Rozdział dwunasty. Święty Marcin

Pewnego razu, w mieście Amiens nastał bardzo mroźny zimowy poranek. Wiatr hulał u bram miasta i po wielkiej rzymskiej drodze, a był tak lodowaty, że wszyscy, którzy musieli wyjść z domu, owijali się szczelnie w płaszcze i marzyli tylko o powrocie i schronieniu się przy gorącym piecu.

Przy drodze siedział jednak pewien biedny starzec. Nie miał ani płaszcza, którym mógłby się owinąć, ani pieca, o którym mógłby marzyć. Trząsł się cały z zimna, gdy przewiewał go na wskroś przenikliwy wicher, i wypatrywał na wpół ślepymi oczami, czy nie nadjeżdża ktoś, kto mógłby mu pomóc w potrzebie. Ludzie mijali go jednak obojętnie, nie zwracając uwagi na błagalnie wyciągnięte dłonie. Zbyt wielki panował mróz, by się zatrzymywać bez potrzeby, czy myśleć o udzielaniu pomocy. Z pewnością nawet żebrak nie może spodziewać się jałmużny w taki dzień, myśleli. Biedny starzec siedział więc samotnie przy drodze, głodny, zziębnięty i bezdomny.

Nagle przejechał koło niego młody żołnierz, ale żebrak nawet nie pomyślał, by prosić go o pomoc, gdyż legioniści rzymscy nigdy nie zwracali uwagi na biednych i cierpiących ludzi.

Starzec zamknął znużone oczy porzucając wszelką nadzieję. Wydało mu się, że na całym świecie nie ma nikogo, kto by mu pomógł, czy go pożałował. Jednak w tej samej chwili poczuł, że ktoś zarzuca mu na ramiona ciepły płaszcz, a w uszach zabrzmiał uprzejmy głos, zachęcający, by się owinął ciepłą materią. Zdumiony żebrak uniósł głowę i zobaczył, że pochyla się nad nim ów młody żołnierz. W ręku trzymał jeszcze miecz, którym przeciął swój płaszcz na pół, by móc podzielić się nim ze zmarzniętym starcem.

Przechodnie śmiali się na ten widok i pospiesznie ruszali dalej swoją drogą, ale młodzieniec nie zwracał uwagi na ich drwiny, cieszyła go bowiem myśl, że pomógł komuś, kto bardzo tego potrzebował.

Młody żołnierz nosił imię Marcin i służył w armii rzymskiej wraz ze swym ojcem, który był sławnym generałem. Większość kolegów Marcina z legionu była poganami, ale on sam wyznawał wiarę chrześcijańską i służył dobrze cesarzowi, a to dlatego, że przede wszystkim służył Chrystusowi.

Tej nocy przyśnił się Marcinowi sen. Przyszedł w nim do niego Pan Nasz, Chrystus, wśród świętych aniołów, ubrany w połówkę płaszcza, którą młodzieniec oddał rankiem żebrakowi. Żołnierz usłyszał we śnie głos Pana Jezusa, który zapytał swych aniołów:

– Czy wiecie, kto mnie odział w ten płaszcz? Uczynił to mój sługa Marcin, choć nie jest jeszcze ochrzczony.

Wówczas Marcin obudził się, ale nie zaznał spokoju, póki na jego czole nie spoczęła święta pieczęć chrztu. Dopiero wówczas poczuł, że naprawdę zaciągnął się na służbę Pana Boga.

Dla Marcina służenie Bogu oznaczało sumienne wykonywanie codziennych obowiązków. Uważał, że tu, na ziemi, należy służyć cesarzowi równie wiernie i sumiennie, jak służy się Panu w Niebiosach i dlatego przez długie czternaście lat był najlepszym i najodważniejszym z żołnierzy, takim, który nigdy nie zaniedbał swych obowiązków.

Ale gdy zaczął się starzeć, zapragnął służyć Bogu w inny sposób. Udał się więc do cesarza i poprosił o zezwolenie na opuszczenie legionu, ale ponieważ toczyła się właśnie wojna z barbarzyńcami, którzy zaatakowali Rzym, władca bardzo się rozgniewał.

– Chcesz opuścić legion ponieważ boisz się walczyć – powiedział patrząc z pogardą na Marcina, który stał przed nim w milczeniu. – Rzymski żołnierz powinien się wstydzić tchórzostwa.

– Nie jestem tchórzem – odparł Marcin i z podniesionym czołem wytrzymał gniewne spojrzenie cesarza. – Każ mi stanąć samotnie przed frontem legionu jedynie z krzyżem w ręku, a ja nie ulęknę się wroga nawet jeśli przyjdzie mi walczyć w pojedynkę i bez broni.

– Sam rzekłeś – odparł na to szybko cesarz. – Przekonamy się co warte są twoje słowa. Zaraz jutro staniesz przed wrogiem bez broni, a my sami osądzimy odwagę, którą tak się przechwalasz.

Po czym polecił strażom pilnować przez całą noc Marcina, na wypadek gdyby próbował ucieczki. Ale on nawet o niej nie myślał, gotów wykonać wszystko, co powiedział.

W tym samym czasie barbarzyńcy poczuli nagle z przerażeniem, że nie mają szansy w walce z rzymską armią i dlatego wczesnym rankiem wysłali do cesarza posłańca, oznajmiając, że zdają się na łaskę Rzymu i proszą o pokój.

Wówczas uwolniono Marcina, a nikt nie wątpił dłużej w jego odwagę i wierność. Uwierzono, że to jego wiara w Boga przyniosła Rzymowi ten niespodziewany pokój i dała zwycięstwo nad barbarzyńskimi wrogami.

Wkrótce potem Marcinowi pozwolono opuścić legion. A on od tej pory podróżował po świecie, przynosząc dobre nowiny o Jezusie Chrystusie tym, którzy ich jeszcze nie znali.

W owych czasach niebezpiecznie było zapuszczać się w góry bez broni, gdyż zamieszkiwali je liczni złodzieje i bandyci, którzy napadali na nieostrożnych podróżnych i rabowali ich albo mordowali. Jednak Marcin samotnie, bez żadnych towarzyszy, ruszył w drogę górskimi ścieżkami, zbrojny jedynie w Krzyż.

Pewnego dnia, kiedy tak wędrował samotnie przez góry, zastąpili mu drogę zbójcy, tak nagle, jakby wyszli wprost ze skał. Pochwycili go brutalnie, a jeden zamierzył się już toporkiem na jego głowę, ale nim zdążył zadać cios inny zbójca powstrzymał jego rękę i oświadczył, że Marcin jest odtąd jego więźniem. Następnie związali Świętemu ręce na plecach i zaczęli się zastanawiać, jak najlepiej go zabić.

Ale Marcin siedział całkiem spokojnie i można by pomyśleć, że wcale się nie obawia tych okropnych ludzi.

– Jak się nazywasz i kim jesteś? – zapytał ten, który przedtem nazwał go swoim więźniem.

– Jestem chrześcijaninem – odparł Marcin po prostu.

– I nie obawiasz się tortur jakie cię czekają, że wydajesz się taki spokojny? – spytał zbójca, ze zdumieniem patrząc na niewzruszoną twarz jeńca.

– Nie obawiam się niczego, co możecie mi uczynić, gdyż jestem sługą wielkiego Króla, a On zawsze broni tych, którzy w Niego wierzą – powiedział na to Marcin. – Żal mi was jednak, ponieważ żyjecie z rabunku i przemocy, i nie jesteście warci łaski mojego Pana.

Zaskoczony zbójca spytał wówczas kim jest ten wielki Król, któremu służy Marcin, a Święty opowiedział mu o Boskiej Miłości i o przyjściu Naszego Pana i Zbawiciela Jezusa Chrystusa.

Nikt wcześniej nie opowiadał zbójcy tak wspaniałych rzeczy. Natychmiast uwierzył we wszystko, co mówił Marcin, przeciął więzy, którymi skrępowane były ręce więźnia, a potem przeprowadził go bezpiecznie przez górskie przełęcze, aż dotarli do drogi prowadzącej na równiny.

Tu rozstali się, ale nim to nastąpiło, zbójca ukląkł i poprosił Marcina o modlitwę, by mógł rozpocząć nowe życie. Odtąd rabunki na górskiej drodze stały się dużo rzadsze i jeszcze jeden chrześcijanin walczył za Pana Boga.

Choć Marcin kochał odludne miejsca, zawsze gotów był udać się tam, gdzie go najbardziej potrzebowano, dlatego większość życia spędził w ludnych miastach. Kiedy został biskupem Tours i nie mógł już żyć w samotności, którą tak ukochał, starał się być najlepszym biskupem na świecie, dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy był żołnierzem, starał się być najlepszy w całej armii.

Był już stary, choć bardzo niewiele zmienił się od tego dnia, dawno temu, kiedy rozciął na pół swój płaszcz, by oddać część żebrakowi u bram Amiens. Powiadają, że pewnego dnia, gdy przy ołtarzu odprawiał Mszę świętą w przepięknych biskupich szatach, zobaczył opodal obdartego i trzęsącego się z zimna żebraka. Zwrócił się wówczas do diakona, by przyniósł dla biedaka szaty, ale diakon zachował się zbyt opieszale, by zadowolić serce biskupa, dlatego zdjął on swą wyszywaną złotem szatę i zarzucił czule na ramiona nieszczęśnika. A kiedy potem, podczas Mszy, uniósł kielich z winem, klęczący tłum zobaczył ze zdumieniem, że wokół unoszą się anioły i że okrywają uniesione ramiona biskupa złotymi łańcuchami, aby zastąpić szatę, którą oddał żebrakowi.

Diabeł obserwował poczynania Marcina z wielką nieufnością i niechęcią, gdyż dobry biskup, z pomocą swej miłości i łagodności, zdobywał więcej duszyczek niż szatan był gotów oddać. Kazania i surowość innych dobrych ludzi okazały się mniej niebezpieczne dla planów Złego, niż współczucie i dobroć Marcina. Dlatego pewnego dnia diabeł stanął przed dobrym biskupem i zaczął go kusić.

– Twa wiara jest doprawdy piękna – rzekł pogardliwie – ale jak długo twoi grzesznicy pozostają święci? Przecież muszą tylko udać trochę żalu za grzechy i bardzo proszę, dla ciebie od razu są zbawieni!

– Ty biedny, nieszczęsny duchu – odparł na to Marcin. – Czy nie wiesz, że nasz Zbawiciel nie odtrąca nikogo, kto się ku Niemu zwróci? Nawet ty, gdybyś pożałował za złe uczynki, znalazłbyś u mego Pana łaskę.

Zły nie odpowiedział biskupowi tylko szybko zniknął. Ale, jak później zobaczymy, nie na zawsze.

Sława Marcina sięgała daleko, a szanowali go i bogaci i biedni. Cesarz wraz z cesarzową zapraszali go wielokrotnie na swój dwór, ale Marcin zawsze odmawiał, ponieważ wolał pracować wśród biednych.

Wreszcie zrozumiał jednak, że może uczynić wiele dobra, jeśli przekona cesarza, by przestał prześladować chrześcijan, dlatego zgodził się przybyć na ucztę do pałacu jako gość władcy.

Uczta była doprawdy wspaniała, ponieważ cesarz bardzo chciał uhonorować biskupa, który jako jedyny śmiał mówić mu prawdę, zamiast się przypochlebiać próżnymi słowami.

Ale Marcin niemal nie zauważał przepychu i bogactwa. A kiedy podczas uczty cesarz podał mu kielich do wina, myśląc, że go pobłogosławi i z szacunkiem zwróci, Marcin bez słowa obrócił się i podał wysadzane drogimi kamieniami naczynie biednemu mnichowi, który stał za nim. A uczynił to, by okazać zaskoczonemu cesarzowi, że w jego oczach najbiedniejszy ze sług Bożych stoi wyżej niż największy władca na ziemi.

Niedługo Zły znowu nawiedził Marcina. Tym razem przybył w przebraniu, by biskup go nie poznał.

Kiedy pewnego wieczoru Marcin modlił się w swej celi, jasne światło wypełniło nagle komnatę. W środku tego światła ujrzał postać odzianą w królewskie szaty, ze złotą koroną wysadzaną drogimi kamieniami na głowie. Twarz postaci była tak piękna i jaśniała takim blaskiem, że nikt by nie odgadł, iż jest to sam Książę Ciemności. Marcin popatrzył na przybysza w zdumionym milczeniu, gdyż ta jaśniejąca piękność wprost zapierała dech w piersiach.

Wówczas Zły przemówił, a jego głos brzmiał jak muzyka.

– Marcinie – rzekł. – Czyż nie widzisz, że jestem Chrystusem? Zstąpiłem ponownie na ziemię i tobie ukazuję się jako pierwszemu.

Ale Marcin nadal milczał i tylko przyglądał się uważnie.

– Marcinie – powtórzył Zły. – Czemu mi nie wierzysz? Nie widzisz, że jestem Chrystusem?

Wówczas biskup odrzekł powoli:

– Zadziwia mnie, że mój Pan przybył do mnie w błyszczących szatach i złotej koronie. Jeśli nie okażesz mi zaraz ran od gwoździ i włóczni, nie uwierzę, że jesteś Chrystusem.

Na te słowa, Zły zniknął z wielkim hukiem, a Marcin więcej już go nie zobaczył.

Mijały lata. Biskup przeżył długie i dobre życie, ale stawał się coraz bardziej znużony. Kiedy Bóg wezwał go wreszcie do siebie, z radością przygotował się do spoczynku i porzucenia świata, gdzie tak długo i wiernie pracował.

Tej nocy, gdy Marcin umarł, jeden z jego przyjaciół, ten, który kochał go najbardziej, zobaczył go we śnie. Święty odziany był w śnieżnobiałą szatę, a jego oczy błyszczały jak gwiazdy. Gdy przyjaciel ukląkł i oddał mu cześć, poczuł lekkie dotknięcie na głowie i usłyszał głos, który go pobłogosławił. Potem sen zniknął.

W ten sposób Marcin zakończył swe prace na ziemi i ruszył, by usłyszeć z ust Pana te łaskawe słowa: „Dobrze, sługo dobry i wierny!”.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman W Ogrodzie Boga. Fascynujące opowieści o świętych.