Rozdział dziesiąty. Na linii ognia

Kiedy Dominik był już w Oratorium dość długo, by stać się doświadczonym apostołem, wziął na siebie obowiązek opieki nad chłopcami, którym, jak sądził, mógł pomóc w ten czy inny sposób. Mając to na uwadze, zaprzyjaźnił się z Janem Rodą. Roda był pomocnikiem murarza – mieszkał w Oratorium i codziennie wychodził do pracy. Nie był, jak sam przyznawał, „drugim świętym Alojzym”. Z tego względu don Bosko przekazał go dyskretnie Dominikowi, mając nadzieję, że spowoduje to pożądaną zmianę. Roda sam opowiada, co się stało.

„Kiedy przyszedłem po raz pierwszy do Oratorium, ksiądz Bosko przekazał mnie pod opiekę Dominikowi Savio. Miał mnie oprowadzić, powiedział ksiądz, i wdrożyć w rozkład codziennych zajęć. Podczas jednego z pierwszych dni grałem z nim w kręgle. Chybiłem łatwy strzał i byłem taki wściekły, że bluznąłem stekiem przekleństw. Nauczyłem się tego, włócząc się po ulicach. Wiesz, nikt mnie nigdy nie wychowywał ani nie uczył. Ledwo otworzyłem usta, a Dominik krzyknął ze zdumienia. Podszedł i rozmawiał ze mną szczerze i serdecznie. Przekonał mnie, że muszę coś z tym zrobić. Poszukałem więc księdza Bosko, by się wyspowiadać. Zrobiłem dokładnie to, co powiedział Savio, i nigdy już nie powróciłem do tego złego zwyczaju. Jemu też zawdzięczam, że przystąpiłem do sakramentów świętych. Kiedy przyszedłem do Oratorium, nie znałem żadnej modlitwy i nigdy wcześniej nie przyjmowałem sakramentów”.

Innym przeklinającym chłopcem, który znalazł się pod wpływem Dominika, był dziewięciolatek o imieniu Tomasz. Dominik usłyszał, jak przeklina z kolegami podczas jakiejś gry.

– Tomku! – zawołał chłopca.

– Cześć, Dom. Chciałeś czegoś?

– Tak. – Dominik poczuł ochotę, by sprawić, że chłopcu zaczerwienią się uszy. – Znalazłem coś, co naprawdę powinieneś zobaczyć. Chodź ze mną.

Zaciekawiony chłopiec poszedł za Dominikiem przez korytarze i schodami w górę i w dół. Dominik przez cały czas dawał różne znaki wskazujące na wielką tajemnicę. Na koniec weszli do kościoła Oratorium.

– To tutaj, Tomku!

Tomek wytrzeszczył oczy.

– Kościół? – zapytał bez entuzjazmu.

– Oczywiście. Musisz powiedzieć księdzu, że przeklinałeś.

Tomek zrozumiał, że został oszukany i próbował znaleźć jakiś wykręt.

– Ale… Ale… zapomniałem, jak się odmawia akt skruchy!

– Zapomniałeś aktu skruchy! – Dominik wyglądał na zdumionego. – Nie szkodzi. Pomogę ci. Powiedzmy go razem: „O mój Boże, przepraszam…”.

Don Bosko napisał: „Tym, co przerażało Dominika i spowodowało niemały uszczerbek na jego zdrowiu, było słuchanie, jak inni przeklinają i wymawiają imię Boże nadaremno”. Dominik rozumował, że jeśli jego to tak bardzo rani, Boga z pewnością rani jeszcze bardziej. Dlatego musi zrobić, co w jego mocy, by to powstrzymać.

Innym razem Dominik w drodze ze szkoły zobaczył przed sobą postać wyprostowanego, dobrze zbudowanego żołnierza, który stał, najwyraźniej na kogoś czekając. Kiedy Dominik do niego podszedł, zadźwięczał dzwonek i z bocznej ulicy wyszedł ksiądz wracający z wizyty u chorego. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem był ubrany w komżę i kapę, ponieważ niósł Najświętszy Sakrament. Towarzyszyło mu dwóch ministrantów z zapalonymi świecami.

Kiedy Najświętszy Sakrament się zbliżył, Dominik ukląkł na mokrym chodniku. Żołnierz stał jednak dalej, udając, że nie widzi chłopca.

– Czy pan nie uklęknie? – zapytał Dominik. – To przecież Najświętszy Sakrament.

– Nie – odparł krótko żołnierz. – Jak mogę uklęknąć w tym? – Wskazał na starannie wyprasowane spodnie, jak gdyby chciał się usprawiedliwić.

Dominik nic nie powiedział, tylko wyjął chusteczkę i rozłożył na ziemi. Potem spojrzał na żołnierza i uśmiechnął się.

– Nie uklęknie pan teraz?

Żołnierz zaczerwienił się, ale ukląkł w końcu obok Dominika, dopóki nie przeszła koło nich procesja z Najświętszym Sakramentem.

***

Jednym z najbardziej dramatycznych wydarzeń w dziejach Akcji Katolickiej Dominika był z pewności ą pojedynek na kamienie.

Dwaj chłopcy z Oratorium uczęszczający na lekcje profesora Bonzanino pokłócili się pewnego dnia. Jeden z nich obraził rodzinę drugiego. Na ogół wśród chłopców zabranych przez don Bosko z ulicy nie stanowiło to problemu. Być może jednak zobaczyli, jak reagują na takie obelgi chłopcy z bogatych rodzin i też uznali, że plama na honorze rodziny musi być zmyta krwią. Wyzwali się nawzajem na jedyny rodzaj pojedynku, jaki znali – pojedynek na kamienie. Nie była to błahostka, tylko poważna walka, w której można było zadać przeciwnikowi groźne rany.

Kiedy Dominik usłyszał o ich planach, napisał najpierw do nich, próbując na wszelkie sposoby skłonić ich do zmiany zdania. Nie było sensu mówić o tym księdzu Bosko, bo chłopcy mogli tak wybrać czas i miejsce, by zrobić co zamierzają, a nikt by nawet o tym nie wiedział.

– Wiecie co? – zaproponował w końcu Dominik. – Powiedzcie mi, gdzie będziecie walczyć, a ja przyjdę popatrzeć.

– Jasne, jasne! – powiedział jeden z chłopców. – Świetny pomysł! My powiemy tobie, ty powiesz księdzu Bosko i przyjdziecie obaj, by nam przeszkodzić!

– Nie, nie to miałem na myśli. Obiecuję, że nikomu nie powiem, a wiecie, że ja zawsze dotrzymuję słowa.

Dominik, nawiasem mówiąc, nigdy nie złamał tej obietnicy, nawet po zdarzeniu. O tym, co się stało, opowiedział później Janowi Bosko jeden z pojedynkowiczów. Chłopiec ten wspomniał też o okropnym uczuciu, jakiego doznał, widząc, co zrobił Dominik w dzień pojedynku.

Podczas oczekiwania na pojedynek Dominik był bardzo smutny. Na pewno się niepokoił, nie tylko na myśl o krzywdzie, jakiej mógł doznać jeden z nich, ale również tym, że obaj żyli teraz we wzajemnej nienawiści, czyli w stanie grzechu śmiertelnego.

Kiedy nadszedł dzień pojedynku, Dominik zobaczył obu chłopców idących na wyznaczone miejsce. Poszedł za nimi i po raz ostatni próbował ich pogodzić. Usłyszał, że ma oszczędzać oddech.

– Jeśli nie zrezygnujecie z pojedynku – nie ustępował – przyjmijcie chociaż warunek.

– Jaki warunek?

– Powiem wam, jak dojdziemy – powiedział Dominik.

Tamci wzruszyli ramionami. Nie byli tym zainteresowani.

Obaj chłopcy doszli do miejsca, które wybrali. Dominik patrzył, jak każdy z nich bierze dwanaście kamieni i układa w stos u swoich stóp. Pojedynkowicze zdjęli marynarki i stanęli naprzeciw siebie w odległości około dwudziestu kroków. Jedno spojrzenie na gniewne twarze wystarczyło, by Dominik wiedział, że kamienie rzucane z małej odległości dwudziestu metrów mogą być zabójcze. Obaj wybrali kamienie do pierwszego rzutu. Wtedy zwrócili się do Dominika, jedynej obecnej tu osoby postronnej, by dał im znak. Dominik, wiedząc, że czekają na niego, szukał czegoś po kieszeniach.

– Nie zapomnijcie – zawołał – że mam postawić jeden warunek.

Wyjął z kieszeni rękę, w której trzymał jakiś metalowy przedmiot. Wszedł prosto na linię ognia i podniósł krucyfiks.

– Zaczynajcie! – zawołał.

– Odejdź stąd, Dominiku! – zawołał jeden z chłopców. – Możemy cię zabić.

Oczy Dominika pojaśniały i zdawało się, że nabrał wewnętrznej siły. Potem podbiegł do wyższego z chłopców.

– To jest mój warunek – powiedział. – Musisz rzucić pierwszym kamieniem we mnie i powiedzieć: – Chrystus umarł niewinny i wybaczył swym nieprzyjaciołom, ale ja chcę zemsty.

To wytrąciło chłopaka z równowagi.

– Ale… ale ja nic do ciebie nie mam, Dominiku. Rąbnąłbym każdego, który by ciebie skrzywdził.

Dominik podszedł do drugiego chłopca.

– Dobrze, ty zaczynaj.

– Na Boga, Dominiku! – zawołał drugi chłopak. – Nie mogę w ciebie rzucić. Nie masz z tym nic wspólnego!

Dominik porozmawiał wtedy z nimi serdecznie i pokazał im, jak głupie jest to, co chcieli zrobić. Nakłonił ich w końcu, by się pogodzili i uścisnęli sobie ręce – odchodząc z niedoszłego pola walki, szli po obu jego stronach.

Rzeźbiarze i malarze zachowali w pamięci Dominika stojącego z podniesionym krucyfiksem. To przypomina nam wspaniałą postać wielkiego apostoła, Franciszka Ksawerego, którego Dominik starał się na swój sposób naśladować.

***

Dominik nieraz podejmował ryzyko, by trzymać innych z dala od okazji do grzechu. Próby te często, z powodu źle wybranego przez Dominika momentu lub złego usposobienia drugiej strony, kończyły się wyzwiskami, a nawet biciem. Kiedy tak się stało, jedyną reakcją Dominika było całkowite milczenie.

Pewnego zimowego dnia, gdy kilku chłopców grzało się przy jedynym piecu w Oratorium, cicho otworzyły się drzwi.

Pac! Ogromna kula śnieżna chybiła upatrzoną ofiarę i rozpłaszczyła się na przeciwległej ścianie.

– Hej! – zawołał ktoś w środku. – Ksiądz Bosko mówi, że nie wolno rzucać śnieżkami w pokojach!

Pac! Pac!

Chłopak na dworze wyraźnie nie przejął się zasadami, jakie ustalił ksiądz Bosko, i nie przerywał śnieżnego bombardowania. Dominik nigdy nie pozwalał na łamanie zasad, kiedy mógł temu w jakiś sposób zapobiec, więc zaprotestował łagodnie.

– Nie rób tego – powiedział. – Wiesz, że księdzu Bosko by się to nie spodobało.

Po tych słowach drugi chłopak wszedł do pokoju i podszedł do Dominika. Uderzył go dwa razy otwartą dłonią. Na twarzy Dominika pojawiły się dwie duże czerwone plamy. Po ciosach nastąpiło kopnięcie.

– Zamknij się, słyszysz! – krzyknął chłopak. – A teraz leć i powiedz księdzu Bosko.

To był już drugi atak tego samego chłopca na Dominika. Za pierwszym razem Dominik mu oddał, a inni chłopcy przerwali bójkę. Teraz czekali, co się stanie. Dominik nie oddał, tylko zwyczajnie odwrócił się do pieca. Drugi chłopak obrócił się z wyrazem pogardy na twarzy i wyszedł zuchwale z pokoju.

Chłopiec, który zaatakował Dominika, nazywał się Ratazzi. Był siostrzeńcem znanego ministra i trudnym dzieckiem. Minister poprosił don Bosko, by pomógł chłopcu.

Młody Ratazzi sprawiał z początku wiele kłopotów, ale przez cierpliwą perswazję księdza Bosko oraz przykład Dominika i innych udało się go w końcu zmienić na lepsze. Przed opuszczeniem Oratorium stał się zupełnie innym człowiekiem. Z czasem został ministrem Gwardii Królewskiej. Kiedy wrócił, by odwiedzić Oratorium, powiedział jednemu z ojców, że przykład Dominika w tamtej konkretnej sytuacji podziałał na niego bardziej, niż wszystkie kazania, jakie słyszał w Oratorium i poza nim.

***

„Leć i powiedz księdzu Bosko!”

Czy te słowa młodego Ratazziego oznaczają, że Dominik Savio był czasami skarżypytą?

Na szczęście istnieje dość dowodów na coś wręcz przeciwnego. Na przykład, po opisanym zdarzeniu z Ratazzim koledzy przekonywali Dominika, by powiedział księdzu Bosko, co się stało. Byli po jego stronie i wiedzieli, dlaczego nie oddał. Ale Dominik nie zdradził się ani słowem i don Bosko dowiedział się później o wszystkim od samego Ratazziego. Potem był pojedynek na kamienie. Ksiądz Bosko też się o nim dowiedział nie od Dominika, tylko od jednego z pojedynkowiczów.

Inne ważne fakty dają nam pojęcie, jak wysoka była pozycja Dominika w Oratorium. W konkursie na popularność zorganizowanym przez don Bosko Dominik zajął drugie miejsce. Zwyciężył Rua, wówczas kleryk, dużo starszy i jeden z „wyższych rangą”. Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że gdyby konkurs był ograniczony do młodszych chłopców, wygrałby go Dominik.

Warto w tym miejscu powtórzyć słowa, jakie wypowiedział o Dominiku ksiądz Bosko: „Był bardzo lubiany także przez tych chłopców, którzy nie żywili wielkiej miłości do swojej wiary”.

Ostatecznie jednym z najlepszych przyjaciół Dominika, takim na śmierć i życie, był Jan Cagliero, o którym można by napisać książkę. Zuchowaty, żywy, porywczy, niezależny, szczery i wierny, był zbyt szlachetny, by mógł przyjaźnić się z kimś podłym.

Na początku swego pobytu w Oratorium, w okresie przyjaźni z Dominikiem, Cagliero doprowadzał opiekunów do rozpaczy. Codziennie w drodze powrotnej ze szkoły do Oratorium nalegał, by pobiegli na Piazza do namiotów kuglarzy. Oglądał ich z bliska, podpatrywał parę sztuczek, po czym biegł do Oratorium. Tak dobrze mieścił się w czasie, że dogania ł innych w chwili, gdy wchodzili do Oratorium.

W długiej historii ze szczęśliwym zakończeniem zarówno miły Dominik jak żywiołowy Cagliero narazili się młodemu klerykowi Michałowi Rui, który był faktycznie prawą ręką księdza Bosko. Rua stosował surową dyscyplinę – najpierw wobec siebie, potem wobec innych. Pewnego dnia, gdy miał zajęcia w klasie Dominika, Dominik wybuchnął śmiechem, a Rua skarcił go za zakłócanie spokoju. W minutę później Dominik znów się roześmiał. Jeden z chłopców robił coś bardzo zabawnego, ale tylko wtedy, gdy Rua był odwrócony plecami. W końcu tak rozśmieszył Dominika, że ten nie mógł się opanować. Rua postanowił ukarać chłopca za niesubordynację, każąc mu klęczeć na środku klasy do końca lekcji.

Rua nie był zachwycony zachowaniem Cagliero. Prosił nawet kilka razy księdza Bosko, by go wydalił z Oratorium. Ale don Bosko za każdym razem apelował o trochę więcej cierpliwości i „trochę więcej miodu”. Myślał o dniu, w którym miał zaprosić wszystkich starszych, by zostali członkami założycielami jego nowego stowarzyszenia zajmującego się chłopcami.

Historia Rua-Savio-Cagliero zakończyła się szczęśliwie, bo wszyscy trzej stali się ważnymi postaciami w Towarzystwie Salezjańskim don Bosko i Kościele. Cagliero doprowadził do wyjazdu pierwszej grupy salezjanów na misje. Założył ich zakon w Ameryce Południowej, gdzie mają teraz znaczącą pozycję; był też pierwszym salezjaninem konsekrowanym na biskupa, a jego wielki przyjaciel, papież Benedykt XV, mianował go kardynałem. Michał Rua został wyznaczony na pierwszego następcę don Bosko w funkcji przełożonego generalnego salezjanów i, co dość zaskakujące, stał się znany nie przez swoją surowość, lecz ojcowską serdeczność, z jaką traktował wszystkich, którzy mieli z nim kontakt. Zmarł w opinii świętości, a jego proces kanonizacyjny toczy się pomyślnie.

Rua i Cagliero byli jako chłopcy bliskimi przyjaciółmi Dominika. Rua złożył zaprzysiężone świadectwo jego świętości; Cagliero jako kardynał był jednym z najbardziej zagorzałych orędowników Dominika w czasie badania jego sprawy beatyfikacyjnej.

cdn.

Peter Lappin

Powyższy tekst jest fragmentem książki Petera Lappina Dominik Savio. Nastoletni święty.