Rozdział dziesiąty. Pielęgniarz i jego pacjent

Pewnego letniego dnia Franciszek opuścił Asyż i pomaszerował górską dróżką w dół, ku Porcjunkuli. Wybrał swą ulubioną drogę, wiodącą obok kaplicy Świętego Damiana, gdzie dawno temu dobry ksiądz ukrył go przed gniewem ojca i gdzie w pierwszym, najtrudniejszym roku wielokrotnie znajdował schronienie i otuchę. Kochał małą kapliczkę tym bardziej, że sam pomagał w jej przebudowie. Znał każdy kamień, który położył własnymi rękoma. Teraz miejsce to było mu miłe jeszcze z innego powodu: kościółek wraz z ogrodem należał do żeńskiego zgromadzenia, którego przełożona, siostra Klara, w samych początkach istnienia bractwa Bożych Biedaczyn odwiedziła go w Porcjunkuli i poprosiła, żeby jej również pozwolił żyć w ubóstwie i służyć innym. Dla niej i całego jej zgromadzenia Franciszek był przyjacielem i ojcem, więc bardzo go cieszyło, że jego dawny azyl stał się ich domem.

Spod bramy kaplicy Świętego Damiana Franciszek widział całą dolinę, z wyschniętym, białym łożyskiem rzeki i powietrzem drżącym w sierpniowym upale. Małe chatki na równinie były ukryte w głębokim lesie, a Franciszek rozmyślał o przyjemnie chłodnym cieniu wysokich dębów i orzechów, który czeka go u kresu wędrówki. Mimo upału nie wybrał krótszej drogi, lecz skręcił w ścieżkę, która prowadziła do leprozorium. Był bosy i z gołą głową, a jego szaty miały kolor pyłu; szedł z pochyloną głową, znużony, bowiem nie zbywało mu na sile, a powietrze u stóp góry było parne i nieruchome.

Po drodze napotkał siedzącą pod drzewami grupkę ludzi. Mężczyźni i kobiety czekali w cieniu, aż miną najgorętsze godziny dnia, a dzieci bawiły się cicho. Mały bobas spał głęboko, ułożony na brązowej trawie, w cieniu szerokich liści winorośli. Zmęczony osiołek smutno skubał rzędy krzewów – dość wysuszone i zakurzone, bowiem nie zaczęły się jeszcze sierpniowe deszcze.

Kiedy Franciszek podszedł bliżej, mężczyźni i kobiety wstali, żeby go pozdrowić, a dzieci przerwały zabawę i podbiegły, by ucałować go w rękę, nikt bowiem nie był tak lubiany we wsi jak Biedaczyna. Pogłaskał dzieci po głowach; znalazł zieleńszą gałązkę dla osiołka, nazywając go bratem osiołkiem; przysiadł na chwilę, aby porozmawiać, gdyż znał wszystkich chłopów, a oni chętnie zwierzali mu się ze swoich radości i smutków.

Kiedy już chciał ruszyć dalej, mała dziewczynka, pchnięta dyskretnie przez matkę, podeszła do niego nieśmiało, trzymając w ręku koszyk przykryty winnymi liśćmi. Słońce świeciło na kędzierzawą dziecięcą główkę i brązowe ramionka. Kiedy uniosła koszyk, liście zsunęły się na bok, a pod nimi ukazała się soczysta purpura sierpniowych fig.

– Czy zechcesz je przyjąć, ojcze, i zjeść na kolację w Porcjunkuli? – spytała matka. – Są dojrzałe i słodkie.

Dziecko nie odezwało się ani słowem, lecz wpatrywało się z uśmiechem w łagodne oczy Biedaczyny. Brat Franciszek wziął koszyk i schylił się, by ucałować darczyńcę.

– Bóg ci to wynagrodzi, maleńka – powiedział. – Zaniosę te owoce naszym chorym braciom w szpitalu.

Jedną z pierwszych powinności, jakich Franciszek nauczył swoich Braci Mniejszych, była opieka nad trędowatymi; niektórzy bracia stale przebywali w szpitalu, sam Franciszek również często tam chodził, aby doglądać i pocieszać cierpiących. Tego sierpniowego dnia, ku swojemu zdziwieniu, zastał swoich braci-pielęgniarzy zmęczonych i zniechęconych. Jak zawsze, kiedy coś ich trapiło, podbiegli do niego skwapliwie i opowiedzieli mu smutną historię.

– Bracie! – zaczął jeden. – Nie gniewaj się na nas i nie myśl, że byliśmy niecierpliwi ani żeśmy zapomnieli o naszej regule pokory i służby. Jeden z trędowatych jest w tak okropnym stanie na ciele i umyśle, że nikt z nas nie potrafi mu pomóc ani nawet go uspokoić. Cierpi nieustanny ból, nic go nie pociesza i podupadł jednako na ciele i duszy, albowiem piszczy i przeklina, kiedy tylko któryś z nas się do niego zbliży, zaś słowa jego są tak haniebne, że aż boimy się słuchać.

– Pójdę do niego – rzekł Franciszek i bracia wskazali mu łóżko, w którym leżał trędowaty, wciąż mamrocząc przekleństwa opuchłymi i spierzchniętymi ustami. Franciszek stanął przy jego łóżku i powiedział: – Niech Bóg obdarzy cię pokojem, drogi bracie.

– Jakiż to pokój mogę otrzymać od Boga, który zabrał mi go, podobnie jak wszystko, co dobre, i uczynił ze mnie ostatniego nędznika? – zapłakał trędowaty. – Cierpię dniami i nocami, a ci twoi bracia zupełnie się o mnie nie troszczą. Nie zrobili nic – skarżył się gorzko.

– Ja się tobą zaopiekuję, bracie – powiedział Franciszek. – Zrobię wszystko, czego sobie zażyczysz.

– Umyj mnie więc własnoręcznie od stóp do głowy – krzyczał trędowaty, wciąż rozgniewany – bo całe ciało mam we wrzodach i nawet dla siebie jestem wstrętny.

Wtedy Franciszek zaczął bardzo cierpliwie obmywać ciało trędowatego, a jego ręce i słowa były tak łagodne, że nieszczęśnik uspokoił się, przestał narzekać i przeklinać. Pod opieką nowego pielęgniarza minął również ból, a oczyszczenie ciała ukoiło go również na duchu – zaczął przepraszać za niemiłe i okropne słowa.

Pozostali bracia ze zdumieniem patrzyli na człowieka, który wcześniej sprawił im tyle kłopotu, a teraz nagle stał się łagodny, cierpliwy i wdzięczny im wszystkim.

Któregoś dnia, gdy Franciszek siedział przy jego łóżku, chory odwrócił się i spojrzał mu prosto w oczy.

– Wybacz mi, bracie – powiedział – że tak źle mówiłem o tobie i twoim bractwie. Franciszek wziął go za rękę i przemówił miękko:

– Mój bracie, cierpiałeś straszliwy ból. Jeśli nie zniosłeś tego z pokorą, proś Boga, aby ci przebaczył, gdyż Jego miłość jest dużo większa niż nasza.

Stara legenda mówi, że kilka tygodni później trędowaty zmarł, pogodzony z Bogiem i całym światem.

cdn.

Sophie Jewett

Powyższy tekst jest fragmentem książki Sophie Jewett Święty Franciszek. Opowieść o Trubadurze Pana Boga.