Rozdział dziesiąty. Eugenika. Zatwardziałość serca

Kwintesencją każdej epoki jest zawsze niepisane prawo, tak jak pierwsze ze wszystkich praw, chroniące życie przed mordercą, które nie jest spisane w księdze ustaw. Jest jednak wielka różnica między rozumieniem i nierozumieniem owych podstawowych założeń różnych epok. Na przykład średniowiecze – pełne miłosierdzia i okrucieństwa, ascetyzmu i żywych kolorów – będzie dla nas jedynie zagadką, jeśli nie zrozumiemy ówczesnego zapału do budowania i planowania, oddzielania jednych rzeczy od drugich murami i ogrodzeniami. Ten duch uczynił architekturę najwspanialszą sztuką średniowiecza. Nawet niewolnik wydawał się rzeczą świętą; sacrum, które otaczało króla, w pewnym sensie otaczało też chłopa pańszczyźnianego, który nie mógł być wygnany poza granice majątku. Tak więc nawet wolność stała się czymś pozytywnym, jak przywilej. A nawet kiedy większość ludzi posiadała wolność, to nie otwarto jej przed nimi, jak wolności pustkowia, ale im ją nadano, jak wolność miasta. Z kolei wiek siedemnasty – ze swoimi niemal pedantycznymi pochwałami parlamentów i całkiem barbarzyńskimi masakrami więźniów – może wydawać się chaosem sprzeczności, dopóki nie uświadomimy sobie, że o ile średniowiecze było w połowie zbudowanym domem, to wiek siedemnasty był domem w płomieniach. Dominującą jego nutą była panika oraz zrodzona ze strachu wściekła drobiazgowość i ekskluzywizm. Charakterystyczną religią tego wieku był kalwinizm i nawet w Kościele katolickim podkreślano, jak wąska jest droga do zbawienia i niewielka liczba wybranych. Dominującą nutą w polityce była podejrzliwość – „Nie pokładajcie ufności w książętach”. Próbowano rozwiązać każdy problem uczonymi, zajadłymi i nieustannymi sporami i oczyścić społeczeństwo przez palenie czarownic na stosie. Albo spójrzmy na wiek osiemnasty, który przynosi obrazy zdawałoby się całkowicie przeciwstawne, a jednak typowe dla tamtych czasów: splądrowanie Wersalu i Wikary z Wakefieldu (1), sielankowe sceny Watteau i wybuchowe przemówienia Dantona. Cały ten okres zrozumiemy jednak lepiej, gdy tylko dostrzeżemy w nim ideę sprzątania, która go zdominowała. Najspokojniejsi ludzie byli bardziej dumni ze swojego porządku, cywilizacji i dobrego smaku niż z jakichkolwiek innych cnót, a najbardziej gwałtowni ludzie (i to jest najważniejsze) nie lubowali się w swojej gwałtowności ze względu na nią samą, jak Nietzsche albo anarchistyczni poeci, ale byli gotowi użyć jej, by walczyć z szaleństwem bądź nieładem. Dla tych epok da się znaleźć jakąś kluczową formułę. Chyba tylko w odniesieniu do naszej epoki nie da się znaleźć żadnej.

Sądzę jednak, że słowem kluczowym dla naszej epoki będzie „nieuchronność” albo, chciałoby się powiedzieć, „zatwardziałość”. W każdej dziedzinie zdominował nas podświadomy pogląd – zakorzeniony w materializmie i negacji wolnej woli – że nie ma odwrotu. Wystarczy popatrzeć na kilka współczesnych faktów i porównać je z odpowiadającymi im faktami sprzed kilku stuleci. Porównajmy współczesny system partyjny z politycznymi frakcjami siedemnastego wieku. Różnica polega na tym, że dawniej przywódcy partyjni nie tylko naprawdę obcinali głowy swoim przeciwnikom, ale (co jest jeszcze bardziej zatrważające) naprawdę uchylali ustanowione przez nich prawa. Obecnie stało się tradycją, że jedna partia dziedziczy i pozostawia w stanie niezmienionym prawa ustanowione przez inną partię, choćby nawet wcześniej były przedmiotem zaciekłego sporu. Ani Jakub II, ani jego siostrzeniec Wilhelm nie należeli do zbyt wesołych osobników, ale obaj uśmialiby się z idei „ciągłości polityki zagranicznej”. Torysi nie byli konserwatystami, ale w dosłownym tego słowa znaczeniu reakcjonistami. Nie tylko chcieli zachować dynastię Stuartów, ale ją przywrócić.

Zobaczmy też, jak uparcie średniowieczni angielscy monarchowie powracali raz po raz do wizji posiadania terytoriów we Francji, próbując odwrócić zrządzenie losu; jak Edward III rozpoczął nową kampanię po klęskach Jana i Henryka III, a Henryk V po porażce Edwarda III. Sprawa ta leżała na sercu nawet Marii, choć nie wiązała się ani z jej mężem, ani z religią. Zastanówmy się teraz nad gorączką imperializmu, która ogarnęła nas stosunkowo niedawno. Jedynym tematem jest jedność Imperium, kolonie liczy się jak klejnoty koronne, a flagi brytyjskie powiewają po całym świecie. Nikomu nie śni się jednak nawet nie tyle odzyskanie amerykańskich kolonii (co byłoby nazbyt niebezpiecznym zadaniem dla współczesnych budowniczych Imperium), ale nawet przedstawienie ich historii z imperialistycznego punktu widzenia. Henryk V potwierdził roszczenia Edwarda III. Josephowi Chamberlainowi nie śniłoby się usprawiedliwianie roszczeń Grzegorza III. Co więcej, Szekspir usprawiedliwia wojnę z Francją, trzyma z Talbotem (2) i przeczy legendzie Joanny d’Arc. Pan Kipling nie odważyłby się usprawiedliwiać wojny amerykańskiej, trzymać z Burgoynem (3) i przeczyć legendzie Waszyngtona. W rzeczywistości więcej przemawia za Jerzym III niż za Henrykiem V. Jednak nie przyznają tego, ani tym bardziej nie biorą pod uwagę współcześni imperialiści, ponieważ wierzą, że tak jak przyszłość jest nieunikniona, tak przeszłość jest nieodwołalna. Każde definitywne wydarzenie, takie jak wyłamanie się Ameryki z Imperium, musi być ostateczne na wieki, mimo że miało miejsce zaledwie ponad sto lat temu. Tylko dlatego, że miało miejsce, należy je najpierw nazwać złem koniecznym, a następnie niezbywalnym dobrem. Nie muszę dodawać, że nie chcę odzyskiwać Ameryki, ale akurat ja nie jestem imperialistą.

Jest jeszcze inny test: spytajmy się, ilu znanych nam ludzi narzeka na to, czego ich zdaniem nie można zmienić, a ilu zabiera się do przeprowadzania zmian. Iluż to ludzi zżyma się na brytyjskie szkoły podstawowe, tak jak na brytyjski klimat. Jak niewielu zdaje sobie sprawę, że brytyjskie szkolnictwo można zmienić, ale brytyjskiej pogody nie. Jak niewielu wie, że chmury są bardziej nieśmiertelne i trwałe niż szkoły. Czy na tysiąc osób, które utyskują na obowiązkowe szkolnictwo, znajdzie się sto, dziesięć lub jedna, które by je zniosły? Samo słowo „zniesienie” udowadnia swoim mało obiecującym i nieznanym brzmieniem, że mam rację. Na początku naszej epoki mówiono z taką samą łatwością o reformowaniu i znoszeniu ustaw. Dzisiaj wszyscy mówią o ich reformowaniu, ale nikt nie mówi o ich znoszeniu. Nasi ojcowie nie mówili o wolnym handlu, ale o zniesieniu ustaw zbożowych. Nie mówili o autonomii dla Irlandii, ale o zniesieniu unii z Irlandią. W tamtych czasach politycy, którzy chcieli znosić prawa jawili się jako najbardziej praktyczni przywódcy. Teraz uważa się ich za idealistycznych marzycieli, a lider jednej z naszych wielkich partii, który w nagłym przypływie szczerości powiedział, że zniesie jakąś ustawę, musiał pisać do wszystkich gazet, wyjaśniając, że chodzi jedynie o poprawkę. Nie potrzeba mnożyć przykładów, choć można by je mnożyć do miliona. Nasz wiek cechuje się przekonaniem, że przeszłość można chwalić, bo i tak nie da się jej naprawić. W przeszłości ludzie trudzili się jak mrówki i umierali jak szarańcza, żeby cofnąć coś, co wydawało się pewne, ale my nie potrafimy nawet uchylić ustawy parlamentarnej. Tkwimy w przekonaniu słabych, że co się stało, to się nie odstanie. Dobrze to podsumowuje typowa wiktoriańska piosenka z refrenem: „Młyn już nigdy nie zmiele wody, która popłynęła”. Jest na to wiele odpowiedzi. Pominę jedną, która wymagałaby rozprawy na temat zjawiska parowania i rosy. Inna jest taka, że zdaniem prostych ludzi ze wsi celem młyna jest mielenie ziarna, a nie wody i że (choć może się to wydać dziwne) naprawdę istnieją społeczeństwa na tyle czujne i stanowcze, że nie pozwalają, by ich zboże stale odpływało od nich przy dźwiękach sentymentalnej piosenki.

Współczesna niechęć do odwracania tego, co się stało, jest nie tylko winą intelektualną, ale i moralną. Jest to nie tylko umysłowa niezdolność do zrozumienia popełnionego błędu, ale także duchowa odmowa przyznania się do popełnienia błędu. Kiedy pan Brummell (4) odsyłał tacę pełną źle zawiązanych krawatów, zauważając cicho: „To nasze nieudacznictwo”, kierowała nim zwykła próżność. To dobry przykład tego, jak niedaleko od próżności do pokory, bo przynajmniej musiał przyznać się do nieudacznictwa. Byłby jednak winny duchowej pychy, gdyby założył wszystkie krawaty, jeden na drugi, by służący przypadkiem nie zauważył, że niektóre są źle zawiązane. W duchowej pysze jest bowiem zawsze pewien element tajemniczości i samotności. W takim przypadku pan Brummell byłby diabolicznie pyszny; byłby też źle ubrany (obawiam się, że byłoby to dla niego jeszcze gorsze). Byłby jednak doskonałym wcieleniem współczesnego rzecznika prasowego, który nic nie może zrobić dobrze, bo nie wolno mu się przyznać, że kiedykolwiek zrobił coś źle.

Ten dziwny upór słabych ludzi podążających niewłaściwą drogą postępu, staje się jeszcze gorszy, jak wszystkie tego typu słabości. Obecnie ta postawa ma już w sobie coś złowrogiego, a nawet potwornego. Nasze błędy stały się naszymi sekretami. Dla spokoju sumienia redaktorzy i dziennikarze drą na kawałki wszystko, co przypomina im o niespełnionych partyjnych obietnicach albo oskarżających ich partyjnych ideałach. Do naszych mężów stanu o wiele bardziej pasuje to, co pan Wells powiedział o naszych biskupach – że chociaż są widoczni w społeczeństwie, to intelektualnie pozostają w ukryciu. Rządzący dźwigają brzemię niewyznanych grzechów; obolali i milczący, skrywają trudne tematy; cierpią na zatwardzenie sumienia. Jest wiele rzeczy, które zrobili i wiele na które pozwolili, ale nie mają odwagi o nich myśleć. Nazywają je w inny sposób i próbują sobie wmówić, że przeszłość była inna, jak człowiek myślący po fakcie o tym, co powinien był powiedzieć w kłótni. Jeden z tych grzechów jest ukryty na samym dnie, ale głośno woła, choć się go ucisza. Jest to prawdziwa historia stosunków między bogatymi i biednymi w Anglii. Na wpół zagłodzony angielski proletariusz jest nie tylko niemalże trupem, ale trupem w szafie.

Można by odpowiedzieć, z pewnym zdziwieniem, że niewątpliwie słyszymy ze wszystkich stron tę samą historię o pozbawionym środków do życia proletariacie i kwestii społecznej, albo o wyzysku niewykwalifikowanych robotników i przeludnieniu slumsów. To są oczywistości, ale moja historia jest prawdą. Po każdej stronie dyskusji pełno jest natomiast nieprawdziwych historii. Jedna z nich to ciekawa opowieść o uświadomionym klasowo proletariacie wszystkich krajów, który jest „solidarny” i zawsze chce rychło położyć kres wojnom. Marksistowscy socjaliści wiedzą o nim wszystko; problem jedynie w tym, że go nie ma. Zwykły angielski robotnik potrafi myśleć o Niemcu tylko jako o Niemcu, a o sobie tylko jako o Angliku. Mamy też przeciwieństwo: historię o wstrętnym ateiście, który chce niszczyć domy, ale z jakiegoś nieznanego powodu woli nazywać się socjalistą. Ktoś taki również nie istnieje. Zamożni socjaliści mają domy takie same jak każdy z nas, a biedni socjaliści nie mogą w ogóle mieć domów, bo indywidualiści im nie pozwalają. Znana jest bardzo przyjemna i interesująca historia o dwóch robotnikach. Jeden z nich minął wszystkie puby w Cheapside, a kiedy dotarł do Guildhall, został burmistrzem. Drugi zajrzał do wszystkich pubów i na koniec nie był w stanie ubiegać się o ten urząd. Niestety, to także marność. Złodziej może zostać burmistrzem, ale uczciwy robotnik z pewnością nie. Opowiadają też historię o nieuchronnym fatum, które za pomocą ekonomicznych praw zmusza bogatych, by zabierali pieniądze biednym, mimo że wcale nie chcą tego robić. Myśl o tym jest nie do zniesienia dla wolnego i chrześcijańskiego człowieka i czytelnik przyjmie z ulgą wiadomość, że nic takiego nigdy nie miało miejsca. Bogaci mogliby przestać kraść, gdyby tylko zechcieli, ale i to nigdy się nie zdarzyło. Według innej historii sprytny fabianin, który zasiadał jednocześnie w sześciu komitetach, nakłonił bogacza, żeby stał się całkiem biedny. Powtarzając mu na ucho, że każda część samochodu to tylko trybik w machinie, ten zdolny człowiek zdołał rozebrać auto milionera, który zapomniał, że je w ogóle posiada. To było bardzo sprytne z jego strony, z tym że to bujda na resorach. W samochodzie milionera nie brakuje ani jednej śrubki, a pojazd ten może w mgnieniu oka przejechać fabianina i pozostawić po nim na drodze mokry placek. Wszystko to bardzo fascynujące historie, które indywidualista i socjalista opowiadają na zmianę wielkiemu sułtanowi kapitalizmu, bo gdyby tylko przestali go przez chwilę zabawiać, uciąłby im głowy. Gdyby jednak zechcieli opowiedzieć sułtanowi prawdziwą historię, ugotowałby ich w oleju, a tego woleliby uniknąć.

Słuchając tych historii, sułtan próbuje cały czas zapomnieć prawdziwą historię swojego grzechu. Jak już mówiliśmy w tym rozdziale, wolałby nie pamiętać, bo zdecydował już, że nie będzie się nawracać. Jest to ciekawa historia i w następnych dwóch rozdziałach postaram się ją wiernie przedstawić. We wszystkich wiekach tyran jest zawsze twardy, ponieważ jest miękki. Jeśli pod kołami jego samochodu zginie oskarżający go tłum, to dlatego, że wybrał on drogę najmniejszego oporu. Dlatego, że znacznie łatwiej jest przejechać ludzi niż wjechać na lekkie wzniesienie. Walka ciemiężcy jest zawsze walką na poduszki, często walką z poduszkami, ale zawsze walką o poduszki. Wielki sułtan Saladyn, o ile dobrze pamiętam, za największy wyczyn szermierczy uważał przecięcie poduszki. Miał rację, co może poświadczyć każdy z nas, który od lat próbuje przeciąć nabrzmiały wygodą i okrucieństwem współczesny kompromis. Atmosfera naszego świata to pokryta poduszkami sofa oraz pałac w pałacu i ogród w ogrodzie – atmosfera rozrzutnej nieodpowiedzialności Wschodu. Czy już i u nas nie ma tańców bez słów, przyjęć bez wina i całej tej niechrześcijańskiej koncepcji luksusu bez śmiechu? Czy nie doświadczamy już złowrogich Baśni z tysiąca i jednej nocy i czy nie żyjemy już w koszmarnych miastach niewidzialnego despoty? Czy nasz kat nie dusi potajemnie cięciwą łuku? Czy nie jesteśmy już eugenikami, to znaczy tymi, którzy kastrują? Czy nie dostrzegamy jasnych oczu, nieruchomych twarzy i obecności czegoś martwego, a jednak bezsennego? Jest to obecność grzechu zapieczętowanego pychą i zatwardziałością; historia tego, jak sułtan zdobył tron. Ale nie tej historii słucha sułtan, ale innej, którą wymyślono, aby ukryć tamtą. Nosi tytuł: „Eugeniusz albo przygody tego, który się nie narodził”. Jest to bardzo urozmaicona i urzekająca opowieść, która zawsze go usypia.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Vicar of Wakefield, moralizatorska i sentymentalna powieść Olivera Goldsmitha z 1766 roku.

(2) John Talbot (1384–1453) – brawurowy dowódca angielski z okresu Wojny Stuletniej.

(3) John Burgoyne (1722–1792) – angielski generał walczący przeciw Amerykanom podczas amerykańskiej wojny o niepodległość.

(4) George Bryan Brummell (1778–1840) – londyński dandys, znany z obsesji na punkcie eleganckich krawatów.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Eugenika i inne zło.