Rozdział dziesiąty. Chrystus w zwykłym człowieku

Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25, 40).

Zobaczyliśmy, że jest stosunkowo łatwo rozpoznać Chrystusa w kapłanie i w świętym. W kapłanie składa ofiarę, w świętym jest przemieniony – czy raczej przemienia człowieczeństwo raz jeszcze swoją chwałą. A jedyny problem przy rozpoznaniu Chrystusa w grzeszniku jest taki sam, jak ten, który sprawia, że trudno dostrzec Go w krucyfiksie. Jest to trudność, która raz przezwyciężona, zaczyna świecić światłem rzucanym na postać Boga. Zobaczyliśmy też, że ci, którzy nie widzą Chrystusa w tych przejawach człowieczeństwa, tracą niezliczone możliwości zbliżenia się do Niego i zrozumienia pełni, różnorodności Przyjaźni, którą On nam ukazuje. Jednak Chrystus przybiera jeszcze dziwniejsze postaci niż którakolwiek z wymienionych. Ta, która jest być może najdziwniejsza ze wszystkich, jawi się wówczas, gdy wskazuje On na nas, mówiąc nam, że nie tylko ten czy tamten człowiek w szczególności, ale „zwykły człowiek”, nasz „bliźni” jest Jego przedstawicielem i Namiestnikiem na ziemi w takiej samej pełni (chociaż w zupełnie innym sensie), jak kapłan czy papież.

Chrystus ujawnia nam ten fakt w przypowieści, która dotyczy Jego powrotu na ziemię, z zamiarem sądzenia rodzaju ludzkiego (Mt 25, 31 i n.). Z jednej strony, mówi nam, stoją zbawieni, z drugiej potępieni, a jedynym powodem, dla którego On wyznacza, podczas tego sądu, wieczysty rozdział między tymi dwiema grupami, jest to, że ci pierwsi służyli Mu w postaciach swoich bliźnich, a ci drudzy zawiedli w takiej służbie. „Wszystko, co uczyniliście albo czego nie uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili lub nie uczynili.” Ci zatem wejdą do życia, a tamci w śmierć wieczną.

Natychmiast zastanawiamy się zatem nad wyraźną nieświadomością – wydawałoby się, autentyczną i szczerą nieświadomością – zarówno jednej, jak i drugiej grupy, co do wartości lub niegodziwości ich życia. Obie grupy są jednakowo zaskoczone wyrokiem – odpowiednio – uniewinnienia lub skazania. „Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym… spragnionym… lub nagim… chorym lub w więzieniu?… Nigdy świadomie nie służyliśmy Tobie”, mówią jedni. „Nigdy rozmyślnie nie zaniedbaliśmy Ciebie”, mówią drudzy. W odpowiedzi Nasz Pan powtarza, że w służbie lub zaniedbaniu swych bliźnich, oni służyli Jemu samemu lub też zaniedbywali Go. Jednak nie wyjaśnia, w jaki sposób działania podjęte w nieświadomości mogą albo zyskać wartość, albo ją stracić w Jego oczach.

Wyjaśnienie nie sprawia trudności. Nieświadomość nie jest bowiem całkowita. Powszechnie wiadomo, że wszyscy czujemy instynktowny pociąg ku naszemu bliźniemu, którego nie możemy odrzucić bez poczucia moralnej winy. Może się zdarzyć tak, że przez niewiedzę albo umyślne odrzucenie światła człowiek może nie zrozumieć lub nie uwierzyć w Ojcostwo Boga i twierdzenia Jezusa Chrystusa. Może nawet być tak, że szczerze wierzy, sam intelektualnie usprawiedliwiony, w wyraźne zaprzeczenie tych prawd. Jednak żaden człowiek nigdy jeszcze nie żył całkowicie samolubnym życiem od początku do końca, żaden człowiek nigdy jeszcze świadomie nie odmówił miłości swemu bliźniemu, ani nie odrzucił braterstwa człowieka, bez świadomości, przynajmniej w pewnym okresie, że obraża swoje najwyższe instynkty. Chrześcijanie wiedzą, że Drugie Wielkie Przykazanie Miłości bierze swoją siłę wyłącznie z Pierwszego. Jednak w istocie, jest absolutnie pewne, że chociaż niektórzy ludzie nie czują, z takiego czy innego powodu, mocy Pierwszego z tych przykazań, to żaden człowiek nigdy jeszcze, bez poczucia winy, nie odrzucił całkowicie Drugiego.

Chrystus jest bowiem Światłością, która oświeca każdego człowieka (J 1, 9). To w istocie Głos Wieczności, ukryty w głosie sumienia, chociaż Jego Imię i Jego historyczne działania mogą pozostawać nieznane. Odrzucając zatem prawa swego bliźniego, człowiek odrzuca prawa Syna Człowieczego. Trudno bronić nieświadomości w obliczu faktu, że to historyczna postać Chrystusa żąda naszej czci – nie w tym tkwi istota rzeczy. Pozostaje prawdą, że zaniedbać bliźniego to odrzucić wewnętrzny impuls, naglący i rozumny, który, pomimo nieświadomości człowieka co do pochodzenia i tożsamości owego impulsu z Głosem, przemawiającym w Judei, mimo wszystko odwołuje się do poczucia moralnej prawości tegoż człowieka. Piłat nie został skazany za nieznajomość artykułów Credo Nicejskiego i za niezidentyfikowanie Więźnia, którego przed niego przywiedziono. Został skazany, ponieważ odrzucił prawo sprawiedliwości i prawo niewinnego człowieka do bycia uniewinnionym. Obraził Wcieloną Prawdę, ponieważ obraził Sprawiedliwość.

Oto zatem bezsprzeczny fakt. Człowiek, który nie zachowuje Drugiego Przykazania, nie może nawet nieświadomie zachowywać Pierwszego. Człowiek, który odrzuca Chrystusa w człowieku, nie może przyjmować Chrystusa w Bogu. „Kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1 J 4, 20).

Rozważyliśmy kwestię, zgodnie z którą stosunkowo łatwo jest rozpoznać Chrystusa w tym, co możemy nazwać Jego aspektami zmysłowymi. Pełen zachwytu podziw, jaki odczuwamy wobec nadludzkich uczynków świętych czy przejmujący dreszczem wstręt, którego jesteśmy świadomi w obliczu nieludzkiego poniżenia bardziej poruszających typów grzeszników – są co najmniej nieświadomym hołdem z naszej strony wobec Boskiego wizerunku i Obecności, manifestowanych przez pierwszych i obrażanych przez drugich. Nie jest jednak łatwo rozpoznać Chrystusa w przeciętnym człowieku – nie łatwiej, niż rozpoznać Boską wolę i przewodnictwo w codziennych okolicznościach życia. Jak to możliwe, pytamy samych siebie, aby Wyjątkowe ukazało się pod postacią Zwykłego, by Najpiękniejszy z synów ludzkich skrył się pod tym, co nieatrakcyjne, aby Ten „jeden z tysiąca” (Pnp 5, 10) był ukryty w Przeciętnym? Miłość do naszego bliźniego ma właśnie takie znaczenie. „Chrystus w sercu każdego człowieka, który myśli o mnie”… (jak również w sercu każdego człowieka, który nigdy nie poświęca mi myśli), „Chrystus w ustach każdego człowieka, który mówi do mnie. Chrystus w każdym oku, które na mnie spogląda. Chrystus w każdym uchu, które mnie słyszy” (1). Na przykład mąż musi widzieć Chrystusa w niepoważnej żonie, która przeznacza pół majątku i całą swą energię na realizację najbardziej próżnych ambicji towarzyskich. Żona musi zobaczyć Chrystusa w mężu, który nie ma żadnych ideałów poza swoją pracą w dni powszednie i własnym odpoczynkiem w niedziele. Kobieta w średnim wieku, wciąż mieszkająca w domu rodzinnym, musi znaleźć Chrystusa w swych gadatliwych rodzicach i domowych obowiązkach, a jej rodzice muszą znaleźć Chrystusa w swojej pozbawionej wyobraźni i nieatrakcyjnej córce. Benedyktyn musi widzieć w każdym gościu, który przybywa do klasztoru, nie kogo innego, tylko swego godnego czci Pana i Mistrza. W naszym bliźnim i w codziennym życiu, które prowadzimy – „w twierdzy, na rydwanie, na okręcie” (2) – musimy znaleźć Tego, który zamieszkuje wieczność. W przeciwnym razie nie możemy twierdzić, że znamy Go takim, jakim jest.

Sposobem, aby zrobić to doskonale i konsekwentnie, jest świętość. Znaleźć Go tutaj, to znaleźć Go wszędzie. Jeśli znajdziemy Go tutaj, o ileż łatwiej znajdziemy Go w świętym, w grzeszniku, w kapłanie, w Kościele i w Najświętszym Sakramencie. Do świętości nie ma drogi na skróty.

Nad dwiema sprawami warto się tutaj zatrzymać.

Musimy stale przypominać sobie o obowiązku świętości i poniechać niezadowolenia z siebie, dopóki przynajmniej nie podejmiemy tej praktyki.

Czar i urok tego, co zazwyczaj jest znane jako „religijność”, łączy się bowiem z tym niezwykłym niebezpieczeństwem – że pomylimy je z samą religią. Żadne niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie, jak to w naszych czasach, kiedy religia posiłkuje się pięknem estetycznym w swej sztuce i kulcie chrześcijańskim. Możemy nawet pójść dalej i powiedzieć, że rzeczywiste pocieszenia, dane przez Boga „dla naszego zdrowia”, mogą „stać się dla nas okazją do upadku”. Chrystus głaszcze duszę, wabi ją i oczarowuje, zwłaszcza na wcześniejszych etapach życia duchowego, aby zachęcić ją do dalszych wysiłków. Dlatego istnieje bardzo realna duchowa pułapka, że pomylimy dary Chrystusa z Chrystusem, akty pobożności z samą religią, a radości dostępne na ziemi z radościami oczekującymi nas w niebiosach – jednym słowem, że pomylimy nasze mówienie: „Panie! Panie!” z „pełnieniem woli Ojca, który jest w niebie” (Mt 12, 50). Dlatego stale i uparcie musimy poddawać próbie swoje postępy przez ich efekty praktyczne. Gdy coraz łatwiej jest mi adorować Chrystusa w tabernakulum: czy dlatego coraz łatwiej mi służyć Chrystusowi w moim bliźnim? Jeśli tak nie jest, to w ogóle nie robię rzeczywistych postępów. Nie idę do przodu, by tak rzec, na całej linii – posuwam jedną część mego życia kosztem reszty, nie rozwijam mojej Przyjaźni z Chrystusem, a rozwijam raczej własną koncepcję Jego Przyjaźni, która jest czymś zupełnie innym. Wpadam w najbardziej fatalną ze wszystkich wewnętrznych pułapek. „Widzę go w blasku gwiazd. Widzę Go w kwitnących polach. Ale nie widzę Go na Jego drogach z człowiekiem” (3). A zatem nie znajduję Go tam, gdzie On pragnie być odnaleziony.

Pomocne w rozpoznaniu Chrystusa może być też poznanie samego siebie. Moja największa trudność jest czysto powierzchowna i wyobrażona – trudność uświadomienia sobie, w jaki sposób można dostrzec to, co Wyjątkowe pod postacią tego, co przeciętne. Dlatego kiedy poznaję siebie lepiej i dowiaduję się, jak jestem przeciętny, a jednocześnie odkrywam, że Chrystus wciąż cierpliwie mnie znosi, toleruje i zamieszkuje we mnie, wówczas uświadomienie sobie, że Chrystus jest także w moim bliźnim, staje się dla mnie łatwiejsze. Kiedy przedzieram się coraz głębiej, dzięki samopoznaniu, przez warstwy własnego charakteru, przekonując się z każdym odkryciem na nowo, w jaki sposób dbałość o siebie przenika wszystko, jak niewiele jest tam zapału dla chwały Boga i jaki ogrom zapału dla mnie samego, jak moje najlepsze działania są zatrute najgorszymi motywami – a jednak, przy tym wszystkim, stwierdzając, że Chrystus wciąż raczy zamieszkiwać pod tym wszystkim i lśnić w sercu tak chmurnym, jak moje – coraz łatwiejsze staje się dla mnie zrozumienie, że On może z jeszcze większą łatwością być ukryty pod zewnętrzną powłoką mojego bliźniego, którego uważam za antypatycznego, ale którego bezwartościowości nigdy nie mogę być tak pewien, jak jestem mojej własnej. „Rozłup drewno” – spójrz w głąb, w drewnianą głupotę własnej głowy, „a znajdziesz mnie. Podnieś kamień” – wyrwij tę kamienną, pozbawioną czucia rzecz, którą nazywasz swoim sercem „a ja tam będę” (4). A potem, odnalazłszy Chrystusa w sobie samym, wyjdź i znajdź Go także w swoim bliźnim.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Modlitwa Napierśnik św. Patryka.

(2) Ibidem.

(3) A. Tennyson, Morte d’Arthur.

(4) Ze zbioru Logia of Jesus.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Roberta Hugh Bensona Rekolekcje z Chrystusem.