Rozdział dziesiąty. Ostatnia bitwa

W roku 1548, długo odkładany Sobór Trydencki, z taką niecierpliwością oczekiwany przez wszystkich lojalnych wyznawców Kościoła, zebrał się po raz pierwszy. Jego celem było zdefiniowanie tych doktryn, które zostały zaatakowane przez Lutra i Kalwina oraz odnowa wewnętrznego życia Kościoła poprzez wyeliminowanie nadużyć, które pojawiły się niezauważone w czasie, gdy brakło dyscypliny. Sobór odbył się w trydenckiej katedrze, a dwaj przyszli papieże – kardynałowie del Monte i Cervini – wraz ze słynnym Anglikiem, kardynałem Polem, pełnili role legatów papieskich.

Wszyscy wyznający chrześcijaństwo książęta zostali poproszeni o wysłanie na to spotkanie dostojników kościelnych ze wszystkich miejsc znajdujących się pod ich rządami. Ponadto w Trydencie obecnych było nie mniej niż trzydziestu sześciu ambasadorów, jedenastu arcybiskupów, sześćdziesięciu dziewięciu biskupów, siedmiu generałów różnych zakonów oraz ponad osiemdziesięciu teologów i doktorów. Nie należało raczej oczekiwać, że członkowie Towarzystwa Jezusowego, którym nie przysługiwała żadna ranga, ani oficjalna godność, będą częścią tak znakomitego zgromadzenia. Jednak w Niemczech, Belgii i Austrii synom Ignacego władcy i duchowni powierzyli role teologów. Nawet sam papież mianował Salmerona i Layneza na swoich teologów, być może ku lekkiemu przerażeniu Ignacego, jako że Salmeron miał zaledwie trzydzieści lat, a Laynez był tylko o jakieś cztery lata starszy. Co prawda obaj mieli wiedzę i umiejętność przemawiania, niemniej jednak odpowiedzialność była ogromna.

Generał jezuitów wyłuszczył im obu dokładne zasady postępowania. Nie mogli na żadną kwestię patrzeć jednostronnie, mieli unikać ostrych i raniących słów i mówić ze spokojem i pokorą. Jedynym celem ich słów i czynów, czy to na soborze, czy poza nim, miała być chwała Boga oraz dobro Kościoła. Mimo swych uciążliwych obowiązków, nie mogli uważać się za zwolnionych z jezuickiej zasady odwiedzania szpitali oraz nauczania biednych i dzieci katechizmu. Udzieliwszy tych upomnień, Ignacy pobłogosławił naszą dwójkę i nakazał iść w imię Chrystusa. To właśnie wpływ samego Loyoli emanował z jego synów i to jego duch do nich przemawiał.

Zgromadzenie w katedrze było zaiste wspaniałe i warte pędzla samego Tycjana. Szkarłat szat kardynalskich, złoto mitr i biskupi fiolet, biel, brąz i szarość habitów zakonnych mieszały się z czernią benedyktynów i całą paletą barw świeckich ubiorów. Sklepiony dach i strzeliste kolumny katedry stanowiły tło jednocześnie poważne i piękne.

Pośród tego przepychu połatane sutanny dwóch papieskich teologów wzbudziły nieprzychylne komentarze. Kilku duchownych posunęło się nawet do stwierdzenia, że pojawienie się w tak obdartym odzieniu w towarzystwie tak wspaniałym zakrawa na brak szacunku. Laynez i Salmeron przyjęli zatem nowe sutanny, ofiarowane im przez rodaków, lecz nosili je tylko na sesjach soboru.

Nie minęło wiele czasu, a uczestnicy soboru zobaczyli jak mądry był papieski wybór. Dyskursy Salmerona wzbudziły ogólny podziw, lecz gdy przemawiał Laynez, zachwyt i entuzjazm nie miały granic. Jego rozległa wiedza równa była niezwykłej umiejętności zapamiętywania. W rozprawie na temat Przenajświętszej Eucharystii zacytował z pamięci trzydziestu sześciu doktorów Kościoła, których wszystkie dzieła znał doskonale, a zapytany (z niejakim zdziwieniem) czy przeczytał wszystkie, dosyć obszerne pisma jednego z nich, odpowiedział: „przeczytałem, a potem czytałem jeszcze i jeszcze”. Z powodu jego argumentów – przekonujących i nie do odparcia – najlepsi teologowie akceptowali jego decyzje jako ostateczne.

Mówcy obecni na soborze rzadko mogli przemawiać dłużej niż godzinę, lecz Laynez mógł mówić przez trzy i nikogo nie męczyło słuchanie jego słów. Jego zadaniem było podsumowywanie dyskusji pod koniec dnia, a ponieważ nie miał donośnego głosu, zarezerwowano dla niego specjalne miejsce wśród biskupów. Sobór był kilkakrotnie przerywany, lecz Laynez do końca pozostał jednym z jego najjaśniejszych punktów. Uwaga jednego z duchownych, że cieszy się, mogąc żyć w tym samym czasie co ludzie, których mądrość dorównuje dobroci i słuchać ich, wyrażała myśli również wielu innych tam obecnych.

W roku 1555 w Rzymie zostało założone Kolegium Niemieckie, które, zarządzane przez jezuitów, rozwijało się nader pomyślnie, podobnie jak towarzyszące mu Kolegium Rzymskie. Jednym z marzeń Ignacego, które teraz nareszcie się spełniło, było bowiem dokładniejsze przygotowywanie młodych ludzi do kapłaństwa.

Założenie tych dwóch kolegiów było największym dziełem Loyoli. Kolegium Rzymskie miało swój początek w datkach złożonych przez kilku ludzi, wśród których znajdował się również Franciszek Borgiasz. Papież nadał kolegium rangę uniwersytetu i w roku 1555 uczelnia liczyła dwustu studentów z niemal każdego zakątka świata. Profesorami byli jezuici, wybrani spośród najbardziej uczonych członków Towarzystwa. Na zajęcia uczęszczali studenci z czternastu rzymskich kolegiów, jak również ci spośród jezuitów, którzy właśnie przechodzili szkolenie.

Ignacy bardzo się interesował postępami uczniów i od czasu do czasu organizował publiczne dyskusje pomiędzy studentami, na które zapraszał kardynałów i różnych znamienitych teologów. Pośród absolwentów kolegium było siedmiu papieży, a także wielu świętych.

Kolegium Niemieckie zostało założone, aby podnieść standard niemieckiego duchowieństwa, które często było niedouczone i któremu brakowało zapału do pracy. Nasz stary przyjaciel Ribadeneira był jednym z jego pierwszych profesorów.

W roku 1552 zmarł Franciszek Ksawery, najbardziej świątobliwy i utalentowany syn Ignacego. Po długim i pomyślnym apostołowaniu w Indiach, Franciszek postanowił nieść wiarę mieszkańcom Chin. Wsiadł na okręt w Malakce i wylądował na odosobnionej wyspie Sancian, niedaleko wybrzeża chińskiego. Po przybyciu dostał gwałtownego ataku gorączki i wkrótce był bliski śmierci. Samotny i opuszczony przez załogę statku, którym podróżował, człowiek, który pozyskał całe narody i królestwa Chrystusowi, leżał wystawiony na palące promienie słońca i przenikliwe zimno nocy, niczym bezdomny, tułający się po ziemi.

Pewien nawrócony Chińczyk wraz z portugalskim kupcem, który dopiero co przybył na wyspę, odnaleźli Świętego leżącego na piasku, ściskającego krucyfiks i szepczącego nawet w gorączkowym delirium słowa, które wcześniej często zwykł powtarzać: „Bóg mój i wszystko moje”. Ci dwaj ludzie zanieśli go do małej chaty i czuwali przy jego boku do momentu, gdy ze słowami miłości i ufności Franciszek podniósł swą jaśniejącą twarz ku niebu i odszedł, by stanąć przed obliczem Pana, któremu tak wiernie służył za życia.

Przez wiele kolejnych lat statki, które przepływały obok wyspy Sancian opuszczały flagi, oddając w ten sposób cześć miejscu, gdzie Apostoł Indii wydał swe ostatnie tchnienie.

Ignacy miał już ponad sześćdziesiąt lat i opuszczały go siły. Zdawał sobie sprawę, iż jego dni są policzone. Perspektywa szybkiej śmierci napawała go radością. Światło pochodzące nie z tego świata już jaśniało w jego oczach; był, jak mawiali jego synowie, „kandydatem do raju”. Loyola był tak wyniszczony postami i pokutą, które dołączyły do jego i tak słabego zdrowia, że wydawało się cudem, że w ogóle dożył takiego wieku. Tym niemniej Ignacy nie oszczędzał się i wykonywał codzienne obowiązki, nie zważając na słabość i zmęczenie. Pokój miał bardzo skromny, a meble, które w nim stały, też były liche. Cała jego biblioteka składała się z Biblii, brewiarza i książki zatytułowanej Naśladowanie Chrystusa.

Serce Ignacego trwało przy Bogu, nawet gdy pracował. Co jakiś czas wznosił oczy ku niebu, jakby szukając chwilowego odpoczynku przy boku jego Pana. Ta jasna twarz, „rozświetlona Boskim pięknem”, jak to kiedyś ujął główny arcybiskup Toledo, wywierała głębokie wrażenie świętości na wszystkich, którzy ją zobaczyli. To właśnie w tym czasie Ignacy powiedział przyjacielowi, że jego trzy największe pragnienia spełniły się. Jego zakon został oficjalnie uznany przez papieża, książeczka Ćwiczenia duchowne została zaakceptowana, a Konstytucje dokończone i przestrzegane przez Towarzystwo na całym świecie. Ci, którzy słyszeli te słowa, odgadli co Ignacy miał na myśli. Nastał czas, by powiedział Nunc dimittis (1); jego życie miało się ku końcowi, a jednak jego zainteresowanie pracą na rzecz Towarzystwa i zapał apostolski nie osłabły.

Na krótko przed śmiercią Ignacy usłyszał, że gdy podczas karnawału w Maceracie miała zostać wystawiona sztuka, która mogła przynieść szkodę młodym ludziom, ojcowie Towarzystwa zarządzili trzydniowe wystawienie Przenajświętszego Sakramentu. Rezultat był taki, że ludzie tłumnie przychodzili do kościoła zamiast na sztukę. Ignacy był tym pomysłem tak uradowany, że zarządził Quarant’ Ore (czterdziestogodzinne nabożeństwo) we wszystkich domach Towarzystwa w czasie trwania karnawału. Od tamtej pory praktykę tę przejął cały Kościół.

Zdrowie Ignacego szybko się pogarszało. Podczas gorących letnich dni roku 1556 udał się do domu Towarzystwa na wsi, z dala od murów Rzymu, lecz wkrótce powrócił, by móc znowu być razem ze swymi ukochanymi synami. Kilku braci było wówczas chorych, wśród nich Laynez. Ignacy miał lekką gorączkę, lecz niedomagał już tak długo, że nie przewidywano żadnego natychmiastowego niebezpieczeństwa; niektórzy pacjenci wydawali się być w gorszym stanie niż on.

Pewnego popołudnia Loyola posłał po ojca Polanco i poprosił go, by poszedł powiedzieć papieżowi, że on – Ignacy – jest już u kresu swych dni i że błaga o modlitwę i błogosławieństwo. Polanco odpowiedział, że lekarz jest pewien, że Ignacemu na razie nic nie grozi; powiedział też, że wszyscy mają nadzieję, że Bóg da generałowi Towarzystwa jeszcze wiele lat życia.

– Czy czujesz się aż tak bardzo chory? – spytał Polanco.

– Tak bardzo – odpowiedział Święty – że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko oddać duszę Bogu.

Jednak Polanco ciągle utrzymywał, że Ignacy się myli. Zapytał czy nie mógłby poczekać jednego lub dwóch dni, jako że miał akurat do napisania kilka ważnych listów do Hiszpanii i chciał je wysłać. Ignacy smętnie odpowiedział, że wolałby żeby jego prośba została spełniona od razu, ale ojciec Polanco ma czynić to, co sam uzna za najlepsze. Jeszcze raz więc ojciec poprosił doktora o jednoznaczną opinię czy Ignacy jest rzeczywiście bliski śmierci.

– Dzisiaj nie mogę tego powiedzieć na pewno – padła odpowiedź. – Może jutro.

Polanco zdecydował się poczekać. Tego wieczora Święty wyglądał lepiej; zjadł jak zwykle kolację i prowadził ożywioną rozmowę z sąsiadami przy stole. Opiekun sali szpitalnej, który czuwał nad nim w nocy, powiedział, że do północy Ignacy był bardzo niespokojny, lecz potem ucichł i tylko od czasu do czasu szeptał krótką modlitwę.

O świcie zjawili się lekarze. Zastali Loyolę słabego, lecz nie sądzili, że koniec był bliski. Zarządzili, by choremu podać „jakąś wzmacniającą strawę”, lecz podczas gdy opiekun sali szpitalnej przygotowywał jedzenie, jeden z braci, który właśnie zajrzał, zobaczył, że Święty umiera. Brat ów poszedł zawołać innych, ale zanim wrócił, Ignacy już nie żył. Odszedł w pokoju i ciszy, z imieniem Pana na ustach.

Jego współbracia pogrążyli się w bólu, lecz mocno wierzyli, że będzie on dalej prowadził swoje Towarzystwo i pośredniczył w jego sprawach w niebie. Laynez, który ciągle jeszcze był chory i nie wstawał z łóżka, wyczytał smutną prawdę o śmierci Ignacego z otaczających go twarzy. Błagał Pana, by jego też zabrał i w modlitwach prosił Świętego, by pomógł mu dostąpić tej łaski. Nie taka była jednak wola Boża. Laynez wyzdrowiał, a później został wybrany generałem Towarzystwa na miejsce ukochanego ojca.

Wielki człowiek, który z powodu umiłowania Ukrzyżowanego porzucił wszelkie marzenia o sławie doczesnej i prowadził życie ubogie i pełne cierpienia, leżał zmorzony śmiertelnym snem.

Ten znakomity intelekt, który zorganizował armię mającą walczyć dla Chrystusa na całej ziemi, spotkał się teraz z Mądrością, która jest wieczna.

Walczył mężnie i zwyciężył. Odtąd czekała go chwała.

Ignacy został beatyfikowany przez papieża Pawła V w 1609 roku, a w 1622 roku został wyniesiony na ołtarze przez papieża Grzegorza XV. Trwanie jego zakonu (ponieważ zaiste rozkwitł on pomimo prześladowań i oszczerstw) wynika z faktu, że u podstaw Towarzystwa leżą wartości, jakimi odznaczał się jego świątobliwy założyciel. Armia św. Ignacego przeżyła armie hiszpańskie, a jej podboje były wspanialsze niż te, których dokonali Cortez czy Pizarro.

cdn.

Frances Alice Forbes

(1) Por. Łk 2, 29–32.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Ignacy Loyola. Żołnierz Jezusa.