział mu we śnie:

– To bardzo miło z twojej strony, Teodozjuszu, ale oni wolą leżeć w ziemi do czasu, kiedy znowu zmartwychwstaną na dobre.

Cesarz posłuchał i polecił zasadzić jeżyny na grobie braci, żeby urosły dorodne i gęste i każdy mieszkaniec Efezu mógł przyjść i zebrać sobie trochę owoców na dżem.

Gdy myślisz czasem w nocy o klasówce z arytmetyki, mającej odbyć się następnego dnia, książkach, które zapomniałeś oddać na czas do biblioteki, lub wycięciu migdałków we wtorek i wciąż nie możesz zasnąć, choć policzyłeś już wszystkie gwiazdy widoczne na niebie, cienie liści na suficie i czerwone kwadraty na kołdrze, wezwij na pomoc siedmiu śpiących z Efezu.

A oto co ci poradzą: Wypowiedz najpierw bardzo powoli imiona w następującej kolejności – Maksymian, Malchus, Marcjan, Dionizy, Serapion, Konstantyn i Jan. Następnie przeliteruj je powolutku na głos, a potem w myśli. Później zaś od tyłu…

Zanim się zorientujesz, będziesz spać tak twardo, jak niegdyś oni.

Swithun

Dawno, dawno temu przed wiekami żył sobie król o imieniu Ethelwulf, który panował w zachodniej Saksonii. W dzieciństwie uczył się od Swithuna, dobrego i mądrego nauczyciela, którego wybrano na biskupa Winchesteru, kiedy Ethelwulf objął tron. Swithun, choć był biskupem, pozostał na królewskim dworze, aby uczyć syna Ethelwulfa, który został później jednym z największych królów saskich, a nazywał się Alfred Wielki.

Swithun był skromnym człowiekiem i nie przepadał za całym tym zamieszaniem związanym z pozycją biskupa. Uwielbiał nauczać i nie chciał tracić czasu na to, by ludzie oddawali mu honory i kłaniali się przed nim. Nazywali go Bosonogim Biskupem, ponieważ podróżował po kraju pieszo (i boso). Zawsze przemierzał na własnych nogach drogę z miasteczka do miasta, do klasztoru czy wiejskiej chaty. Wkrótce przekonał się, jak wiele czasu potrzeba, by dotrzeć gdzieś pieszo, i pomyślał, że oprócz kościołów powinien także budować mosty. I tak też zrobił. Ludziom wydawało się niemal cudem, że można przedostać się z jednego brzegu rzeki na drugi pieszo, nie korzystając z łódki.

Pewnego dnia, kiedy Swithun pomagał budować most, jakaś kobieta przechodząca po nim w pośpiechu potknęła się i stłukła kosz jaj, które niosła na targ. Zaczęła płakać i lamentować, ale robotnicy nie zwracali na nią uwagi.

– Przejdzie jej – rzekli do biskupa. – Poza tym, to nie nasza wina.

Następnie zwrócili się do niej ostro:

– Przestań robić sceny przed biskupem i idź już sobie!

Swithun widział i słyszał to wszystko.

– Nie bądźcie tacy surowi dla tej niewiasty – rzekł do nich. – Jajka są dla niej tak ważne, jak ten most dla nas.

Pobłogosławił kosz i w jednej chwili wszystkie potłuczone skorupki scaliły się i jaja znowu były całe.

Swithuna kochali nie tylko Ethelwulf i jego dwór. Dzieci i mieszkańcy wsi przybiegali do niego, gdy tylko zobaczyli, że przechodzi obok – boso, jak to miał w zwyczaju. Chciał, żeby zawsze byli blisko niego i poprosił o pochowanie go po śmierci poza katedrą, aby ludzie mogli go odwiedzać i przychodzić na jego grób.

Kiedy zmarł, mieszkańcy wsi dopilnowali, by stało się tak, jak sobie życzył, ale w głębi duszy pragnęli go wykopać i pochować we właściwym miejscu wewnątrz katedry. Myśleli nawet, żeby wstawić witraż ukazujący jak Swithun święci most.

Pewnego razu próbowali go przenieść. Zaczęło jednak padać. Poczekali więc do następnego dnia. I wtedy znowu się rozpadało. I tak działo się przez kolejne czterdzieści dni, aż w końcu zrezygnowali i zostawili Swithuna w spokoju. Dlatego właśnie, gdy pada w dzień Swithuna (15 lipca), powiada się, że następne czterdzieści dni również będą deszczowe. I dlatego modlimy się do Swithuna, aby nie padało w jego święto, ponieważ może to zepsuć niejedne letnie wakacje, a on jest zbyt dobry, by na to pozwolić.

Ethel Pochocki

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ethel Pochocki Dawno, dawno temu. Opowieści i legendy o świętych.