Rozdział dziesiąty. Kardynał Newman. Miłość bliźniego

W jaki sposób osoba duchowna winna upominać innych?

Obowiązkiem osoby duchownej, danym jej z urzędu, jest upominać bliźnich, by żyli w cnocie. Stąd też, poza wszystkim, jest to przypuszczalnie najoczywistszy z naszych obowiązków, ukazujący nasze duchowne powołanie, wyróżniający się ponad inne. Żeby czynić to skromnie, musimy zachowywać się życzliwie i bez zbędnej surowości, najżyczliwiej jak potrafimy; powinniśmy czynić to w tym stopniu, w jakim potrafimy pomóc; nie wolno nam czynić spraw gorszymi niż są, ani ukazywać się w roli jedynych obrońców chrześcijaństwa (cokolwiek byśmy przez to rozumieli), jeśli wystarczy podać człowiekowi rękę (jak to mówią), lub dyskretnie mu asystować. I ponad wszystko (jak już mówiłem), winniśmy postępować tak, jakbyśmy sądzili, więcej – jakbyśmy byli przekonani, że któregoś dnia to dzisiejszy winowajca upomni nas; nie powinniśmy wywyższać się nad niego, czując własną wielką niedoskonałość i pragnąc by i on nas skarcił, gdy okoliczności będą tego wymagać i już w myślach składając mu za to dzięki. Winniście działać, w rzeczy samej, w takim duchu jakbyście ostrzegali człowieka stąpającego po nierównym gruncie, któremu grozi upadek, lecz tak by sądził, że korzystając z waszych przyjaznych rad sprawia wam jakby zaszczyt.

„Służyć bez ostentacji”, Kazania parafialne, s. 103.

W jaki sposób święty Paweł praktykował braterską miłość?

Są święci, w których łaska wypiera naturę; lecz nie tak było z tym wielkim Apostołem; w nim łaska działała, uświęcając i wynosząc naturę ludzką. Ta zaś pozostała w nim w całej pełni, w pełni swych władz, ze wszystkim, co czyni człowieka, który wyrzekł się grzechu. On, który dostąpił ciągłej kontemplacji swego Pana i Zbawcy, i jakby widział go swym zmysłowym wzrokiem, był pomimo to – jeśli można tak powiedzieć – wrażliwy na przypadłości natury ludzkiej i wpływy zewnętrznego świata, jakby był obcy kontemplacji. Dziwnie to zabrzmi: on, który miał odpocznienie i pokój w miłości Chrystusa, nie znajdował spełnienia bez miłości człowieka; on, którego nagrodą była Boża przychylność, szukał i na ziemi przychylności swych braci. On, który zależał wyłącznie od Stwórcy, nadto uczynił siebie zależnym od stworzenia. Choć miał Tego, który jest Nieskończony, nie mógł obyć się bez tego, co skończone. Kochał braci, nie tylko „ze względu na Jezusa”, by użyć jego własnego wyrażenia, lecz także ze względu na nich. Żył ich życiem, dla nich i z nimi współczuł, niepokoił się o nich; udzielał im pomocy, i żyjąc w ciągłym ruchu doglądał ich dobra, dawał otuchę. Jego umysł był niby jakiś muzyczny instrument, harfa lub wiolonczela, której struny wibrują, choć się ich nie dotyka, za sprawą dźwięków, które wydają pozostałe instrumenty. Zawsze żył zgodnie z własną zasadą: „weselcie się z tymi, którzy się weselą, płaczcie z tymi, którzy płaczą” (Rz 12, 15); i w taki oto sposób był najbardziej uniżonym ze wszystkich nauczycieli, najbardziej łagodnym i serdecznym ze wszystkich włodarzy. Pytał: „któż odczuwa słabość, bym i ja nie czuł się słabym? Któż doznaje zgorszenia, żebym i ja nie płonął?” (2 Kor 11, 29). A powiedziawszy to, dodał słowa charakterystyczne: „jeżeli już trzeba się chlubić, będę się chlubił z moich słabości” (2 Kor 11, 30).

„Świętego Pawła dar współczucia”, Kazania okolicznościowe, s. 113–114.

Jak używać tego, co stworzone?

W jaki sposób chrześcijanin winien się radować doczesnymi błogosławieństwami Boga?

Wierzący, w podobny sposób jak nie mogą przywłaszczać sobie przywilejów wynikających z chrześcijaństwa, nie mogą też nie poddać się doczesnym dobrodziejstwom Boga. Całe piękno natury, dary pór roku, pożytki płynące ze słońca i księżyca, owoce ziemi, udogodnienia cywilizowanego życia, obecność przyjaciół i krewnych – wszystkie te dobre rzeczy są jakby świadectwem realizacji i cudowną figurą Bożych błogosławieństw zawartych w Ewangelii. Ci, którzy zmierzają ku doskonałości nie odrzucą daru, lecz dobrze go użyją. Tłuste cielę przyprawią aromatycznymi ziołami, muzykę dopełnią tańcem, nie wyrzekną się kwiatów porastających ziemię, lecz podejmą się trudu, by oczyścić je z chwastów. A jeśli wyrzekną się jednego z Bożych błogosławieństw, to z tej przyczyny, że oczekują innego. Z tej też przyczyny znakiem wspaniałego miłosierdzia Boga jest to, że gdy pozwala korzystać nam ze swych doczesnych darów, wedle naszej wolnej woli, pozwala nam także wyrzec się ich; Bóg niemalże zaprasza nas do korzystania z niektórych z nich, a to dlatego, byśmy nie zapomnieli, że ta ziemia jest Jego dziełem, a nie tworem szatana. Nie zaprzeczam oczywiście, że są pewne osoby, wznoszące się ku coraz głębszemu życiu w samoumartwieniu; osoby, które Bóg we właściwej mierze obdarza swym pocieszeniem. Byli wśród nich apostołowie, pozostali wyznawcy i męczennicy, a wszyscy ci ludzie, podobnie jak i misjonarze w krajach pogańskich, mogą zostać wezwani, by wszystko w swym życiu poddać Chrystusowi. Są zatem niewątpliwie tacy, którzy żyjąc w czasach pokoju i pośród braci w wierze, rozeznali, że winni wyrzec się wszystkiego, absolutnie wszystkiego ze względu na Ewangelię, by osiągnąć doskonałość w Chrystusie. I dlatego stają się niby bezdomni i bezbronni, i jak ludzie pozbawieni wszelkich dóbr i samotni, niby Jan Chrzciciel na pustyni. Lecz te nadzwyczajne przykłady nie są nam dane do bezmyślnego naśladownictwa; byłoby jednak tak samo wielkim błędem działać bez natchnienia Bożego, jak i odmówić choćby jednego dobrego czynu.

„O poddaniu się darom, jakie płyną z religii”, Kazania według lekcjonarza, s. 123–124.

W jaki sposób dobra doczesne mogą nas powstrzymywać przed tym, byśmy uczynili Boga jedynym i prawdziwym celem naszych pragnień?

Najbardziej oczywistym niebezpieczeństwem dla naszego duchowego życia, jakie wynika z doczesnych form posiadania jest to, że w praktyce zastępują one w naszych sercach ten Jedyny Cel, któremu należne jest wszelkie oddanie. Dobra doczesne są na wyciągnięcie ręki, Bóg zaś jest niewidoczny. Zdają się ofiarować nam to, co zechcemy w każdej chwili, zaś to, czy Bóg usłyszy nasze prośby o to, czego chcemy, wydaje się niepewne; czy raczej – że tak powiem – ma w sobie pewność niepewności. Dlatego też służą one jako pożywka wszelkim zepsutym skłonnościom naszej natury; obiecują wiele i zdolne są zostać naszymi bogami. A tacy bogowie nie wymagają od nas nabożeństw, lecz, niby nieme bożki, uwielbienia swych czcicieli, którzy stworzyli je na obraz własnych pojęć o tym, co potężne i dające bezpieczeństwo. Oto, czym jest władza bożków i ich najbardziej subtelne krętactwo. Ludzie religijni zdolni są do wstrzemięźliwości, do wyzbycia się wielu spośród grzesznych pragnień: pożądliwości ciała i oczu, obżarstwa, pijaństwa oraz tym podobnych: miłości do niestosownych i frywolnych przyjemności i rozrywek, słabości i podatności na wszelki ostentacyjny przepych. Lecz jeśli chodzi o dobra doczesne, to nie tak łatwo przychodzi ludziom religijnym uwolnić się od niezwykłego czucia jakie dają, uczucia wywyższenia, ważności, wyższości, co w konsekwencji przywiązuje ich do świata i prowadzi do zatracania poczucia obowiązku dźwigania Krzyża, a wtedy stają się nieczuli i niemal ślepi, tracą duchowe wyczucie smaku i zmysł wrażliwości, są jak sparaliżowani (by tak powiedzieć) w tym, co się tyczy dziedziny religijnej. Myśl, by wszystko zaryzykować dla Chrystusa wydaje się im nienaturalna i przesadna, uznają ją za dowód chorobliwego rozentuzjazmowania; śmierć przestaje być dla nich łaskawym, choć straszliwym wydarzeniem, rugują ją zupełnie ze swej świadomości. Zadowalają się myślą o tym kim są i nie zastanawiają się nad możliwością zmiany. Pragną służyć Bogu i sądzą, że tak czynią, rzecz jasna o tyle, o ile uznają to za właściwe; lecz nie ma w tym żarliwej wrażliwości, szlachetnego entuzjazmu, wspaniałości i wyniesienia duszy, posłuszeństwa i czułości skierowanych ku Chrystusowi, który uczynił ich chrześcijanami; mogą tylko zdobyć się na takie posłuszeństwo, jakie było udziałem Żydów, którzy nie otrzymali innego Obrazu Boga poza stworzonym światem, a których przynaglał Kohelet: „Nuże więc! W weselu chleb swój spożywaj i w radości pij swoje wino!”. I napominał ich, o co winni się troszczyć: „Każdego czasu niech szaty twe będą białe, olejku też niechaj na głowę twoją nie zabraknie! Używaj życia z niewiastą, którąś ukochał, po wszystkie dni marnego twego życia” i „cieszcie się przy swoim trudzie” (por. Koh 9, 7–9; 5, 18). Należyte korzystanie z ziemskich dobrodziejstw Boga nie jest oczywiście niczym złym, lecz czynienie ich celem naszych uczuć, przyzwolenie by mamiły nas i odciągały od Jedynego, któremu jesteśmy poślubieni, byłoby myleniem porządków Ewangelii i judaizmu.

„Niebezpieczeństwo bogactw”, Kazania parafialne, s. 444–445.

Dlaczego świętowanie niedzieli, Dnia Pańskiego, ubogaca nas?

To ubogacenie, jak można spostrzec, jest najważniejszym dobrem wynikającym z ustanowienia Dnia Pańskiego. Za sprawą przywileju, który jeden z siedmiu dni poświęca religijnej celebracji, chrześcijanin może traktować ów dzień jak znak miłosierdzia Bożego, uwalniający go od zwykłych zajęć, by te nie pochłonęły go całkowicie. Większość ludzi, istotnie, tak postrzega niedzielę; czują się zmęczeni i przeciążeni nawałem doczesnych trosk, więc gdy przychodzi sobota poczytują sobie za łaskę, że nie muszą trudzić się bez chwili wytchnienia. Lecz nadal wielu jest takich, którzy gdyby nie jasno wyrażony nakaz religijny czuliby pokusę, a nawet uważaliby za swój obowiązek nie przerywać swych świeckich zajęć, nawet, jeśli obyczaj społeczny pozwala im odpocząć. Wielu, rzeczywiście, kuszonych jest w ten sposób; dzieje się tak czasem, gdy mają na względzie jakieś niecierpiące zwłoki sprawy i uważają, że nie mogą pozwolić sobie na stratę choćby dnia. A wielu pracuje zawsze, przykładowo bywa tak w pewnych zawodach wymagających mobilności i nieuregulowanego czasu pracy (jak handel, w mniejszym lub większym stopniu). Wielka jest liczba tych, którzy czują się zastraszeni, poddają się pokusie; opłakane skutki tego stanu rzeczy ukazują się im na wiele pożałowania godnych sposobów, odbijają się nawet na ich zdrowiu fizycznym i psychicznym. We wszystkich tych przypadkach, cotygodniowa Eucharystia, modlitwa i chwała oddana Bogu przychodzą nam z łaskawą pomocą, jako odpocznienie od świata, prześwit Królestwa Bożego, dane by świat nie ograbił nas z naszej nadziei, by nie oddał nas w niewolę temu ciemiężcy i wyzyskiwaczowi, który knuje nasze wiekuiste zniszczenie.

„Udział w religijnych obrzędach – lekiem na wszelkie niepokoje”, Kazania parafialne, s. 692.

Co różni świętego od zwykłego, religijnego człowieka?

Powiem w ten sposób – święty stawia sobie jako główny cel życia posłuszeństwo Bogu i Jego chwałę; zawsze przedkłada Bożą wolę nad własną, idzie ku świętości z całą solennością; nieustannie dąży do coraz głębszego upodobnienia się do Chrystusa, we wszystkich rzeczach. Przysposabia się nie tylko do wykonywania społecznych obowiązków, lecz i tych danych mu jako chrześcijaninowi, z łaski Boga; jest nie tylko uprzejmy, lecz i cichego serca; nie tylko wielkoduszny, ale i pokorny; nie tyle uparty, co cierpliwy; jest nie tylko prawy, ale i wybaczający; nie tylko hojny, lecz i pełen samowyrzeczenia; nie tyle zadowolony z życia, ale rozważny i pobożny. Zwykły człowiek uważa, że zrobi dostatecznie dużo, jeśli będzie żył poprawnie; gdy odpowie oburzeniem na zniewagę, będzie uważał to za swe święte prawo; podobnie potraktuje odpłatę za niesprawiedliwość, nie będzie krył słusznej dumy, upomni się o swe prawa, będzie zazdrośnie strzegł swej czci, a gdy zbłądzi trudno mu będzie to wyznać, będzie szukał dróg wzbogacenia się, będzie pragnął żyć w zgodzie ze światem i będzie z obawą nasłuchiwał, co też sąsiedzi mają o nim do powiedzenia. Taki człowiek rzadko myśli o Dniu Sądu, o popełnionych grzechach, potrafi odmówić kilka modlitw, niewiele troszczy się o Kościół, Boże Prawdy nie rozpalają go, swoje pieniądze wydaje na siebie. Taki jest przeciętny chrześcijanin i żaden z niego wybraniec Boga. Człowiek święty jest nie tylko sprawiedliwy, powściągliwy i uprzejmy; jego miłość ku Bogu jest pełna oddania, jest pełen głębokiej wiary, świętej nadziei, wszystko przepełniającej miłości, imponującej zdolności nakładania sobie rygorów, jest człowiekiem z nieskrzywionym w żaden sposób sumieniem, którego pokora nigdy nie znika, łagodnym w mowie, pełnym prostoty, skromności, bezpretensjonalności, który zapomina o wielkości swych ofiar i o tym, że wywyższają go one w oczach Boga. Oto posługa chrześcijańska w świecie; oto skutki chrześcijańskiego nauczania: kiełkowanie, wzrost, dojrzałość ziaren Królestwa Bożego, które spoczywają ukryte w ziemi – na Ziemi. Posługa ta prowadzi do zwielokrotnienia (jeśli można tak powiedzieć) wizerunków Chrystusa, a choćby była ich tylko garść, warte są wszystkiego, co jest udziałem ludzi, i są wystarczającą rekompensatą i „zwieńczeniem radości” dla apostołów i Ewangelistów „przed Panem naszym, Jezusem Chrystusem, w chwili Jego przyjścia” (por. 1 Tes 2, 19).

„Kościół widzialny – ze względu na wybranych”, Kazania parafialne, s. 825.

Czy nowicjusze na drodze życia duchowego powinni, stosownie do swych sił, umartwiać się?

Któż, rozpoczynając podróż, widzi już przed sobą miejsce swego przeznaczenia? Jak często osoba, szykując się do drogi, ku celowi, którego nigdy wcześniej nie widziała, mówi sobie, iż nie może uwierzyć, że pewnego dnia tam dotrze. A to, co dane oglądać jej teraz jest niczym wobec tego, co obiecuje przyszłość i chwila, w której przyszłość stanie się teraźniejszością. Oto jak powinniśmy patrzeć na naszą drogę duchową: nie wiemy, kim będziemy, lecz dążymy ku temu i – całkowicie przez Bożą łaskę ty i ja będziemy mogli to osiągnąć. Oczywiście, nie za sprawą łaski, która dana jest nam w tej chwili, lecz poprzez coraz to nową, wciąż odnawianą łaskę, której Bóg udzielał będzie coraz hojniej, wzrastającą stosownie do twoich potrzeb. Tylko wtedy dane ci będzie zwieńczyć dzieło, jeśli w ogóle je rozpoczniesz, lecz nie można zaczynać od końca, trzeba postawić pierwszy krok; wspinaj się po niebiańskiej drabinie krok po kroku. Umartwienie jest obowiązkiem, lecz powinniśmy umartwiać się stosownie do naszych sił. Bóg nie żąda od nas tego, co ponad nasze siły, lecz działań stosownych do możliwości. „Ona uczyniła co mogła” (Mk 14, 8), tymi słowy Chrystus pochwalił Marię z Betanii. Zapomnienie lub przeoczenie tej prawdy zdarza się często nowicjuszom na drodze duchowej, choćby z powodu zwykłej ignorancji lub niedopatrzenia. Nie wiedzą, co mogą, a czego nie, jeśli nie wypróbowali jeszcze samych siebie. A gdy to, co wydawało im się tak łatwe, okazuje się ciężarem ponad siły – upadają i tracą ducha. Czują wyrzuty sumienia, że okazali się niezdolni do wypełnienia swych własnych postanowień i popadają w rozpacz; lub są kuszeni do lekkomyślności i do tego, by zrzucić wszystko, czego się podjęli na Boga, ponieważ nie są dość silni, by sprostać czemukolwiek. I z tych przyczyn zdarza się często, że ludzie popadają z jednej skrajności w drugą; i wręcz uznają się za zupełnie wolnych od obowiązku życia wedle jakichkolwiek zasad samodyscypliny (choć wcześniej byli piewcami wielkiej surowości), a nawet stają się ekstrawaganccy w swym stylu życia.

„Apostolska wstrzemięźliwość – wzorem dla chrześcijan”, Kazania parafialne, s. 1197–1198.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Kardynał Newman. 101 pytań i odpowiedzi.